Rozdział 1
Wiesz, Nel – mówił Staś
Tarkowski do swojej przyjaciółki, małej Angielki – wczoraj przyszli zabtie (policjanci)
i aresztowali żonę dozorcy Smaina i jej troje dzieci – tę Fatmę, która już kilka
razy przychodziła do biura do twojego ojca i do mego.
A mała, podobna do
ślicznego obrazka Nel podniosła swe zielonawe oczy na Stasia i zapytała na wpół
ze zdziwieniem, a na wpół ze strachem:
– Wzięli ją do
więzienia?
– Nie, ale nie pozwolili
jej wyjechać do Sudanu i przyjechał urzędnik, który jej będzie pilnował, by
ani krokiem nie wyruszyła z Port–Saidu.
– Dlaczego?
Staś, który kończył rok
czternasty i który swą ośmioletnią towarzyszkę kochał bardzo, ale uważał za
zupełne dziecko, rzekł z miną wielce zarozumiałą:
– Jak dojdziesz do mego
wieku, to będziesz wiedziała wszystko, co się dzieje nie tylko wzdłuż kanału,
od Port–Saidu do Suezu, ale i w całym Egipcie. Czy ty nic nie słyszałaś o
Mahdim?
– Słyszałam, że jest
brzydki i niegrzeczny.
Chłopiec uśmiechnął się z
politowaniem.
– Czy jest brzydki – nie
wiem. Sudańczycy utrzymują, że jest piękny. Ale powiedzieć, że jest niegrzeczny,
o człowieku, który wymordował już tylu ludzi, może tylko dziewczynka
ośmioletnia, w sukience, ot! takiej – do kolan!
– Tatuś mi tak
powiedział; a tatuś wie najlepiej.
– Powiedział ci tak
dlatego, że inaczej byś nie zrozumiała. Do mnie by się tak nie wyraził. Mahdi
jest gorszy niż całe stado krokodyli. Rozumiesz? Dobre mi powiedzenie:
"niegrzeczny", tak się mówi do niemowląt.
Lecz ujrzawszy zachmurzoną
twarz dziewczynki umilkł, a potem rzekł:
– Nel! wiesz, że nie
chciałem ci zrobić przykrości; przyjdzie czas; że i ty będziesz miała czternasty
rok. Obiecuję ci to na pewno.
– Aha! – odpowiedziała z
zatroskanym wejrzeniem – a jeżeli Mahdi wpadnie przedtem do Port–Saidu i mnie
zje?
– Mahdi nie jest
ludożercą, więc ludzi nie zjada, tylko ich morduje. Do Port–Saidu też nie
wpadnie, a gdyby nawet wpadł i chciał cię zabić, pierwej miałby ze mną do
czynienia.
Oświadczenie to oraz świst;
z jakim Staś wciągnął nosem powietrze, nie zapowiadający nic dobrego dla
Mahdiego, uspokoiły znacznie Nel co do własnej osoby.
– Wiem – odrzekła. –Ty
byś mnie nie dał. Ale dlaczego nie puszczają Fatmy z Post–Saidu?
– Bo Fatma jest
cioteczną siostrą Mahdiego. Mąż jej, Smain, oświadczył rządowi egipskiemu w
Kairze, że pojedzie do Sudanu, gdzie przebywa Mahdi, i wyrobi wolność dla
wszystkich Europejczyków, którzy wpadli w jego ręce.
– To Smain jest dobry?
– Czekaj. Twój i mój
tatuś, którzy znali doskonale Smaina, nie mieli wcale do niego zaufania i
ostrzegali Nubara paszę, by mu nie ufał. Ale rząd zgodził się wysłać Smaina i
Smain bawi od pół roku u Mahdiego. Jeńcy jednak nie tylko nie wrócili, ale
przyszła z Chartumu wiadomość, że mahdyści obchodzą się z nimi coraz
okrutniej, a że Smain, nabrawszy od rządu pieniędzy, zdradził. Przystał
całkiem do Mahdiego i został mianowany emirem. Ludzie powiadają, że w tej
okropnej bitwie, w której poległ jenerał Hicks, Smain dowodził artylerią Mahdiego
i on to podobno nauczył mahdystów obchodzić się z armatami, czego przedtem,
jako dzicy ludzie, wcale nie umieli. Ale Smainowi chodzi teraz o to, by wydostać
z Egiptu żonę i dzieci, toteż gdy Fatma, która widocznie z góry wiedziała, co
zrobi Smain, chciała cichaczem wyjechać z Port–Saidu, rząd aresztował ją
teraz razem z dziećmi.
– A co rządowi przyjdzie
z Fatmy i jej dzieci?
– Rząd powie Mahdiemu:
"Oddaj nam jeńców, a my oddamy ci Fatmę..."
Na razie rozmowa urwała się,
albowiem, uwagę Stasia zwróciły ptaki lecące od strony Echtum om Farag ku
jezioru Menzaleh. Leciały one dość nisko i w przezroczym powietrzu widać
było wyraźnie kilka pelikanów z zagiętymi na grzbiety szyjami, poruszających
z wolna ogromnymi skrzydłami. Staś począł zaraz naśladować ich lot, więc
zadarł głowę i biegł przez kilkanaście kroków groblą, machając rozłożonymi rękoma.
– Patrz! lecą i
czerwonaki! – zawołała nagle Nel. Staś zatrzymał się w jednej chwili, gdyż
istotnie za pelikanami, ale nieco wyżej, widać było zawieszone na błękicie
jakby dwa wielkie, różowe i purpurowe kwiaty.
– Czerwonaki!
Czerwonaki!
– One wracają pod
wieczór do swoich siedzib na wysepkach – rzekł chłopiec. – Ach; gdybym miał
strzelbę!
– Po cóż byś miał do nich
strzelać?
– Kobiety takich rzeczy
nie rozumieją. Ale pójdźmy dalej, może zobaczymy ich więcej.
To powiedziawszy wziął
dziewczynkę za rękę i poszli ku pierwszej za Port–Saidem kanałowej przystani,
za nimi zaś nadążała Murzynka Dinah, niegdyś piastunka małej Nel. Szli
wałem oddzielającym wody jeziora Menzaleh od kanału, przez który przepływał
w tej chwili, prowadzony przez pilota, duży parowiec angielski. Zbliżał się
wieczór. Słońce stało jeszcze dość wysoko, ale przetoczyło się już na stronę
jeziora. Słonawe jego wody poczynały lśnić złotem i drgać odblaskami pawich
piór. Po arabskim brzegu ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, płowa piaszczysta
pustynia – głucha, złowroga, martwa. Między szklanym, jakby obumarłym niebem
a bezmiarem pomarszczonych piasków nie było śladu żywej istoty Podczas gdy
na kanale wrzało życie, kręciły się łodzie, rozlegały się świsty parowców,
a nad Menzaleh migotały w słońcu stada mew i dzikich kaczek – tam, na arabskim
brzegu, była jakby kraina śmierci. Tylko w miarę jak słońce zniżając się
stawało się coraz czerwieńsze, piaski poczęły przybierać barwę liliową, taką,
jaką jesienią mają wrzosy w polskich lasach.
Dzieci idąc ku przystani
ujrzały jeszcze kilka czerwonaków, do których śmiały się ich oczy, po czym
Dinah oświadczyła, że Nel musi wracać do domu. W Egipcie po dniach, które
nawet w czasie zimy często bywają upalne, następują noce bardzo zimne, a że
zdrowie Nel wymagało wielkiej ostrożności, ojciec jej, pan Rawlison, nie
pozwalał, by dziewczynka znajdowała się po zachodzie słońca nad wodą. Zawrócili
więc ku miastu, na którego krańcu stała w pobliżu kanału willa pana Rawlisona
– i w chwili gdy słońce zanurzyło się w morzu, znaleźli się pod dachem. Niebawem
przybył też zaproszony na obiad inżynier Tarkowski, ojciec Stasia – i całe
towarzystwo, wraz z Francuzką, nauczycielką Nel, panią Olivier, zasiadło do
stołu:
Pan Rawlison, jeden z
dyrektorów kompanii Kanału Sueskiego, i Władysław Tarkowski, starszy inżynier
tejże kompanii, żyli od wielu lat w najściślejszej przyjaźni. Obaj byli
wdowcami, ale pani Tarkowska, rodem Francuzka, zmarła z chwilą przyjścia na
świat Stasia, to jest przed laty przeszło trzynastu, matka zaś Nel zgasła na
suchoty w Heluanie, gdy dziewczynka miała lat trzy. Obaj wdowcy mieszkali w
sąsiednich domach w Port–Saidzie i z powodu swych zajęć widywali się
codziennie. Wspólne nieszczęście zbliżyło ich jeszcze bardziej do siebie i
umocniło zawartą poprzednio przyjaźń. Pan Rawlison pokochał Stasia jak
własnego syna, a zaś pan Tarkowski byłby skoczył w ogień i wodę za małą Nel.
Po ukończeniu dziennych prac najmilszym dla nich odpoczynkiem była rozmowa
o dzieciach, ich wychowaniu i przyszłości. Podczas podobnych rozmów
najczęściej bywało tak, że pan Rawlison wychwalał zdolności, energię i dzielność
Stasia, a pan Tarkowski unosił się nad słodyczą i anielską twarzyczką Nel. I
jedno, i drugie było prawdą. Staś był trochę zarozumiały i trochę chełpliwy,
ale uczył się doskonale, i nauczyciele szkoły angielskiej, do której chodził
w Port–Saldzie, przyznawali mu istotnie niezwykle zdolności. Co do odwagi i zaradności,
odziedziczył ją po ojcu, albowiem pan Tarkowski posiadał te przymioty w
wysokim stopniu i w znacznej części im właśnie zawdzięczał obecne swe
stanowisko. W roku 1863 bił się bez wytchnienia w ciągu jedenastu miesięcy.
Następnie ranny, wzięty do niewoli i skazany na Sybir, uciekł z głębi Rosji i
przedostał się za granicę. Był już przed pójściem do powstania skończonym
inżynierem, jednakże rok jeszcze poświęcił na studia hydrauliczne, a następnie
otrzymał posadę przy kanale i w ciągu kilku lat – gdy poznano jego znajomość
rzeczy, energię i pracowitość – zając wysokie stanowisko starszego
inżyniera.
Staś urodził się, wychował
i doszedł do czternastego roku życia w Port–Saidzie, nad kanałem, wskutek
czego inżynierowie, koledzy ojca, nazywali go "dzieckiem
pustyni". Później, będąc już w szkole, towarzyszył czasem ojcu lub panu
Rawlisonowi, w czasie wakacji i świąt, w wycieczkach, jakie z obowiązku
musieli czynić od Port–Saidu aż do Suezu dla rewizji robót przy wale i przy pogłębianiu
łożyska kanału. Znał wszystkich – zarówno inżynierów i urzędników komory,
jak i robotników, Arabów i Murzynów. Kręcił i wkręcał się wszędzie, wyrastał,
gdzie go nie posiali, robił długie wycieczki wałem, jeździł łódką po Menzaleh
i zapuszczał się nieraz dość daleko. Przeprawiał się na brzeg arabski i dorwawszy
się do czyjego bądź konia, a z braku konia – do wielbłąda, a nawet i osła,
udawał farysa w pustyni; słowem, jak się wyrażał pan Tarkowski, "bobrował"
wszędzie i każdą wolną od nauki chwilę spędzał nad wodą.
Ojciec nie sprzeciwiał się
temu, wiedząc, że wiosłowanie, konna jazda i ciągłe życie na świeżym powietrzu
wzmacnia zdrowie chłopca i rozwija w nim zaradność. Jakoż Staś wyższy był i
silniejszy, niż bywają chłopcy w jego wieku, a dość mu było spojrzeć w oczy;
by odgadnąć, że w razie jakiego wypadku prędzej zgrzeszy zbytkiem
zuchwałości niż bojaźnią. W czternastym roku życia był jednym z najlepszych
pływaków w Port–Saidzie, co niemało znaczyło, albowiem Arabowie i Murzyni
pływają jak ryby. Strzelając z karabinków małego kalibru – i tylko kulami,
do dzikich kaczek i do egipskich gęsi, wyrobił sobie niechybną rękę i oko.
Marzeniem jego było polować kiedyś na wielkie zwierzęta w Afryce środkowej;
chciwie też słuchał opowiadań Sudańczyków zajętych przy kanale, którzy spotykali
się w swej ojczyźnie z wielkimi drapieżnikami i gruboskórnymi.
Miało to i tę korzyść, że
uczył się zarazem ich języków. Kanał Sueski nie dość było przekopać, trzeba go
jeszcze i utrzymać, gdyż inaczej piaski z pustyń, leżących po obu jego brzegach,
zasypałyby go w ciągu roku. Wielkie dzieło Lessepsa wymaga ciągłej pracy i
czujności. Toteż do dziś dnia nad pogłębieniem jego łożyska pracują pod dozorem
biegłych inżynierów potężne maszyny i tysiące robotników. Przy przekopaniu
kanału pracowało ich dwadzieścia pięć tysięcy. Dziś, wobec dokonanego
dzieła i ulepszonych nowych maszyn, potrzeba ich znacznie mniej, jednakże
liczba ich jest dotychczas dosyć znaczna. Przeważają wśród nich ludzie
miejscowi, nie brak jednak i Nubijczyków, i Sudańczyków, i Somalisów, i
rozmaitych Murzynów mieszkających nad Białym i Niebieskim Nilem, to jest w
okolicach, które przed powstaniem Mahdiego zajął był rząd egipski. Staś żył ze
wszystkimi za pan brat, a mając, jak zwykle Polacy, nadzwyczajną zdolność do
języków, poznał, sam nie wiedząc jak i kiedy, wiele z ich narzeczy. Urodzony
w Egipcie, mówił po arabsku jak Arab. Od Zanzibarytów, których wielu służyło
za palaczów przy maszynach, wyuczył się rozpowszechnionego wielce w całej
Afryce środkowej języka ki–swahili, umiał nawet rozmówić się z Murzynami z pokoleń
Dinka i Szylluk, zamieszkujących poniżej Faszody nad Nilem. Mówił prócz tego
biegle po angielsku, po francusku i po polsku, albowiem ojciec jego, gorący
patriota, dbał o to wielce, by chłopiec znał mowę ojczystą. Staś, oczywiście,
uważał mowę tę za najpiękniejszą w świecie i uczył jej, nie bez powodzenia,
małą Nel. Nie mógł tylko dokazać tego, aby jego imię wymawiała Staś, nie
"Stes". Nieraz też przychodziło między nimi z tego powodu do nieporozumień;
które trwały jednak dopóty tylko, dopóki w oczach dziewczyny nie zaczynały
świecić łezki. Wówczas "Stes" przepraszał ją – i bywał zły na
samego siebie.
Miał jednak brzydki zwyczaj
mówić z lekceważeniem o jej ośmiu latach i przeciwstawiać im swój poważny wiek
i doświadczenie. Utrzymywał, że chłopiec, który kończy lat czternaście, jeśli
nie jest jeszcze zupełnie dorosłym, to przynajmniej nie jest już dzieckiem,
a natomiast zdolny już jest do wszelkiego rodzaju czynów bohaterskich,
zwłaszcza jeśli ma w sobie krew polską i francuską. Pragnął też najgoręcej,
żeby kiedykolwiek zdarzyła się sposobność do takich czynów, szczególniej
w obronie Nel. Oboje wynajdywali rozmaite niebezpieczeństwa i Staś musiał
odpowiadać na jej pytania, co by zrobił, gdyby na przykład wlazł do jej
domu przez okno krokodyl mający dziesięć metrów albo skorpion tak duży jak
pies. Obojgu ani na chwilę nie przychodziło do głowy, że wkrótce groźna rzeczywistość
przewyższy wszelkie ich fantastyczne przypuszczenia.
Rozdział 2
Tymczasem w domu czekała
ich podczas obiadu dobra nowina. Panowie Tarkowski i Rawlison byli zaproszeni
przed kilku tygodniami, jako biegli inżynierowie, do obejrzenia i oceny robót
prowadzonych przy całej sieci kanałów w prowincji El–Fajum, w okolicach
miasta Medinet, blisko jeziora Karoun oraz wzdłuż rzeki Jussef i Nilu.
Mieli tam zabawić koło miesiąca i uzyskali na to urlopy od własnej kompanii.
Ponieważ zbliżały się święta Bożego Narodzenia, więc obaj nie chcąc rozstawać
się z dziećmi postanowili, że Staś i Nel pojadą także do Medinet. Po usłyszeniu
tej nowiny dzieci omal nie wyskoczyły ze skóry z radości. Dotychczas znały
miasta leżące wzdłuż kanału, a mianowicie Izmailę i Suez, poza kanałem zaś
– Aleksandrię i Kair, pod którym oglądały wielkie piramidy i Sfinksa. Ale
były to krótkie wycieczki, gdy wyprawa do Medinet–el–Fajum wymagała całego
dnia jazdy koleją wzdłuż Nilu na południe, a potem od El–Wasta na zachód, ku
Pustyni Libijskiej. Staś znał Medinet z opowiadań młodszych inżynierów i
podróżników, którzy jeździli tam na polowanie na wszelkiego rodzaju ptactwo
wodne oraz na wilki z pustyni i hieny. Wiedział, że jest to osobna wielka
oaza leżąca po lewym brzegu Nilu, ale niezależna od jego wylewów i mająca
swój własny system wodny, utworzony przez jezioro Karoun, przez Bahr–Jussef
i przez całą więź drobnych kanałów. Ci, którzy oazę tę widzieli, mówili, że
jakkolwiek kraina ta należy do Egiptu, jednakże, oddzielona od niego pustynią,
tworzy odrębną całość. Tylko rzeka Jussef wiąże, rzekłbyś, niebieskim cienkim
sznurkiem tę okolicę z doliną Nilu. Wielka obfitość wód, żyzność gleby i
wspaniała roślinność tworzą z niej jakby raj ziemski, a rozległe ruiny
miasta Krokodilopolis ściągają tam setki ciekawych podróżników. Stasiowi
jednak uśmiechały się głównie brzegi jeziora Karoun z rojami ptactwa i wyprawy
na wilki do pustynnych wzgórz Guebel–el–Sedment.
Ale wakacje jego zaczynały
się dopiero za kilka dni, ponieważ zaś rewizja robót przy kanałach była sprawą
pilną i starsi panowie nie mogli tracić czasu, ułożyli się przeto, że wyjadą
niezwłocznie, a dzieci wraz z panią Olivier w tydzień później. I Nel, i Staś
mieli ochotę jechać zaraz, ale Staś nie śmiał o to prosić. Poczęli natomiast
wypytywać o rozmaite sprawy tyczące podróży i z nowymi wybuchami radości przyjęli
wiadomość, że nie będą mieszkali w niewygodnych, utrzymywanych przez
Greków hotelach, ale w namiotach dostarczonych przez Towarzystwo Podróżnicze
Cooka. Tak zwykle urządzają się podróżni, którzy z Kairu wyjeżdżają na
dłuższy nawet pobyt do Medinet. Cook dostarcza namiotów, służby, kucharzy,
zapasów żywności, koni, osłów, wielbłądów i przewodników, tak że podróżnik
nie potrzebuje o niczym myśleć. Jest to wprawdzie dość kosztowny sposób
podróżowania, ale panowie Tarkowski i Rawlison nie mieli potrzeby się z tym
liczyć, wszelkie bowiem wydatki ponosił rząd egipski, który ich zaprosił,
jako biegłych, do oceny i rewizji prac przy kanałach. Nel, która nad
wszystko w świecie lubiła jeździć na wielbłądzie, otrzymała obietnicę od
ojca, że dostanie osobnego, garbatego wierzchowca, na którym wraz z panią
Olivier albo z Dinah, a czasem i ze Stasiem, będzie brała udział we wspólnych
wycieczkach w bliższe okolice pustyni i do Karoun. Stasiowi przyrzekł pan
Tarkowski, że pozwoli mu kiedy nocą pójść na wilki – i że jeżeli przyniesie
dobre świadectwo szkolne, to dostanie prawdziwy angielski sztucer i wszelkie
potrzebne dla myśliwego przybory. Ponieważ Staś pewny był cenzury, więc od
razu zaczął uważać się za posiadacza sztucera i obiecywał sobie dokonać z
nim rozmaitych zdumiewających i wiekopomnych czynów.
Na takich projektach i
rozmowach zeszedł uszczęśliwionym dzieciom obiad. Stosunkowo najmniej zapału
okazywała do zamierzonej podróży pani Olivier, której nie chciało się
ruszać z wygodnej willi w Port–Saidzie i którą przestraszała myśl zamieszkania
przez kilka tygodni w namiocie, a zwłaszcza zamiar wycieczek na wielbłądach.
Zdarzyło się jej już kilkakrotnie próbować podobnej jazdy, jak to zwykle
robią przez ciekawość Europejczycy zamieszkali w Egipcie, i zawsze te próby
wypadały niepomyślnie. Raz wielbłąd podniósł się za wcześnie, gdy jeszcze
nie zasiadła się dobrze na siodle, i skutkiem tego stoczyła się przez jego
grzbiet na ziemię. Innym razem nie należący do lekkonośnych dromader
utrząsł ją tak, że przez dwa dni nie mogła przyjść do siebie, słowem, o ile Nel
po dwu lub trzech przejażdżkach, na które pozwolił pan Rawlison, zapewniała,
że nie ma nic rozkoszniejszego na świecie, o tyle pani Olivier zostały
przykre wspomnienia. Mówiła, że to jest dobre dla Arabów albo dla takiej kruszynki
jak Nel, która nie więcej się utrzęsie niż mucha, która by siadła na garbie
wielbłąda, ale nie dla osób poważnych i niezbyt lekkich, a zarazem mających
pewną skłonność do nieznośnej choroby morskiej.
Lecz co do Medinet–el–Fajum
miała i inne obawy. Oto w Port–Saidzie, zarówno jak w Aleksandrii, Kairze i
całym Egipcie, nie mówiono o niczym więcej, tylko o powstaniu Mahdiego i o
okrucieństwach derwiszów. Pani Olivier nie wiedząc dokładnie, gdzie leży
Medinet, zaniepokoiła się, czy to nie będzie zbyt blisko od mahdystów, i
wreszcie poczęta wypytywać o to pana Rawlisona.
Lecz on uśmiechnął się
tylko i rzekł:
– Mahdi oblega w tej
chwili Chartum, w którym broni się jenerał Gordon. Czy pani wie, jak daleko z
Medinet do Chartumu?
– Nie mam o tym żadnego
pojęcia.
– Tak mniej więcej jak
stąd do Sycylii – objaśnił pan Tarkowski.
– Mniej więcej –
potwierdził Staś. – Chartum leży tam, gdzie Nil Biały i Niebieski schodzą się i
tworzą jedną rzekę. Dzieli nas od niego ogromna przestrzeń Egiptu i cała Nubia.
Następnie chciał dodać, że
choćby Medinet leżało bliżej od krajów zajętych przez powstanie, to przecie on
tam będzie ze swoim sztucerem, ale przypomniawszy sobie, że za podobne
przechwałki dostał już nieraz burę od ojca – umilkł.
Starsi panowie poczęli
jednak rozmawiać o Mahdim i o powstaniu, była to bowiem najważniejsza dotycząca
Egiptu sprawa. Wiadomości spod Chartumu były złe. Dzikie hordy oblegały już
miasto od półtora miesiąca; rządy egipski i angielski działały powolnie. Odsiecz
zaledwie wyruszyła i obawiano się powszechnie, że mimo sławy, męstwa i zdolności
Gordona ważne to miasto wpadnie w ręce barbarzyńców. Tego zdania był i pan
Tarkowski, który podejrzewał, że Anglia życzy sobie w duszy, by Mahdi odebrał
Sudan Egiptowi po to, by później odebrać go Mahdiemu i uczynić z tej ogromnej
krainy posiadłość angielską. Nie podzielił się jednak pan Tarkowski tymi podejrzeniami
z panem Rawlisonem nie chcąc urażać jego uczuć patriotycznych.
Pod koniec obiadu Staś jął
wypytywać, dlaczego rząd egipski zabrał wszystkie kraje leżące na południe od
Nubii, a mianowicie Kordofan, Darfur i Sudan aż do Albert–Nianza – i
pozbawił tamtejszych mieszkańców wolności. Pan Rawlison postanowił mu to wytłumaczyć:
z tej przyczyny, że wszystko, co czynił rząd egipski, to czynił z polecenia
Anglii, która rozciągnęła nad Egiptem protektorat i w rzeczywistości
rządziła nim, jak sama chciała.
– Rząd egipski nie
zabrał tam nikomu wolności rzekł – ale ją setkom tysięcy, a może i milionom
ludzi przywrócił. W Kordofanie, w Darfurze i w Sudanie nie było w
ostatnich czasach żadnych państw niezależnych. Zaledwie tu i ówdzie jakiś
mały władca rościł sobie prawo do niektórych ziem i zagarniał je wbrew woli
ich mieszkańców, przemocą. Przeważnie jednak były one zamieszkałe przez niezawisłe
pokolenia Arabo–Murzynów, to jest przez ludzi mających w sobie krew obu tych
ras. Pokolenia te żyły w ustawicznej wojnie. Napadały na siebie wzajem i zabierały
sobie konie, wielbłądy, bydło rogate i przede wszystkim niewolników. Popełniano
przy tym wiele okrucieństw. Ale najgorsi byli kupcy polujący na kość słoniową
i niewolników. Utworzyli oni jakby osobną klasę ludzi, do której należeli
wszyscy niemal naczelnicy pokoleń i zamożniejsi kupcy. Ci czynili zbrojne
wyprawy daleko w głąb Afryki, grabiąc wszędy kły słoniowe i chwytając tysiące
ludzi: mężczyzn, kobiet i dzieci. Niszczyli przy tym wsie i osady, pustoszyli
pola, przelewali rzeki krwi i zabijali bez litości wszystkich opornych. Południowe
strony Sudanu, Darfuru i Kordofanu oraz kraje nad górnym Nilem aż po
jeziora – wyludniły się w niektórych okolicach prawie zupełnie. Lecz bandy
arabskie zapuszczały się coraz dalej, tak że cała środkowa Afryka stała się
ziemią łez i krwi. Otóż Anglia, która, jak ci wiadomo, ściga po całym świecie
handlarzy niewolników, zgodziła się na to, by rząd egipski zajął Kordofan,
Darfur i Sudan, był to bowiem jedyny sposób zmuszenia tych grabieżców do
porzucenia tego obrzydliwego handlu i jedyny sposób utrzymania ich w ryzie.
Nieszczęśliwi Murzyni odetchnęli; napady i grabieże ustały, a ludzie
poczęli żyć pod jakim takim prawem. Ale oczywiście taki stan rzeczy nie podobał
się handlarzom, więc gdy znalazł się między nimi Mohammed–Achmed, zwany
dziś Mahdim, który począł głosić wojnę świętą pod pozorem, że w Egipcie upada
prawdziwa wiara Mahometa, wszyscy rzucili się jak jeden człowiek do broni..
I oto rozpaliła się ta okropna wojna, która, przynajmniej dotychczas, bardzo
źle idzie Egipcjanom. Mahdi pobił we wszystkich bitwach wojska rządowe,
zajął Kordofan, Darfur, Sudan; hordy jego oblegają obecnie Chartom i zapuszczają
się na północ aż do granic Nubii.
– A czy mogą dojść aż do
Egiptu? – zapytał Staś.
– Nie – odpowiedział pan
Rawlison. – Mahdi zapowiada wprawdzie, że zawojuje cały świat, ale jest to
dziki człowiek, który o niczym nie ma pojęcia. Egiptu nie zajmie nigdy, gdyż
nie pozwoliłaby na to Anglia.
– Jeśli jednak wojska
egipskie zostaną zupełnie zniesione?
– Wówczas wystąpią
wojska angielskie, których nie zwyciężył nigdy nikt.
– A dlaczego Anglia
pozwoliła Mahdiemu zająć tyle krajów?
– Skąd wiesz,. że
pozwoliła – odpowiedział pan Rawlison. – Anglia nie śpieszy się nigdy, albowiem
jest wieczna.
Dalszą rozmowę przerwał
służący Murzyn, który oznajmił, że przyszła Fatma Smainowa i błaga o posłuchanie.
Kobiety na Wschodzie
zajmują się sprawami prawie wyłącznie domowymi i rzadko nawet wychodzą z
haremów. Tylko uboższe udają się na targi lub pracują w polach, jak to czynią
żony fellachów, to jest wieśniaków egipskich. Ale i te przesłaniają wówczas
twarze. Jakkolwiek w Sudanie, z którego pochodziła Fatma, zwyczaj ten nie
bywa przestrzegany i jakkolwiek przychodziła ona już poprzednio do biura pana
Rawlisona, jednakże przyjście jej, zwłaszcza o tak późnej porze i do
prywatnego domu, wywołało pewne zdziwienie.
– Dowiemy się czegoś
nowego o Smainie – rzekł pan Tarkowski.
– Tak – odpowiedział pan
Rawlison dając zarazem znać służącemu, aby wprowadził Fatmę.
Jakoż po chwili weszła
wysoka, młoda Sudanka, z twarzą zupełnie nie osłoniętą, o bardzo ciemnej cerze
i przepięknych, lubo dzikich i trochę złowrogich oczach. Wszedłszy padła
zaraz na twarz, a gdy pan Rawlison kazał jej wstać, podniosła się; ale
pozostała na klęczkach.
– Sidi – rzekła – niech
Allach błogosławi ciebie, twoje potomstwo, twój dom i twoje trzody!
– Czego żądasz? –
zapytał inżynier.
– Miłosierdzia, ratunku
i pomocy w nieszczęściu, o panie! Oto jestem uwięziona w Port–Saidzie i zatrata
wisi nade mną i nad mymi dziećmi.
– Mówisz, żeś uwięziona,
a przecież mogłaś tu przyjść, a do tego w nocy.
– Odprowadzili mnie tu
zabtiowie, którzy we dnie i w nocy pilnują mego domu, i wiem, że mają rozkaz
poucinać nam wkrótce głowy.
– Mów jak niewiasta
roztropna – odpowiedział wzruszając ramionami pan Rawlison. – Jesteś nie w
Sudanie, ale w Egipcie, gdzie nie zabijają nikogo bez sądu, więc możesz być
pewna, że włos nie spadnie z głowy ani tobie, ani twoim dzieciom.
Lecz ona poczęła go błagać,
by wstawił się za nią jeszcze raz do rządu, wyjednał jej pozwolenie na wyjazd
do Smaina: "Anglicy tak wielcy jak ty, panie (mówiła), wszystko mogą.
Rząd w Kairze myśli, że Smain zdradził, a to jest nieprawda! Byli u mnie
wczoraj kupcy arabscy, którzy przyjechali z Souakimu, a przedtem kupowali
gumę i kość słoniową w Sudanie, i donieśli mi, że Smain leży chory w El–Faszer
i wzywa mnie wraz z dziećmi do siebie, by je pobłogosławić..."
– Wszystko to jest twój
wymysł, Fatmo – przerwał pan Rawlison.
Lecz ona zaczęła zaklinać
się na Allacha, że mówi prawdę, a następnie mówiła, iż jeśli Smain wyzdrowieje
– to wykupi niezawodnie wszystkich jeńców chrześcijańskich, jeśli zaś
umrze, to ona, jako krewna wodza derwiszów, łatwo znajdzie do niego przystęp
i uzyska, co zechce. Niech jej tylko pozwolą jechać, albowiem serce w jej
piersiach skowyczy z tęsknoty za mężem. Co ona, nieszczęsna niewiasta, zawiniła
rządowi i chedywowi? Czy to jej wina i czy może za to odpowiadać, że ma nieszczęście
być krewną derwisza Mohammeda–Achmeda?
Fatma nie śmiała wobec
"Anglików" nazwać swego krewnego Mahdim, ponieważ znaczy to: odkupiciel
świata – wiedziała zaś, że rząd egipski uważa go za buntownika i oszusta. Ale
bijąc wciąż czołem i wzywając niebo na świadectwo swej niewinności i niedoli,
poczęła płakać i zarazem wyć żałośnie, jak czynią na Wschodzie niewiasty po
stracie mężów lub synów. Następnie rzuciła się znowu twarzą na ziemię, a raczej
na dywan, którym przykryta była posadzka i czekała w milczeniu.
Nel, której chciało się
trochę spać pod koniec obiadu, rozbudziła się zupełnie, a mając poczciwe serduszko
chwyciła rękę ojca i całując ją raz po razu, poczęła prosić za Fatmą:
– Niech jej tatuś
pomoże! – niech jej pomoże! Fatma zaś, rozumiejąc widocznie po angielsku,
ozwała się wśród łkań, nie odrywając twarzy od dywanu:
– Niech cię Allach
błogosławi, kwiatku rajski, rozkoszy Omaja, gwiazdko bez zmazy!
Jakkolwiek Staś był w duszy
bardzo zawzięty na mahdystów, jednakże wzruszył się także prośbą i bólem
Fatmy. Przy tym Nel wstawiała się za nią, a on ostatecznie zawsze chciał tego,
czego chciała Nel – więc po chwili ozwał się niby do siebie, ale tak, by
słyszeli go wszyscy:
– Ja, gdybym był rządem,
pozwoliłbym Fatmie odjechać.
– Ale ponieważ nie
jesteś rządem – odpowiedział mu pan Tarkowski – lepiej zrobisz nie wdając się
w to, co do ciebie nie należy.
Pan Rawlison miał również
litościwą duszę i odczuwał położenie Fatmy, ale uderzyły go w jej słowach
rozmaite rzeczy, które wydały mu się prostym kłamstwem. Mając prawie
codzienne stosunki z komorą w Izmaili wiedział dobrze, że żadne nowe ładunki
gumy ani kości słoniowej nie przechodziły w ostatnich czasach przez kanał.
Handel tymi towarami ustał prawie zupełnie. Kupcy arabscy nie mogli też wracać
z leżącego w Sudanie miasta El–Faszer, gdyż mahdyści w ogóle z początku nie
dopuszczali do siebie kupców, a tych, których mogli złapać, rabowali i zatrzymywali
w niewoli. Było to też rzeczą niemal pewną, że opowiadanie o chorobie Smaina
jest kłamstwem.
Lecz ponieważ oczki Nel
patrzyły wciąż błagalnie na tatusia, więc ten nie chcąc zasmucić dziewczynki
rzekł po chwili do Fatmy:
– Fatmo, pisałem już do
rządu na twoją prośbę, ale bez skutku. A teraz słuchaj. Jutro z tym oto mehendysem
(inżynierem), którego tu widzisz, wyjeżdżamy do Medinet–el–Fajum; po drodze
zatrzymamy się przez jeden dzień w Kairze, albowiem chedyw chce rozmówić
się z nami o kanałach prowadzonych od Bahr–Jussef i dać nam co do nich
polecenia. W czasie rozmowy postaram się przedstawić mu twoją sprawę i uzyskać
dla ciebie jego łaskę. Ale nic więcej uczynić nie mogę i nie przyrzekam.
Fatma podniosła się i
wyciągnąwszy obie ręce na znak dziękczynienia, zawołała:
– A więc jestem ocalona!
– Nie, Fatmo –
odpowiedział pan Rawlison – nie mów o ocaleniu, albowiem powiedziałem ci już,
że śmierć nie grozi ani tobie, ani twoim dzieciom. Czy jednak chedyw pozwoli
na twój odjazd, nie ręczę, albowiem Smain nie jest chory, ale jest zdrajcą,
który zabrawszy rządowe pieniądze nie myśli wcale o wykupieniu jeńców od
Mohammeda–Achmeda.
– Smain jest niewinny,
panie, i leży w El–Faszer powtórzyła Fatma – a gdyby on sprzeniewierzył się
nawet rządowi, to ja przysięgam przed tobą, moim dobroczyńcą, że jeśli pozwolą
mi wyjechać, póty będę błagać Mohammeda–Achmeda, póki nie wyproszę waszych jeńców.
– A więc dobrze.
Obiecuję ci raz jeszcze, że wstawię się za tobą do chedywa.
Fatma poczęła bić pokłony.
– Dzięki ci, sidi!
Jesteś nie tylko potężny, ale i sprawiedliwy. A teraz błagam cię jeszcze, abyś
pozwolił służyć nam sobie jak niewolnikom.
– W Egipcie nikt nie
może być niewolnikiem – odpowiedział z uśmiechem pan Rawlison. – Służby mam
dosyć, a z twoich usług nie mogę korzystać jeszcze i dlatego, że jak ci powiedziałem,
wyjeżdżamy wszyscy do Medinet i może być, że pozostaniemy tam aż do ramazanu.
– Wiem, panie, albowiem
powiedział mi to dozorca Chadigi, ja zaś, dowiedziawszy się o tym, przyszłam
nie tylko błagać cię o pomoc, ale by ci powiedzieć także, że dwaj ludzie z
mego pokolenia Dangalów, Idrys i Gebhr, są wielbłądnikami w Medinet i że uderzą
przed tobą czołem, gdy tylko przybędziesz, ofiarując na twe rozkazy siebie i
swe wielbłądy.
– Dobrze, dobrze –
odpowiedział dyrektor – ale to sprawa kompanii Cooka, nie moja.
Fatma ucałowawszy ręce obu
inżynierów i dzieci wyszła błogosławiąc szczególniej Nel. Dwaj panowie
milczeli przez chwilę, po czym pan Rawlison rzekł:
– Biedna kobieta... ale
kłamie tak, jak tylko na Wschodzie kłamać umieją – i nawet w jej oświadczeniach
wdzięczności brzmi jakaś fałszywa nuta.
– Niezawodnie –
odpowiedział pan Tarkowski ale co prawda, to czy Smain zdradził, czy nie
zdradził, rząd nie ma prawa zatrzymywać jej w Egipcie, gdyż ona nie może
odpowiadać za męża.
– Rząd nie pozwala teraz
nikomu z Sudańczyków wyjeżdżać bez osobnego pozwolenia do Souakimu i do Nubii,
więc zakaz nie dotyka tylko Fatmy. W Egipcie znajduje się ich wielu, przychodzą
tu bowiem dla zarobku, a między nimi jest pewna liczba należących do pokolenia
Dangalów, to jest tego, z którego pochodzi Mahdi. Oto na przykład należą do
niego, prócz Fatmy, Chadigi i ci dwaj wielbłądnicy z Medinet. Mahdyści
nazywają Egipcjan Turkami i prowadzą z nimi wojnę, ale i między tutejszymi
Arabami znalazłoby się sporo zwolenników Mahdiego, którzy by chętnie do
niego uciekli. Zaliczyć trzeba do nich wszystkich fanatyków; wszystkich
dawnych stronników Arabiego paszy i wielu spośród klas najuboższych. Biorą
oni za złe rządowi, że poddał się całkiem wpływom angielskim, i twierdzą, że
religia na tym cierpi. Bóg wie, ilu uciekło już przez pustynię, omijając
zwykłą drogę morską na Souakim, więc rząd dowiedziawszy się, że Fatma chce
także zmykać, przykazał ją pilnować. Za nią tylko i za jej dzieci, jako za
krewnych samego Mahdiego, może będzie można odzyskać jeńców.
– Czy istotnie niższe
klasy w Egipcie sprzyjają Mahdiemu?
– Mahdi ma zwolenników
nawet w wojsku, które może dlatego bije się tak źle.
– Ale jakim sposobem
Sudańczycy mogą uciekać przez pustynię? Przecie to tysiące mil?
– A jednak tą drogą
sprowadzono niewolników do Egiptu.
– Sądzę, że dzieci Fatmy
nie wytrzymałyby takiej podróży.
– Chce też ją sobie
skrócić i jechać morzem do Souakimu.
– W każdym razie biedna
kobieta...
Na tym skończyła się rozmowa.
A w dwanaście godzin
później "biedna kobieta" zamknąwszy się starannie w domu z synem
dozorcy Chadigiego szeptała mu ze zmarszczonymi brwiami i ponurym
spojrzeniem swych pięknych oczu:
– Chamisie, synu
Chadigiego, oto są pieniądze. Pojedziesz dziś jeszcze do Medinet i oddasz
Idrysowi to pismo, które na moją prośbę napisał do niego świątobliwy derwisz
Bellali... Dzieci tych mehendysów są dobre, ale jeśli nie uzyskam pozwolenia
na wyjazd, to nie ma innego sposobu. Wiem, że mnie nie zdradzisz... Pamiętaj,
że ty i twój ojciec pochodzicie także z pokolenia Dangalów, w którym urodził
się wielki Mahdi.
Rozdział 3
Obaj inżynierowie wyjechali
nazajutrz a noc do Kairu, gdzie mieli odwiedzić rezydenta angielskiego i być
na posłuchaniu u wicekróla. Staś obliczał, że może im to zająć dwa dni, i
pokazało się, że obliczenia jego były trafne, gdyż trzeciego dnia wieczorem
otrzymał od ojca, już z Medinet, następującą depeszę: "Namioty
przygotowane. Macie wyruszyć z chwilą rozpoczęcia twoich wakacji. Fatmie daj
znać przez Chadigiego, że nie mogliśmy dla niej nic zrobić.." Podobną
depeszę otrzymała również pani Olivier, która też zaraz rozpoczęła przy pomocy
Murzynki Dinah przygotowania podróżne.
Sam ich widok rozradował
serca dzieci. Lecz nagle zaszedł wypadek, który poplątał wszelkie przewidywania
i mógł nawet całkiem powstrzymać wyjazd. Oto w dniu, w którym zaczęły się
zimowe wakacje Stasia, a w wigilię wyjazdu, panią Olivier ukąsił podczas jej
drzemki popołudniowej w ogrodzie skorpion. Jadowite te stworzenia nie bywają
zwykle w Egipcie zbyt niebezpieczne, tym razem jednak ukłucie mogło się
stać wyjątkowo zgubnym. Skorpion pełznął po górnym oparciu płóciennego krzesła
i ukłuł panią Olivier w szyję, w chwili gdy przycisnęła go głową; że zaś poprzednio
cierpiała ona na różę w twarzy, więc zachodziła obawa, że choroba się; powtórzy.
Wezwano natychmiast lekarza, który przybył jednak dopiero po dwu godzinach,
gdyż był zajęty gdzie indziej. Szyja, a nawet i twarz były już opuchnięte,
po czym zjawiła się gorączka ze zwykłymi objawami zatrucia. Lekarz
oświadczył, że nie może być mowy w tych warunkach o wyjeździe, i kazał
chorej położyć się do łóżka – wobec tego dzieciom groziło spędzenie świąt
Bożego Narodzenia w domu: Trzeba oddać sprawiedliwość Nel, że w pierwszych
zwłaszcza chwilach więcej myślała o cierpieniach: swej nauczycielki niż o
utraconych przyjemnościach w Medinet. Popłakiwała tylko po kątach na
myśl, że nie zobaczy ojca aż po kilku tygodniach. Staś nie przyjął wypadku
z taką samą rezygnacją i wyprawił naprzód depeszę, a potem list z zapytaniem,
co mają robić.
Odpowiedź przyszła po dwu
dniach. Pan Rawlison porozumiał się naprzód z doktorem i dowiedziawszy się od
niego, że doraźne niebezpieczeństwo jest usunięte i że tylko z obawy odnowienia
się róży nie pozwala na wyjazd pani Olivier z Port–Saldu, zapewnił przede
wszystkim dozór i opiekę dla niej, a następnie dopiero przesłał dzieciom
pozwolenie na podróż wraz z Dinah. Ale ponieważ Dinah; mimo całego; przywiązania
do Nel, nie umiałaby sobie dać rady na kolejach i w hotelach, przeto przewodnikiem
i skarbnikiem w czasie drogi miał być Staś. Łatwo zrozumieć, jak był dumny
z tej roli i z jak rycerskim animuszem zaręczał małej Nel, że jej włos z głowy
nie spadnie, jakby rzeczywiście droga do Kairu i do Medinet przedstawiała jakiekolwiek
trudności lub niebezpieczeństwa.
Wszystkie przygotowania
były już poprzednio ukończone, więc dzieci wyruszyły tego samego dnia kanałem
do Izmaili, a z Izmaili koleją do Kairu, gdzie miały przenocować, nazajutrz
zaś jechać do Medinet. Opuszczając Izmailę widziały jezioro Timsah, które
Staś znał poprzednio, albowiem pan Tarkowski, zapalony w wolnych od zajęć
chwilach myśliwy, brał go tam czasem z sobą na ptactwo wodne. Następnie droga
szła wzdłuż Wadi–Toumilat, tuż przy kanale słodkiej wody idącym od Nilu do
Izmaili i Suezu. Przekopano ten kanał jeszcze przed Sueskim, inaczej bowiem
robotnicy pracujący nad wielkim dziełem Lessepsa pozbawieni by byli całkiem
wody zdatnej do picia. Ale wykopanie go miało jeszcze i inny pomyślny skutek:
oto kraina, która była poprzednio jałową pustynią, zakwitła na nowo, gdy przeszedł
przez nią potężny i ożywczy strumień słodkiej wody. Dzieci mogły dostrzec po
lewej stronie z okien wagonów szeroki pas zieloności, złożony z łąk, na których
pasły się konie, wielbłądy i owce i z pól uprawnych, mieniących się kukurydzą,
prosem, alfalfą i innymi gatunkami roślin pastewnych. Nad brzegiem kanału
widać było wszelkiego rodzaju studnie, w kształcie wielkich kół opatrzonych
wiadrami lub w kształcie zwykłych żurawi, czerpiące wodę, którą fellachowie
rozprowadzali pracowicie po zagonach lub rozwozili beczkami na wózkach ciągnionych
przez bawoły. Nad runią zbóż bujały gołębie, a czasem zrywały się całe stada
przepiórek. Po brzegach kanału przechadzały się poważnie bociany i żurawie.
W dali, nad glinianymi chatami fellachów, wznosiły się jak pióropusze korony
palm daktylowych.
Natomiast na północ od
linii kolejowej ciągnęła się szczera pustynia, ale niepodobna do tej, która leżała
po drugiej stronie Kanału Sueskiego. Tamta wyglądała jak równe dno morskie, z
którego uciekły wody, a został tylko pomarszczony piasek, tu zaś piaski były
bardziej żółte, pousypywane jakby w wielkie kopce pokryte na zboczach kępami
szarej roślinności. Między owymi kopcami, które gdzieniegdzie zmieniały się
w wysokie wzgórza, leżały obszerne doliny, wśród których od czasu do czasu
widać było ciągnące karawany.
Z okien wagonu dzieci mogły
dojrzeć obładowane wielbłądy idące długim sznurem, jeden za drugim, przez piaszczyste
rozłogi. Przed każdym wielbłądem szedł Arab w czarnym płaszczu i białym zawoju
na głowie. Małej Nel przypomniały się obrazki z Biblii, które oglądała w
domu, przedstawiające Izraelitów wkraczających do Egiptu za czasów Józefa.
Były one zupełnie takie same. Na nieszczęście, nie mogła przypatrywać się
dobrze karawanom, gdyż przy oknach z tej strony wagonu siedzieli dwaj oficerowie
angielscy i zasłaniali jej widok.
Lecz zaledwie powiedziała
to Stasiowi, on zwrócił się z wielce poważną miną do oficerów i rzekł przykładając
palec do kapelusza:
– Dżentelmeni, czy nie
zechcecie zrobić miejsca tej małej miss, która pragnie przypatrywać się wielbłądom?
Obaj oficerowie przyjęli z
taką samą powagą propozycję i jeden z nich nie tylko ustąpił miejsca ciekawej
miss, ale podniósł ją i postawił na siedzeniu przy oknie.
A Staś rozpoczął wykład:
– To jest dawna kraina
Goshen, którą faraon oddał Józefowi dla jego braci Izraelitów. Niegdyś, i jeszcze
w starożytności, szedł tu kanał wody słodkiej, tak że ten nowy jest tylko
przeróbką dawnego. Ale później poszedł w ruinę i kraj stał się pustynią.
Teraz ziemia poczyna być znów żyzna.
– Skąd to dżentelmenowi
wiadomo? – zapytał jeden z oficerów.
– W moim wieku takie
rzeczy się wie – odrzekł Staś – a prócz tego niedawno profesor Sterling wykładał
nam o Wadi–Toumilat.
Jakkolwiek Staś mówił
bardzo biegle po angielsku, jednakże odmienny nieco jego akcent zwrócił uwagę
drugiego oficera, który zapytał:
– Czy mały dżentelmen
nie jest Anglikiem?
– Małą jest miss Nel,
nad którą ojciec jej powierzył mi w drodze opiekę, a ja nie jestem Anglikiem,
lecz Polakiem i synem inżyniera przy kanale.
Oficer uśmiechnął się
słysząc odpowiedź czupurnego chłopaka i rzekł:
– Bardzo cenię Polaków.
Należę do pułku jazdy, który za czasów Napoleona kilkakrotnie walczył z
polskimi ułanami, i tradycja ta stanowi dotychczas jego chwałę i
zaszczyt1.
– Miło mi pana poznać –
odpowiedział Staś.
I rozmowa poszła dalej
łatwo, albowiem oficerowie bawili się widocznie: Pokazało się, że obaj jadą
także z Port–Saidu do Kairu dla widzenia się z ambasadorem angielskim i po
ostatnie instrukcje co do długiej podróży, która ich niebawem czekała.
Młodszy z nich był doktorem wojskowym, ten zaś, który rozmawiał ze Stasiem,
kapitan Glen, miał z rozporządzenia swego rządu jechać z Kairu przez Suez do
Mombassa i objąć w zarząd cały kraj przyległy do tego portu i ciągnący się aż
do nieznanej krainy Samburu. Staś, który z zamiłowaniem czytywał podróże po
Afryce, wiedział, że Mombassa leży o kilka stopni za równikiem i że kraje
przyległe, jakkolwiek zaliczone już do sfery interesów angielskich, są
jeszcze naprawdę mało znane, zupełnie dzikie, pełne słoni, żyraf, nosorożców,
bawołów i wszelkiego rodzaju antylop, z którymi wyprawy i wojskowe, i
misjonarskie, i kupieckie zawsze się spotykają: Zazdrościł też kapitanowi
Glenowi z całej duszy i zapowiedział, że musi go w Mombassa odwiedzić i
zapolować z nim na lwy lub bawoły.
– Dobrze, ale proszę o
odwiedziny z tą małą miss odpowiedział śmiejąc się kapitan Glen i ukazując na
Nel, która w tej chwili odeszła od okna i siadła przy nim.
– Miss Rawlison ma ojca
– odpowiedział Staś – a ja jestem tylko w drodze jej opiekunem.
Na to zwrócił się żywo
drugi oficer i zapytał:
– Rawlison? – czy nie
jeden z dyrektorów kanału i ten który ma brata w Bombaju?
– W Bombaju mieszka mój
stryjek – odpowiedziała Nel podnosząc w górę paluszek.
– A więc twój stryjek,
darling, jest żonaty z moją siostrą. Ja nazywam się Clary Jesteśmy powinowaci
i prawdziwie rad jestem, żem cię spotkał i poznał, mały, kochany ptaszku.
I doktor rzeczywiście był
rad. Mówił, że zaraz po przybyciu do Port–Saidu rozpytywał się o pana Rawlisona,
ale w biurach dyrekcji powiedziano mu, że wyjechał na święta. Wyraził też
żal, że statek, którym mają jechać z Glenem do Mombassa, wychodzi z Suezu już
za kilka dni, skutkiem czego nie będzie mógł wpaść do Medinet.
Polecił tylko Nel pozdrowić
ojca i obiecał napisać do niej z Mombassa. Obaj oficerowie zajęli się teraz
przeważnie rozmową z Nel, tak że Staś pozostał trochę na boku. Za to na
wszystkich stacjach pojawiały się całymi tuzinami mandarynki, świeże daktyle,
a nawet i wyborne sorbety. Prócz Stasia i Nel – korzystała z nich także
Dinah, która przy wszystkich swych przymiotach odznaczała się niepowszednim
łakomstwem.
W ten sposób prędko zeszła
dzieciom droga do Kairu. Przy pożegnaniu oficerowie ucałowali rączki i główkę
Nel i uścisnęli prawicę Stasia, przy czym kapitan Glen, któremu rezolutny
chłopiec bardzo się podobał, rzekł na wpół żartem, na wpół naprawdę:
– Słuchaj, mój chłopcze!
Kto wie, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach możemy się jeszcze spotkać w
życiu. Pamiętaj jednak, że zawsze możesz liczyć na moją życzliwość i pomoc.
– I wzajemnie! –
odpowiedział z pełnym godności ukłonem Staś.
Rozdział 4
Zarówno pan Tarkowski, jak
pan Rawlison, który kochał nad życie swoją małą Nel, ucieszyli się bardzo z
przybycia dzieci. Młoda parka powitała też z radością ojców, ale zaraz
poczęła się rozglądać po namiotach, które były już zupełnie wewnątrz
urządzone i gotowe na przyjęcie miłych gości. Okazało się, że są wspaniałe,
podwójne, podbite jedne niebieską, drugie czerwoną flanelą, wyłożone na dole
wojłokiem i obszerne jak duże pokoje. Kompania, której chodziło o opinię wysokich
urzędników Towarzystwa Kanałowego, dołożyła wszelkich starań, by im było dobrze
i wygodnie. Pan Rawlison obawiał się początkowo, czy dłuższy pobyt pod namiotem
nie zaszkodzi zdrowiu Nel, i jeśli się na to zgodził, to tylko dlatego; że
w razie niepogody zawsze można było przenieść się do hotelu. Teraz jednak,
rozejrzawszy się dokładnie we wszystkim na miejscu, doszedł do przekonania,
że dni i noce spędzane na świeżym powietrzu stokroć będą dla jego jedynaczki
korzystniejsze niż przebywanie w zatęchłych pokojach miejscowych hotelików.
Sprzyjała temu i prześliczna pogoda. Medinet, czyli El–Medine, otoczone
naokół piaszczystymi wzgórzami Pustyni Libijskiej, ma klimat o wiele lepszy
od Kairu i nie na próżno zwie się "krainą róż". Z powodu ochronnego
położenia i obfitości wilgoci w powietrzu noce nie bywają tam wcale tak
zimne jak w innych częściach Egiptu, nawet położonych daleko dalej na południe.
Zima bywa wprost rozkoszna, a od listopada rozpoczyna się właśnie największy
rozwój roślinności. Palmy daktylowe, oliwki, których w ogóle jest mało w
Egipcie, drzewa figowe, pomarańczowe, mandarynki, olbrzymie rycynusy,
granaty i rozmaite inne rośliny południowe pokrywają jednym lasem tę rozkoszną
oazę. Ogrody zalane są jakby olbrzymią falą akacyj, bzów i róż, tak że w nocy
każdy powiew przynosi upajający ich zapach. Oddycha się tu pełną piersią i
"nie chce się umierać", jak mówią miejscowi mieszkańcy.
Podobny klimat ma tylko
leżący po drugiej stronie Nilu, lecz znacznie na północ, Heluan, chociaż brak
mu tej bujnej roślinności.
Ale Heluan łączył się dla
pana Rawlisona z żałosnym wspomnieniem, tam bowiem umarła matka Nel. Z tego powodu
wolał Medinet – i patrząc obecnie na rozjaśnioną twarz dziewczynki obiecywał
sobie w duchu zakupić tu w niedługim czasie grunt z ogrodem, wystawić na nim
wygodny angielski dom i spędzać w tych błogosławionych stronach wszystkie
urlopy, jakie będzie mógł uzyskać, a po ukończeniu służby przy kanale może
nawet zamieszkać tu na stałe.
Były to jednak plany na
daleką przyszłość i nie całkiem jeszcze stanowcze. Tymczasem dzieci kręciły się
od chwili przyjazdu wszędzie jak muchy, pragnąc jeszcze przed obiadem
obejrzeć wszystkie namioty oraz osły i wielbłądy najęte na miejscu przez
Cooka. Pokazało się jednak, że zwierzęta były na odległym pastwisku i że
zobaczyć je będzie można dopiero jutro. Natomiast przy namiocie pana Rawlisona
Nelly i Staś spostrzegli z przyjemnością Chamisa, syna Chadigiego, swego
dobrego znajomego z Port–Saidu. Nie należał on do służby Cooka i pan Rawlison
był nawet zdziwiony spotkawszy go w El–Medine, ale ponieważ używał go poprzednio
do noszenia narzędzi, przyjął go i teraz jako chłopca do posyłek i wszelkiego
rodzaju posług.
Obiad wieczorny okazał się
wyborny, gdyż stary Kopt, pełniący już od lat wielu obowiązki kucharza w
kompanii Cooka, chciał popisać się swoją sztuką. Dzieci opowiadały o
znajomości, jaką zawarły w czasie drogi z dwoma oficerami, co szczególniej
zajęło pana Rawlisona, którego brat Ryszard, żonaty z siostrą doktora
Clarego, przebywał rzeczywiście od wielu lat w Indiach. Ponieważ było to
małżeństwo bezdzietne, więc ów stryjaszek kochał bardzo swoją małą synowicę,
którą znał przeważnie tylko z fotografii – i wypytywał o nią starannie we
wszystkich swoich listach. Obu ojców zabawiło również zaproszenie, jakie
otrzymał Staś od kapitana Glena do Mombassa. Chłopak brał je zupełnie poważnie
i obiecywał sobie stanowczo, że kiedyś musi odwiedzić swego nowego
przyjaciela za równikiem. Dopiero pan Tarkowski musiał mu tłumaczyć, że
urzędnicy angielscy nigdy nie zostają długo na urzędzie w tej samej miejscowości,
a to z powodu zabójczego klimatu Afryki, i że nim on Staś – dorośnie,
kapitan będzie już na dziesiątej z rzędu posadzie albo nie będzie go wcale na
świecie.
Po obiedzie całe
towarzystwo wyszło przed namioty, gdzie służba poustawiała składane krzesła
płócienne, a dla starszych panów przygotowała syfony z wodą sodową i
brandy. Była już noc, ale nadzwyczaj ciepła, a ponieważ przypadała pełnia
księżyca, więc jasno było jak we dnie. Białe mury budynków miejskich
naprzeciw namiotów świeciły zielono, gwiazdy skrzyły się na niebie, a w powietrzu
rozchodził się zapach róż, akacyj i heliotropów. Miasto już spało. W ciszy
nocnej słychać było tylko niekiedy donośne głosy żurawi, czapli i flamingów,
przelatujących znad Nilu w stronę jeziora Karoun. Nagle jednak rozległo się
głębokie, basowe szczekanie psa, które zdziwiło Stasia i Nel, zdawało się
bowiem wychodzić z namiotu, którego nie zwiedzili, przeznaczonego na skład
siodeł, narzędzi i rozmaitych podróżnych przyborów.
– Co to za ogromny musi
być pies. Chodźmy go zobaczyć – rzekł Staś.
Pan Tarkowski począł się
śmiać, a pan Rawlison strząsnął popiół z cygara i rzekł, również śmiejąc się:
– Well! na nic nie zdało
się zamknięcie.
Po czym zwrócił się do
dzieci:
– Jutro – pamiętajcie –
jest Wigilia i ten pies miał być niespodzianką przeznaczoną przez pana Tarkowskiego
dla Nel, ale ponieważ niespodzianka poczęła szczekać, zmuszony jestem
zapowiedzieć ją już dziś.
Usłyszawszy to Nel wdrapała
się w jednej chwili na kolana pana Tarkowskiego i objęła go za szyję, następnie
przeskoczyła na ojcowskie:
– Tatusiu, jaka ja
jestem szczęśliwa! jaka szczęśliwa!
Uściskom i pocałunkom nie
było końca; wreszcie Nel, znalazłszy się na własnych nogach, poczęła zaglądać
w oczy panu Tarkowskiemu:
– Mister Tarkowski...
– Co, Nel?
– Bo jeśli ja już wiem,
że on tam jest, to czy ja mogę go dziś zobaczyć?
– Wiedziałem – zawołał z
udanym oburzeniem pan Rawlison – że ta mała mucha nie poprzestanie na samej
nowinie.
A pan Tarkowski zwrócił się
do syna Chadigiego i rzekł:
– Chamisie, przyprowadź
psa.
Młody Sudańczyk zniknął za
namiotem kuchennym i po chwili ukazał się znów, prowadząc olbrzymie zwierzę za
obrożę.
A Nel aż się cofnęła.
– Oj! – zawołała
chwytając ojca za rękę. Staś natomiast wpadł w zapał:
– Ależ to lew, nie pies!
– Nazywa się Saba (lew)
– odpowiedział pan Tarkowski. – Należy on do rasy mastyfów, to zaś są największe
psy na świecie. Ten ma dopiero dwa lata, ale istotnie jest ogromny. Nie bój
się, Nel, gdyż łagodny jest jak baranek. Tylko śmiało! Puść go; Chamisie.
Chamis puścił obrożę, za
którą przytrzymywał brytana, a ów poczuwszy, że jest wolny, począł machać
ogonem, łasić się do pana Tarkowskiego, z którym poznał się już dobrze
poprzednio, i poszczekiwać z radości.
Dzieci patrzyły z podziwem
przy blasku księżyca na jego potężny okrągły łeb ze zwieszonymi wargami, na
grube łapy, na potężną postać przypominającą naprawdę postać lwa płowo–żółtą
maścią całego ciała. Nic podobnego nie widziały dotąd w życiu.
– Z takim psem można by
bezpiecznie przejść Afrykę – zawołał Staś.
– Spytaj się go, czyby
potrafił zaaportować nosorożca – rzekł pan Tarkowski.
Saba nie mógłby wprawdzie
odpowiedzieć na to pytanie, ale natomiast machał ogonem coraz weselej i garnął
się do ludzi tak serdecznie, że Nel od razu przestała się go bać i poczęła
go głaskać po głowie.
– Saba, miły, kochany
Saba.
Pan Rawlison pochylił się
nad nim, podniósł jego łeb ku twarzyczce dziewczynki i rzekł:
– Saba, przypatrz się
tej panience. Oto twoja pani! Masz jej słuchać i strzec – rozumiesz?
– Wow! – ozwał się na to
basem Saba, jakby rzeczywiście zrozumiał, o co chodzi.
I zrozumiał nawet lepiej,
niż można się było spodziewać, gdyż korzystając z tego, że głowa jego znajdowała
się prawie na wysokości twarzy dziewczynki, polizał na znak hołdu swym szerokim
ozorem jej nosek i policzki.
Wywołało to powszechny
wybuch śmiechu. Nel musiała pójść do namiotu, by się umyć. Wróciwszy po
kwadransie czasu ujrzała Sabę z łapami założonymi na ramiona Stasia, który
uginał się pod tym ciężarem. Pies przewyższał go o głowę.
Nadchodził czas spoczynku,
ale mała uprosiła sobie jeszcze pół godziny zabawy, by zapoznać się lepiej z
nowym przyjacielem. Jakoż poznanie poszło tak łatwo, że pan Tarkowski posadził
ją wkrótce po damsku na jego grzbiecie i podtrzymując ją z obawy, by nie spadła,
kazał Stasiowi prowadzić psa za obrożę. Ujechała tak kilkanaście kroków, po
czym próbował i Staś dosiąść osobliwego wierzchowca, ale ów siadł wówczas na
tylnych łapach, tak że Staś znalazł się niespodzianie na piasku koło ogona.
Dzieci miały już udać się
na spoczynek, gdy z dala, na oświeconym przez księżyc rynku, ukazały się dwie
białe postacie zdążające ku namiotom.
Łagodny dotychczas Saba
począł warczeć głucho i groźnie, tak że Chamis na rozkaz pana Rawlisona musiał
go znów chwycić za obrożę, a tymczasem dwaj ludzie, przybrani w białe
burnusy, stanęli przed namiotami.
– A kto tam? – zapytał
pan Tarkowski.
– Przewodniczący
wielbłądów – ozwał się jeden z przybyłych.
– Ach! to Idrys i Gebhr?
Czego chcecie?
– Przyszliśmy spytać,
czy nie będziemy potrzebni na jutro?
– Nie. Jutro i pojutrze
są wielkie święta, w czasie których nie godzi się nam robić wycieczek. Przyjdźcie
pojutrze rano.
– Dziękujemy, efendi.
– A wielbłądy macie
dobre? – zapytał pan Rawlison.
– Bismillach! –
odpowiedział Idrys – prawdziwe hegin (wierzchowce) o tłustych garbach i łagodne
jak ha' ga (owce). Inaczej Cook nie byłby nas najął.
– Nie trzęsą nadto?
– Można, panie, położyć
garść fasoli na grzbiecie każdego z nich i żadne ziarnko nie spadnie w najszybszym
biegu.
– Jak przesadzać, to już
po arabsku – rzekł śmiejąc się pan Tarkowski.
– Albo po sudańsku –
dodał pan Rawlison. Tymczasem Idrys i Gebhr stali wciąż jak dwie białe kolumny,
przypatrując się pilnie Stasiowi i Nel. Księżyc oświecał ich bardzo ciemne
twarze, które przy jego blasku wyglądały jakby wykute z brązu. Białka ich oczu
połyskiwały zielonawo spod turbanów.
– Dobranoc wam! – rzekł
pan Rawlison.
– Niech Allach czuwa nad
wami, efendi, w nocy i we dnie:
To rzekłszy skłonili się
odeszli. Przeprowadzało ich głuche, podobne do dalekiego grzmotu warczenie
Saby, któremu dwaj Sudańczycy nie podobali się widocznie.
Rozdział 5
Przez następne dni nie było
żadnych wycieczek. Natomiast wieczorem w Wigilię, gdy na niebie pokazała się
pierwsza gwiazda, w namiocie pana Rawlisona zajaśniało setkami świeczek
drzewko przeznaczone dla Nel. Choinkę zastępowała wprawdzie tuja wycięta w
jednym z ogrodów El–Medine, niemniej jednak Nel znalazła między jej gałązkami
mnóstwo łakoci i wspaniałą lalkę, którą ojciec sprowadził dla niej z Kairu,
a Staś swój upragniony sztucer angielski. Od ojca dostał przy tym ładunki,
rozmaite przybory myśliwskie i siodło do konnej jazdy. Nel nie posiadała się
ze szczęścia, a Staś, lubo sądził, że kto posiada prawdziwy sztucer, powinien
posiadać i odpowiednią powagę, nie mógł jednak wytrzymać – i wybrawszy
chwilę, w której koło namiotu było pusto – obszedł go wokoło na rękach.
Sztukę tę, uprawianą mocno w szkole w Port–Saidzie, posiadał w zadziwiającym
stopniu i nieraz bawił nią Nel, która zresztą zazdrościła mu jej szczerze.
Wigilia i pierwsze święto
spłynęły dzieciom częścią na nabożeństwie, częścią na rozpatrywaniu darów,
jakie otrzymały, i na tresurze Saby. Nowy przyjaciel okazywał się pojętny nad
wszelkie oczekiwanie. Zaraz pierwszego dnia nauczył się podawać łapę, aportować
chustki do nosa, których jednak nie oddawał bez oporu – i zrozumiał, że obmywanie
ozorem twarzy Nel nie jest rzeczą godną psa–dżentelmena. Nel trzymając palec
na nosku udzielała mu rozmaitych nauk, on zaś potakując ruchami ogona dawał
w ten sposób do poznania, że słucha z należytą uwagą i bierze je do serca.
Podczas przechadzek po piaszczystym placu miejskim sława Saby w Medinet
rosła z każdą godziną, a nawet, jak każda sława, zaczynała mieć przykrą
stronę, ściągała bowiem całe zastępy dzieciaków arabskich. Z początku
trzymały się one z daleka, następnie jednak ośmielone łagodnością
"potwora" zbliżały się coraz bardziej, a w końcu obsiadały namioty,
tak że nikt nie mógł poruszać się swobodnie. Nadto, ponieważ każdy dzieciak
arabski ssie od rana do nocy trzcinę cukrową, przeto za dziećmi ciągną zawsze
legiony much, które, uprzykrzone same przez się, bywają niebezpieczne,
roznoszą bowiem zarazki egipskiego zapalenia oczu. Służba usiłowała z
tego powodu dzieci rozpędzać, ale Nel występowała w ich obronie, a co więcej,
rozdawała najmłodszym helou, to jest słodycze, co zjednywało jej wielką ich
miłość, ale oczywiście powiększało ich zastępy.
Po trzech dniach zaczęły
się wspólne wycieczki, częścią wąskotorowymi kolejkami, których dużo nabudowali
w Medinet–el–Fajum Anglicy, częścią na osłach, a czasem i na wielbłądach.
Pokazało się, że w pochwałach oddawanych tym zwierzętom przez Idrysa było
wprawdzie wiele przesady, bo nie tylko fasoli, ale i ludziom niełatwo było
utrzymać się na siodłach, lecz była też prawda. Wielbłądy należały oczywiście
do rodzaju hegin, to jest wierzchowych, a że karmiono je dobrze durrą
(kukurydzą miejscową lub syryjską), więc garby miały tłuste i okazywały się
tak ochocze do biegu, że trzeba je było powstrzymywać. Sudańczycy Idrys i Gebhr
zjednali sobie, mimo dzikiego połysku ich oczu, ufność i serca towarzystwa,
a to przez wielką usłużność i nadzwyczajną troskliwość o Nel. Gebhr miał
zawsze okrutny i trochę zwierzęcy wyraz twarzy, ale Idrys zmiarkowawszy
prędko, że ta mała osóbka jest okiem w głowie całego towarzystwa, oświadczał
przy każdej sposobności, że chodzi mu o nią więcej niż o "własną
duszę". Pan Rawlison domyślał się wprawdzie, że przez Nel chce Idrys trafić
do jego kieszeni, ale mniemając zarazem, że nie ma na świecie człowieka,
który by nie musiał pokochać jego jedynaczki, był mu jednakże wdzięczny i
nie żałował "bakczyszów".
W ciągu pięciu dni
towarzystwo zwiedziło leżące blisko miasta ruiny starożytnego Krokodilopolis,
gdzie Egipcjanie czcili niegdyś bożka zwanego Sebak, który miał postać ludzką,
a głowę krokodyla. Następna wycieczka była do piramidy Hanara i do
szczątków Labiryntu, najdłuższa zaś i cała na wielbłądach – do jeziora
Karoun. Północny brzeg jego jest szczerą pustynią, na której prócz ruin dawnych
miast egipskich nie ma żadnego śladu życia. Natomiast na południe ciągnie
się kraj żyzny, wspaniały, a same brzegi, porośnięte wrzosem i trzciną, roją
się od pelikanów, czerwonaków, czapli, dzikich gęsi i kaczek. Tam dopiero
Staś znalazł sposobność popisania się celnością swych strzałów. Zarówno ze zwykłej
strzelby, jak i popisowe ze sztucera były tak nadzwyczajne, że po każdym dawało
się słyszeć zdumione cmokanie Idrysa i wioślarzy arabskich, a spadającym w
wodę ptakom towarzyszyły stałe okrzyki: Bismillach i Maszallach!
Arabowie zapewnili, że na
przeciwległym brzegu "pustynnym" jest dużo wilków i hien i że
podrzuciwszy wśród osypisk padlinę owcy można prawie na pewno przyjść do
strzału. Wskutek tych zapewnień pan Tarkowski i Staś spędzili dwie noce na
pustyni, przy ruinach Dine. Ale pierwszą owcę ukradli zaraz po odejściu
strzelców Beduini, druga zaś zwabiła tylko kulawego szakala, którego położył
Staś. Dalsze polowania musiały być odłożone, gdyż dla obu inżynierów nadszedł
czas wyjazdu na rewizję robót wodnych prowadzonych przy Bahr–Jussef, koło
El–Lahum, na południowy wschód od Medinet.
Pan Rawlison czekał tylko
na przybycie pani Olivier. Na nieszczęście, zamiast niej przyszedł list od
lekarza donoszący, że dawna róża w twarzy odnowiła się po ukąszeniu i że
chora przez czas dłuższy nie będzie mogła wyjechać z Port–Saidu. Położenie
stało się istotnie kłopotliwe. Zabierać z sobą dzieci, starą Dinah,
namioty i całą służbę było niepodobna, choćby z tej przyczyny, że inżynierowie
mieli być dziś tu, jutro tam, a mogli otrzymać polecenie dotarcia aż do wielkiego
Kanału Ibrahima. Wobec tego, po krótkiej naradzie, postanowił pan Rawlison
zostawić Nel pod opieką starej Dinah i Stasia oraz ajenta konsularnego
włoskiego i miejscowego mudira (gubernatora), z którym się poprzednio
poznał. Obiecał też Nel, której żal było rozstawać się z ojcem, że ze
wszystkich bliższych miejscowości obaj z panem Tarkowskim będą wpadali do
Medinet albo, jeśli znajdzie się co godnego widzenia, wzywali dzieci do siebie.
– Bierzemy z sobą
Chamisa – mówił – którego w danym razie po was przyślemy. Dinah niech zawsze
towarzyszy Nel, ale ponieważ Nel robi z nią wszystko, co jej się podoba, więc
ty, Stasiu, czuwaj nad obiema.
– Może pan być pewny –
odpowiedział Staś – że będę pilnował Nel tak jak rodzonej siostry. Ona ma Sabę,
a ja sztucer, więc niech kto spróbuje ją pokrzywdzić...
– Nie o to chodzi –
rzeki pan Rawlison. – Saba i sztucer nie będą wam z pewnością potrzebne. Ty
bądź tak dobry i chroń ją tylko od zmęczenia, a zarazem uważaj, by się nie
przeziębiła. Prosiłem konsula, aby w razie gdyby się czuła niezdrowa, wezwał
zaraz z Kairu doktora. Chamisa będziemy tu przysysali po wiadomości jak
najczęściej. Mudir będzie was także odwiedzał. Spodziewam się przy tym, że
nasza nieobecność nie potrwa nigdy długo.
Pan Tarkowski nie szczędził
także Stasiowi przestróg. Mówił mu, że Nel nie potrzebuje jego obrony, gdyż w
Medinet, jak również w całej prowincji El–Fajum nie ma ani dzikich ludzi,
ani dzikich zwierząt. Myśleć o czymś podobnym byłoby rzeczą śmieszną i niegodną
chłopca, który kończy niedługo rok czternasty. Więc ma być tylko troskliwy i
uważny, nie przedsiębrać na własną rękę, a tym bardziej razem z Nel, żadnych
wypraw, zwłaszcza zaś na wielbłądach, na których jazda bądź co bądź zawsze
męczy.
Lecz Nel słysząc to zrobiła
tak smutną minkę, że pan Tarkowski musiał ją uspokajać.
– Owszem – rzekł
głaszcząc jej czuprynkę – będziecie jeździli na wielbłądach, ale przy nas albo
ku nam, jeśli przyślemy po was Chamisa.
– A samym nam nie wolno
robić żadnych wycieczek, choćby tycich, tyciutkich? – pytała dziewczynka.
I poczęła pokazywać na
paluszku, o jak małe wycieczki jej chodzi. Tatusiowie w końcu przystali z warunkiem,
że będą się odbywały na osłach, nie na wielbłądach – i nie do ruin, gdzie
łatwo wpaść w jaką dziurę, ale po drogach na pobliskie pola i ku ogrodom
położonym za miastem. Dragoman wraz z inną służbą Cooka miał dzieciom zawsze
towarzyszyć.
Po czym obaj starsi panowie
wyjechali, ale wyjechali blisko, do Hamaret–el–Makta, tak że po dziesięciu
godzinach wrócili na noc do Medinet. Powtarzało się to przez kilka dni z
rzędu, póki nie zwiedzili robót najbliższych. Potem, gdy prace ich objęły
dalsze, ale niezbyt jeszcze odległe okolice, przyjeżdżał w nocy Chamis i
wczesnym rankiem zabierał Stasia i Nel do tych miasteczek, w których ojcowie
chcieli im coś ciekawego pokazać. Dzieci spędzały większą część dnia z tatusiami,
a pod zachód słońca wracały do Medinet, do namiotów. Bywały jednak dni, w
których Chamis nie przyjeżdżał, i wówczas Nel, pomimo towarzystwa Stasia i
Saby, w którym odkrywała coraz nowe przymioty, wyglądała z utęsknieniem
posłańca. W ten sposób upłynął czas aż do święta Trzech Króli, na które obaj
inżynierowie powrócili do Medinet.
W dwa dni później wyjechali
jednak znowu, zapowiedziawszy, że wyjeżdżają tym razem na dłużej i że prawdopodobnie
dotrą aż do Beni–Suef, a stamtąd do El–Fachem gdzie zaczyna się kanał tegoż nazwiska,
idący daleko na południe wzdłuż Nilu.
Wielkie też było zdziwienie
dzieci, gdy trzeciego dnia koło jedenastej rano Chamis pojawił się w Medinet.
Spotkał go pierwszy Staś, który poszedł na pastwisko przypatrywać się wielbłądom.
Chamis rozmawiał z Idrysem i powiedział tylko tyle Stasiowi, że przyjechał po
niego i po Nel i że natychmiast przyjdzie do namiotów oznajmić, dokąd z
polecenia starszych panów mają wyruszyć. Chłopiec poleciał zaraz z dobrą
nowiną do Nel, którą zastał bawiącą się z Sabą przed namiotem.
– Wiesz! jest Chamis! –
zawołał już z daleka.
A Nel poczęła zaraz
podskakiwać trzymając obie nóżki razem, jak czynią dziewczynki skaczące przez
sznur.
– Pojedziemy!
pojedziemy!
– Tak, pojedziemy, i
daleko.
– A dokąd? – spytała
rozgarniając rączkami czuprynę, która jej spadła na oczy.
– Nie wiem. Chamis
powiedział, że za chwilę tu przyjdzie i powie.
– To skąd wiesz, że
daleko?
– Bo słyszałem, jak
Idrys mówił, że on i Gebhr ruszą z wielbłądami natychmiast. To znaczy, że pojedziemy
koleją i zastaniemy wielbłądy tam, gdzie będą tatusiowie, a stamtąd będziemy
robili jakieś wycieczki.
Czupryna z powodu ciągłych
podskoków pokryła znów nie tylko oczy, ale całą twarz Nel, a nóżki jej odbijały
się tak od ziemi, jakby były z kauczuku.
W kwadrans później
przyszedł Chamis i pokłonił się obojgu:
– Khanage (paniczu) –
rzekł do Stasia – jedziemy za trzy godziny pierwszym pociągiem.
– Dokąd?
– Do
El–Gharak–el–Sultani, a stamtąd razem ze starszymi panami na wielbłądach do
Wadi–Rajan: Serce zabiło Stasiowi z radości, ale jednocześnie zdziwiły go
słowa Chamisa. Wiedział, że Wadi–Rajan jest to wielkie kolisko piaszczystych
wzgórz wznoszące się na Pustyni Libijskiej na południe i na południowy
zachód od Medinet, a tymczasem pan Tarkowski i pan Rawlison zapowiedzieli
wyjeżdżając, że udają się w stronę wprost przeciwną, w kierunku Nilu.
– Cóż się stało? –
zapytał Staś. – To ojciec mój i pan Rawlison nie są w Beni–Suef, tylko w El–Gharak?
– Tak im wypadło –
odrzekł Chamis.
– Ale przecież kazali
pisywać do siebie do El–Fachen.
– W tym liście pisze
starszy efendi, dlaczego są w El–Gharak.
I przez chwilę szukał przy
sobie listu, po czym wykrzyknął:
– Och, Nabi (proroku)!
zostawiłem list w torbie przy wielbłądnikach. Polecę zaraz, póki Idrys i Gebhr
nie odjadą.
I pobiegł do wielbłądników,
a tymczasem dzieci poczęły wraz z Dinah przygotowywać się do drogi. Ponieważ
zanosiło się na dłuższą wycieczkę, więc Dinah zapakowała parę sukienek, trochę
bielizny i cieplejsze ubranie dla Nel. Staś także pomyślał o sobie, a zwłaszcza
nie zapomniał o sztucerze i ładunkach, mając nadzieję spotkać się wśród
osypisk Wadi–Rajan z wilkami i hienami.
Chamis wrócił dopiero po
godzinie, tak spocony, zziajany, że przez chwilę nie mógł tchu złapać.
– Nie znalazłem już
wielbłądników – mówił – i goniłem za nimi, ale na próżno. Nic to jednak nie
szkodzi, gdyż i list, i samych starszych efendich znajdziemy w El–Gharak.
Czy i Dinah ma jechać z nami?
– Albo co?
– Może lepiej, żeby
została. Starsi panowie nie mówili o niej wcale.
– Ale zapowiedzieli
wyjeżdżając, że Dinah zawsze ma towarzyszyć panience, więc pojedzie i teraz.
Chamis skionił się przyłożywszy dłoń do serca i rzekł:
– Spieszmy się, panie,
bo inaczej katr (pociąg) odejdzie.
Rzeczy były gotowe, więc
znaleźli się na czas na stacji. Odległość z Medinet do Gharak nie wynosi więcej
jak trzydzieści kilometrów, ale kolejka poboczna, która łączy te
miejscowości, idzie wolno i zatrzymuje się niezmiernie często. Gdyby Staś był
sam, byłby niewątpliwie wolał jechać na wielbłądzie niż koleją, gdyż
wyliczył, iż Idrys i Gebhr, wyruszywszy na dwie godziny przed pociągiem, będą
wcześniej od nich w El–Gharak. Ale dla Nel byłaby to droga zbyt długa, więc
mały opiekun, który wziął bardzo do serca przestrogi obu ojców, nie chciał
narażać dziewczynki na zmęczenie. Zresztą czas zszedł obojgu szybko, tak że
ani obejrzeli się, kiedy stanęli w Gharak.
Mała stacyjka, z której
Anglicy robią zwykle wycieczki do Wadi–Rajan, była zupełnie pusta. Zastali
tylko kilka zakwefionych kobiet z koszami mandarynek, dwóch nieznanych
wielbłądników–Beduinów oraz Idrysa i Gebhra z siedmiu wielbłądami, z
których jeden był silnie objuczony. Natomiast pana Tarkowskiego ani pana
Rawlisona nie było ani śladu.
Ale Idrys w ten sposób
wytłumaczył ich nieobecność:
– Starsi panowie
pojechali na pustynię, aby ustawić namioty, które przywieźli z Etsah, i kazali
nam jechać za sobą.
– A jakże znajdziemy ich
wśród wzgórz? – zapytał Staś.
– Przysłali
przewodników, którzy nas poprowadzą.
To powiedziawszy wskazał na
Beduinów. Starszy z nich skłonił się, przetarł palcem jedno oko, jakie
posiadał, i rzekł:
– Nasze wielbłądy nie
tak tłuste, ale nie mniej ścigłe od waszych. Za godzinę tam będziemy.
Staś był rad, że spędzą noc
na pustyni, ale Nel odczuła pewien zawód, albowiem poprzednio była pewna, że
zastanie tatusia w Gharak.
Tymczasem naczelnik stacji,
zaspany Egipcjanin w czerwonym fezie i w ciemnych okularach, zbliżył się i nie
mając nic innego do roboty, począł przypatrywać się europejskim dzieciom.
– To dzieci tych
inglezi, którzy pojechali rano ze strzelbami na pustynię – rzekł Idrys sadowiąc
Nel na siodle.
Staś oddawszy sztucer
Ghamisowi siadł przy niej, albowiem siodło było obszerne i mające kształt
palankinu, tylko bez dachu. Dinah usadowiła się za Chamisem, inni zajęli
osobne wielbłądy i ruszyli.
Gdyby naczelnik stacji
popatrzył był dłużej za nimi, byłby może zdziwiony, że owi Anglicy, o których
wspomniał Idrys, pojechali wprost do ruin na południe, oni zaś skierowali się
od razu ku Talei, w stronę przeciwną. Ale naczelnik wrócił jeszcze przedtem
do domu, ponieważ żaden pociąg nie przychodził tego dnia do Gharak.
Godzina była piąta po
południu. Pogoda wspaniała. Słońce przeszło już na tę stronę Nilu i zniżyło się
nad pustynią tonąc w złotych i purpurowych zorzach płonących po zachodniej
stronie nieba. Powietrze tak było przesycone różowym blaskiem, że oczy
mrużyły się od jego zbytku. Pola przybrały odcień liliowy, a natomiast
odległe wzgórza, odrzynające się twardo na tle zórz, miały barwę czystego ametystu.
Świat tracił cechy rzeczywistości i zdawał się być jedną grą zaziemskich
świateł.
Póki jechali przez kraj
zielony i uprawny, przewodnik–Beduin prowadził karawanę krokiem umiarkowanym,
z chwilą jednak gdy pod nogami wielbłądów zaskrzypiał twardy piasek, zmieniło
się wszystko od razu.
– Yalla! yalla! – zawyły
nagle dzikie głosy.
A jednocześnie dał się
słyszeć świst batów i wielbłądy, przeszedłszy z kłusa w cwał, poczęły pędzić
jak wicher, wyrzucając nogami piasek i żwir pustyni.
– Yalla! yalla!
Kłus wielbłąda bardziej
trzęsie, cwał, którym te zwierzęta rzadko biegną, bardziej kołysze, więc dzieci
bawiła z początku ta szalona jazda. Ale wiadomo choćby z huśtawki, że zbyt
szybkie kołysanie się powoduje zawrót głowy. Jakoż po pewnym czasie, gdy pęd
nie ustawał, małej Nel poczęło się kręcić w główce i ćmić w oczach.
– Stasiu, czemu my tak
lecimy? – zawołała zwracając się do towarzysza.
– Myślę, że pozwolili
zanadto rozpędzić się wielbłądom, a teraz nie mogą ich wstrzymać – odrzekł
Staś.
Ale zauważywszy, że twarz
dziewczynki trochę pobladła, począł wołać na Beduinów pędzących na przedzie, by
zwolnili. Wołanie jego miało jednak tylko ten skutek, że rozległy się znów
okrzyki: "Yalla!" – i że zwierzęta przyspieszyły jeszcze biegu.
Chłopiec sądził w pierwszej
chwili, że Beduini go nie dosłyszeli, gdy jednak na powtórne wezwanie nie było
żadnej odpowiedzi i gdy jadący za nimi Gebhr nie przestawał smagać tego
wielbłąda, na którym oboje z Nel siedzieli, pomyślał, że to nie wielbłądy poniosły,
ale że ludzie tak spieszą z jakiejś nie znanej mu przyczyny.
Przyszło mu do głowy, że
może pojechali złą drogą i że chcąc wynagrodzić czas stracony pędzą teraz z
obawy, by starsi panowie nie wyłajali ich za zbyt późne przybycie. Lecz po
chwili zrozumiał, że to nie może być, gdyż pan Rawlison bardziej by się
rozgniewał za zbytnie umęczenie Nel. Co to więc znaczy? i dlaczego nie
słuchają jego rozkazów? W sercu chłopaka począł wzbierać gniew i obawa o Nel.
– Stój – krzyknął z
całej siły, zwracając się do Gebhra.
– Ouskout (milcz)! –
zawył w odpowiedzi Sudańczyk.
I pędzili dalej.
Noc zapada w Egipcie koło
godziny szóstej, więc zorze wkrótce zgasły, a po pewnym czasie na niebo
wytoczył się wielki, czerwony od blasku zórz księżyc i rozświecił pustynię
łagodnym światłem.
W ciszy słychać było tylko
zziajany oddech wielbłądów i głuche, szybkie uderzenia ich nóg o piasek, a
czasem świst batów. Nel była już tak znużona, że Staś musiał podtrzymywać ją
na siodle. Co chwila zapytywała, czy prędko dojadą, i widocznie krzepiła ją
tylko nadzieja rychłego zobaczenia ojca. Ale na próżno rozglądali się
oboje dokoła. Upłynęła godzina, potem druga: ani namiotów, ani ognisk nigdzie
nie było widać.
Wówczas włosy powstały na
głowie Stasia, albowiem zrozumiał, że ich porwano.
Rozdział 6
A panowie Rawlison i
Tarkowski oczekiwali rzeczywiście dzieci, ale nie wśród wzgórz piaszczystych
Wadi–Rajan, dokąd nie mieli ani potrzeby, ani ochoty jechać, lecz w zupełnie
innej stronie, w mieście El–Fachem nad kanałem tegoż nazwiska, przy którym
oglądali dokonane przed końcem roku roboty. Odległość między El–Fachen a
Medinet wynosi w prostej linii około czterdziestu pięciu kilometrów. Ponieważ
jednak nie ma bezpośredniego połączenia i trzeba jechać na El–Wasta, co
podwaja niemal drogę, przeto pan Rawlison, rozglądając się w przewodniku
kolejowym, czynił następujące wyliczenia:
– Chamis wyjechał onegdaj
wieczór – mówił do pana Tarkowskiego – i w El–Wasta złapał pociąg idący z
Kairu, w Medinet jest zatem dziś rano. Dzieci zapakują się w godzinę.
Wyjechawszy wszelako w południe, musiałyby czekać na nocny pociąg idący
wzdłuż Nilu, a ponieważ nie pozwoliłem Nel jechać nocą, więc wyruszą dziś
rano i będą tu zaraz po zachodzie słońca.
– Tak – rzekł pan
Tarkowski – Chamis musi trochę odpocząć, a Stasiowi pali się wprawdzie w
głowie, jednakże gdy chodzi o Nel, można zawsze na niego liczyć. Zresztą posłałem
mu także kartę, by nie wyjeżdżali na noc.
– Dzielny chłopiec i
ufam mu zupełnie – odpowiedział pan Rawlison.
– Co prawda, to i ja.
Staś przy swych rozmaitych wadach ma prawy charakter i nigdy nie kłamie, albowiem
jest odważny, a kłamią tylko tchórze. Energii też mu nie brak i jeśli z
czasem zdobędzie się na spokojną rozwagę, to myślę, że da sobie radę na
świecie.
– Z pewnością. Co zaś do
rozwagi, to czy ty byłeś rozważny w jego wieku?
– Muszę przyznać, że nie
– odpowiedział śmiejąc się pan Tarkowski – ale może nie byłem tak pewny siebie
jak on.
– To przejdzie.
Tymczasem bądź szczęśliwy, że masz takiego chłopca.
– A ty, że masz takie
słodkie i kochane stworzenie jak Nel.
– Niech ją Bóg
błogosławi – odpowiedział ze wzruszeniem pan Rawlison.
Dwaj przyjaciele uścisnęli
sobie dłonie, po czym zasiedli do przeglądania planów i kosztorysów robót. Na
tym zajęciu spłynął im czas aż do wieczora.
O godzinie szóstej, gdy już
zapadała noc, znaleźli się na stacji i chodząc po peronie rozmawiali w dalszym
ciągu o dzieciach.
– Pyszna pogoda, ale
chłodno – ozwał się pan Rawlison. – Czy aby Nel wzięła ze sobą ciepłe ubranie?
– Staś będzie o tym
pamiętał i Dinah także.
– Żałuję jednakże; że
zamiast sprowadzać ich tu, nie pojechaliśmy sami do Medinet.
– Przypomnij sobie, że
tak właśnie radziłem.
– Wiem – i gdyby nie to,
że mamy stąd jechać dalej na południe, byłbym się na to zgodził. Wyliczyłem
wszelako, że droga zajęłaby nam dużo czasu i że bylibyśmy krócej z dziećmi.
Przyznam ci się zresztą, że to Chamis poddał mi myśl, żeby je tu sprowadzić.
Oświadczył mi, że ogromnie do nich tęskni i że byłby szczęśliwy, gdybym go po
oboje posłał. Nie dziwię się, że się do nich przywiązał...
Dalszą rozmowę przerwały
sygnały oznajmiające zbliżanie się pociągu. Po chwili w ciemności ukazały się
ogniste oczy lokomotywy, a jednocześnie dał się słyszeć zdyszany jej oddech
i gwizdanie.
Szereg oświeconych wagonów
przesunął się wzdłuż peronu, zadrgał i stanął.
– Nie widziałem ich w
żadnym oknie – rzeki pan Rawlison.
– Siedzą może głębiej i
zapewne zaraz wyjdą.
Podróżni zaczęli wysiadać,
ale przeważnie Arabowie, gdyż El–Fachen prócz pięknych gajów palmowych i
akacjowych nie ma nic ciekawego do widzenia. Dzieci nie przyjechały.
– Chamis albo nie złapał
pociągu w El–Wasta ozwał się z odcieniem złego humoru pan Tarkowski albo też
po nocnej podróży zaspał i przyjadą dopiero jutro.
– Może być –
odpowiedział z niepokojem pan Rawlison – ale i to być może, że któreś zachorowało.
– Staś by w takim razie
zatelegrafował.
– Kto wie, czy depeszy
nie zastaniemy w hotelu.
– Pójdźmy.
Ale w hotelu nie czekała
ich żadna wiadomość. Pan Rawlison był coraz niespokojniejszy.
– Wiesz, co się jeszcze
mogło zdarzyć? – rzekł pan Tarkowski. – Oto, jeśli Chamis zaspał, to nie przyznał
się do tego dzieciom, przyszedł do nich dopiero dziś i powiedział im, że mają
jutro jechać. Przed nami będzie się wykręcał tym, że nie zrozumiał naszych
rozkazów. Na wszelki wypadek zatelegrafuję do Stasia.
– A ja do mudira Fajumu.
Po chwili dwie depesze
zostały wysłane. Nie było jeszcze wprawdzie powodów do niepokoju, jednakże w
oczekiwaniu na odpowiedź inżynierowie źle spędzili noc i wczesny poranek
zastał ich na nogach.
Odpowiedź od mudira przyszła
dopiero koło dziesiątej i brzmiała jak następuje:
"Sprawdzono na stacji.
Dzieci wyjechały wczoraj do Gharak–el–Sultani".
Łatwo zrozumieć, jakie
zdumienie i gniew ogarnęły ojców na tę niespodzianą wiadomość. Przez czas jakiś
spoglądali na siebie, jakby nie rozumiejąc słów depeszy, po czym pan Tarkowski,
który był człowiekiem porywczym, uderzył dłonią w stół i rzekł:
– To pomysł Stasia, ale
ja go oduczę takich pomysłów.
– Nie spodziewałem się
tego po nim – odpowiedział ojciec Nel.
Lecz po chwili zapytał: –
No, a cóż Chamis?
– Albo ich nie zastał i
nie wie, co począć, albo pojechał za nimi.
– Tak i ja myślę.
I w godzinę później
wyruszyli do Medinet. W namiotach dowiedzieli się, że nie ma i wielbłądników,
a na stacji potwierdzono, że Chamis wyjechał z dziećmi do El–Gharak.
Sprawa przedstawiała się coraz ciemniej i rozjaśnić ją można było tylko w
El–Gharak.
Jakoż dopiero na tej stacji
zaczęła się odsłaniać straszliwa prawda.
Zawiadowca, ten sam zaspany
w ciemnych okularach i czerwonym fezie Egipcjanin, opowiedział im, że widział
chłopca około lat czternastu i ośmioletnią dziewczynkę z niemłodą Murzynką,
którzy pojechali na pustynię. Nie pamięta, czy wielbłądów było razem osiem,
czy dziewięć, ale zauważył, że jeden był objuczony jak do dalekiej drogi, a
dwaj Beduini mieli także duże juki przy siodłach; przypomina też sobie, że gdy
przypatrywał się karawanie, jeden z wielbłądników, Sudańczyk, rzekł mu, że
to są dzieci Anglików, którzy przedtem pojechali do Wadi–Rajan.
– Czy ci Anglicy
wrócili? – zapytał pan Tarkowski.
– Tak jest. Wrócili
jeszcze wczoraj z dwoma zabitymi wilkami – odpowiedział zawiadowca – i zdziwiło
mnie to nawet, że nie wracają razem z dziećmi. Ale nie pytałem ich o powód,
gdyż to do mnie nie należy.
To powiedziawszy, odszedł
do swoich obowiązków.
Podczas tego opowiadania
twarz pana Rawlisona stała się biała jak papier. Patrząc błędnym wzrokiem na
przyjaciela zdjął kapelusz, podniósł dłoń do spotniałego czoła i zachwiał
się, jakby miał upaść.
– Rawlison, bądź
mężczyzną! – zawołał pan Tarkowski. – Dzieci nasze porwane. Trzeba je ratować.
– Nel! Nel! – powtarzał
nieszczęsny Anglik. – Nel i Staś! To nie Stasia wina. Zwabiono tu oboje podstępnie
i porwano. Kto wie – dlaczego. Może dla okupu. Chamis jest niezawodnie w spisku.
Idrys i Gebhr także.
Tu przypomniał sobie, co
mówiła Fatma, że obaj Sudańczycy należą do pokolenia Dangalów, w którym
urodził się Mahdi, i że z tegoż pokolenia pochodzi Chadigi, ojciec
Chamisa. Na to wspomnienie serce zamarło mu na chwilę w piersiach, zrozumiał
bowiem, że dzieci mogły być porwane nie dla okupu, ale dla zamiany na rodzinę
Smaina.
Ale co z nimi zrobią
współplemieńcy złowrogiego proroka? Skryć się na pustyni lub gdzieś nad
brzegiem Nilu nie mogą, bo na pustyni pomarliby wszyscy z głodu i
pragnienia, a nad Nilem złapano by ich z pewnością. Chyba więc zbiegną z
dziećmi aż do Mahdiego.
I ta myśl napełniła pana
Tarkowskiego przerażeniem, ale energiczny eks–żołnierz prędko przyszedł do
siebie i począł przebiegać myślą wszystko, co się stało, a jednocześnie
szukał środków ratunku.
"Fatma – rozumował –
nie miała powodu mścić się ani nad nami, ani nad naszymi dziećmi, jeżeli więc
zostały porwane, to widocznie dlatego, aby wydać je w ręce Smaina. W żadnym
razie śmierć im nie grozi. I to jest szczęście w nieszczęściu, ale natomiast
czeka je straszna droga, która może być dla nich zgubną".
I natychmiast podzielił się
tymi myślami z przyjacielem, po czym tak mówił:
– Idrys i Gebhr, jako
dzicy i głupi ludzie, wyobrażają sobie, że zastępy Mahdiego są już niedaleko,
a tymczasem Chartum, do którego Mahdi dotarł, leży stąd o dwa tysiące
kilometrów. Tę drogę muszą przebyć wzdłuż Nilu i nie oddalać się od niego, gdyż
inaczej wielbłądy i ludzie popadaliby z pragnienia. Jedź natychmiast do
Kairu i żądaj od chedywa, by wysłano depesze do wszystkich posterunków wojskowych
i by urządzono pościg na prawo i lewo wzdłuż rzeki. Szeikom przybrzeżnym
przyrzecz za schwytanie zbiegów wielką nagrodę. Po wsiach niech zatrzymują
wszystkich, którzy się zbliżą po wodę. W ten sposób Idrys i Gebhr muszą wpaść
w ręce władzy, a my odzyskamy dzieci.
Pan Rawlison odzyskał już
zimną krew.
– Jadę – rzekł. – Te
łotry zapomniały, że armia angielska Wolseleya śpiesząca na pomoc Gordonowi
jest już w drodze i że odetnie ich od Mahdiego. Nie umkną. Nie mogą umknąć.
Wysyłam w tej chwili depeszę do naszego ministra, a potem jadę. Co ty zamierzasz?
– Telegrafuję o urlop i
nie czekając odpowiedzi ruszam w ich ślady Nilem do Nubii, by dopilnować
pościgu.
– Więc się musimy
spotkać, gdyż i ja uczynię z Kairu to samo.
– Dobrze! a teraz do
roboty.
– Z pomocą Bożą! –
odpowiedział pan Rawlison.
Rozdział 7
A tymczasem wielbłądy
pędziły jak huragan po błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc.
Księżyc, początku wielki jak koło i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko.
Oddalone wzgórza pustyni pokryły się muślinowym, srebrnym oparem, który nie
przesłaniając ich widoku zmienił je jakby w świetlane zjawiska. Od
czasu do czasu spoza skał tu i ówdzie rozsianych dochodziło żałosne skomlenie
szakali.
Upłynęła znowu godzina.
Staś otoczył ramieniem Nel i podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić
męczące rzuty szalonej jazdy. Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać
go, dlaczego tak pędzą i dlaczego nie widać ani namiotów, ani tatusiów. Staś
postanowił wreszcie powiedzieć jej prawdę, która i tak prędzej czy później
musiała się wydać.
– Nel – rzekł – ściągnij
rękawiczkę i upuść ją nieznacznie na ziemię.
– Dlaczego Stasiu?
A on przycisnął ją do
siebie i odpowiedział z jakąś niezwykłą mu tkliwością:
– Zrób, co ci mówię.
Nel trzymała się jedną ręką
Stasia i bała się go puścić, ale poradziła sobie w ten sposób, że poczęła
ściągać ząbkami rękawiczkę – z każdego palca osobno – a wreszcie, zsunąwszy
ją zupełnie, upuściła na ziemię.
– Po niejakim czasie
rzuć drugą – ozwał się znowu Staś. – Ja rzuciłem już swoje, ale twoje łatwiej
będzie dostrzec, bo jasne.
I widząc, że dziewczynka
patrzy nań pytającym wzrokiem, tak mówił dalej:
– Nie przestrasz się,
Nel... Ale widzisz... być może, że my wcale nie spotkamy ani twego, ani mojego
ojca... i że nas ci szkaradni ludzie porwali. Ale się nie bój... Bo jeśli
tak jest, to pójdzie za nami pogoń. Dogonią i odbiorą nas z pewnością. Dlatego
kazałem ci rzucić rękawiczki, żeby pogoń znalazła ślady. Tymczasem nie
możemy zrobić nic innego, ale później coś obmyślę... Z pewnością coś obmyślę,
tylko nie bój się i ufaj mi...
Lecz Nel dowiedziawszy się,
że nie zobaczy tatusia i że uciekają gdzieś daleko na pustynię, zaczęła drżeć
ze strachu i płakać, tuląc się jednocześnie do Stasia i wypytując wśród
łkań, dlaczego ich porwali i dokąd ich wiozą. On pocieszał ją, jak umiał i
prawie takimi słowami, jakimi jego ojciec pocieszał pana Rawlisona. Mówił,
że ojcowie i sami będą ich ścigali, i zawiadomią wszystkie załogi wzdłuż
Nilu. Na koniec zapewniał ją, że cokolwiek bądź by się stało, on jej nie
opuści nigdy i będzie jej zawsze bronił.
Ale w niej żal i tęsknota
za ojcem większe były nawet od strachu, więc długi czas nie przestawała płakać
– i tak lecieli, oboje żałośni, wśród jasnej nocy po bladych piaskach
pustyni.
Stasiowi jednak ściskało
się serce nie tylko żalem i obawą, lecz i wstydem. Temu, co się stało, nie był
wprawdzie winien, natomiast przypomniał sobie swoją dawną chełpliwość,
którą tak często ganił w nim ojciec. Poprzednio był przekonany, że nie ma takiego
położenia, w którym by nie dał sobie rady; poczytywał się za jakiegoś
niezwyciężonego junaka i gotów był wyzywać cały świat. Obecnie zaś zrozumiał,
że jest małym chłopcem, z którym każdy może zrobić, co zechce – i że oto
pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego tylko, że tego wielbłąda pogania z
tyłu półdziki Sudańczyk. Czuł się tym okropnie upokorzony, a nie widział
żadnego sposobu oporu. Musiał przyznać sam przed sobą, że się po prostu boi i
tych ludzi, i tej pustyni, i tego, co ich oboje z Nel może spotkać. Obiecywał
jednak szczerze nie tylko jej, ale i sobie, że będzie nad nią czuwał i bronił
jej, choćby kosztem własnego życia.
Nel, zmęczona płaczem i
szaloną jazdą, trwającą już od sześciu godzin, poczęła wreszcie drzemać, a
chwilami i zasypiać zupełnie. Staś wiedząc, że kto spadnie z cwałującego
wielbłąda, może się zabić na miejscu, przywiązał ją do siebie sznurem, który
znalazł na siodle. Lecz po niejakim czasie wydało mu się, że pęd wielbłądów
staje się mniej szybki, chociaż leciały teraz przez gładkie i miękkie piaski.
W oddali widać było majaczące wzgórza, zaś na równinie rozpoczęły się zwykłe
na pustyni nocne ułudy. Księżyc świecił na niebie coraz bledziej, a tymczasem
przed nimi pojawiały się pełznące nisko, dziwne, różowe obłoki, zupełnie
przezrocze, utkane tylko ze światła. Tworzyły się one nie wiadomo dlaczego i
posuwały się naprzód, jakby popychane lekkim wiatrem. Staś widział, jak burnusy
Beduinów i wielbłądów różowiały nagle, wjechawszy w te oświecone przestrzenie,
a następnie całą karawanę ogarniał delikatny, różowy blask. Czasem obłoki
przybierały barwę błękitnawą i tak było aż do wzgórz.
Przy wzgórzach bieg
wielbłądów zwolniał jeszcze bardziej. Naokół widać było teraz skały sterczące
z piaszczystych kopców lub porozrzucane wśród osypisk w dzikim nieładzie.
Grunt stawał się kamienisty. Przebyli kilka wgłębień zasianych kamieniami i
podobnych do wyschłych łożysk rzek. Chwilami drogę tamowały im wąwozy,
które musieli objeżdżać. Zwierzęta poczęły stąpać ostrożnie, przebierając
jakby w tańcu nogami wśród suchych i twardych kęp utworzonych przez róże
jerychońskie, którymi osypiska i skały pokryte były obficie. Raz w raz któryś
wielbłąd potknął się i widoczne było, że należy im dać wypoczynek.
Jakoż Beduini zatrzymali
się w zapadłym wąwozie i zsunąwszy się z siodeł, zabrali się do rozwiązywania
juków. Idrys i Gebhr poszli za ich przykładem. Poczęto opatrywać wielbłądy,
rozluźniać popręgi, zdejmować zapasy żywności i wyszukiwać płaskich kamieni
na założenie ogniska. Drzewa ani suchego nawozu, którym posługują się
Arabowie, nie było, ale Chamis, syn Chadigiego, nazrywał róż jerychońskich i
ułożył z nich spory stos, który zapalił. Przez czas jakiś, gdy Sudańczycy
zajęci byli wielbłądami, Staś, Nel i jej piastunka, stara Dinah, znaleźli się
razem, w odosobnieniu. Lecz Dinah była bardziej jeszcze przerażona od dzieci i
nie mogła słowa przemówić. Owinęła tylko Nel w ciepły pled i siadłszy koło
niej na ziemi, poczęła z jękiem całować jej rączki.
Staś natychmiast zapytał
Chamisa, co znaczy to wszystko, co się stało, ale ów, śmiejąc się ukazał mu
tylko swe białe zęby i poszedł zbierać w dalszym ciągu róże jerychońskie.
Zapytany następnie Idrys odpowiedział jednym słowem: "zobaczysz" –
i pogroził mu palcem. Gdy wreszcie zabłysło ognisko z róż, które więcej tliły
się, niż płonęły, otoczyli je wszyscy kołem, prócz Gebhra, który został jeszcze
przy wielbłądach, i poczęli jeść placki z kukurydzy oraz suszone baranie i
kozie mięso. Dzieci, wygłodzone przez długą drogę, jadły również, choć Nel
kleiły się jednocześnie oczy ze snu. Ale tymczasem w mdłym świetle ogniska
pojawił się ciemnoskóry Gebhr i połyskując oczyma podniósł w górę dwie małe,
jasne rękawiczki i zapytał:
– Czyje to?
– Moje – odpowiedziała
sennym i zmęczonym głosem Nel.
– Twoje, mała żmijo? –
syknął przez zaciśnięte zęby Sudańczyk. – To znaczysz drogę dlatego, by twój
ojciec wiedział, którędy nas ścigać?
I tak mówiąc uderzył ją
korbaczem, strasznym batem arabskim, który przecina nawet skórę wielbłąda.
Nel, lubo owinięta w gruby pled, krzyknęła z bólu i ze strachu, lecz Gebhr
nie zdołał uderzyć jej po raz drugi, gdyż Staś skoczył w tej chwili jak żbik,
uderzył go głową w piersi, a następnie chwycił za gardło.
Stało się to tak
niespodzianie, że Sudańczyk upadł na wznak, a Staś na niego i obaj poczęli
przewracać się po ziemi. Chłopak na swój wiek był wyjątkowo silny, jednakże
Gebhr prędko dał sobie z nim radę. Naprzód oderwał od swego gardła jego
dłonie, po czym obrócił go twarzą do ziemi i przycisnąwszy mu pięścią kark
począł smagać korbaczem jego plecy.
Krzyk i łzy Nel, która
chwytając ręce dzikusa błagała go jednocześnie, by Stasiowi
"darował", nie byłyby się na nic przydały, gdyby nie to, że Idrys
przyszedł niespodzianie chłopcu z pomocą. Był on starszy od Gebhra, daleko silniejszy
i od początku ucieczki z Gharak–el–Sultani wszyscy stosowali się do jego
rozkazów. Teraz wyrwał korbacz z rąk brata i odrzuciwszy go daleko zawołał:
– Precz, głupcze!
– Zaćwiczę tego
skorpiona! – odpowiedział zgrzytając zębami Gebhr.
Lecz na to Idrys chwycił go
za opończę na piersiach i popatrzywszy mu w oczy począł mówić groźnym, choć cichym
głosem:
– Szlachetna2 Fatma
zakazała tym dzieciom czynić krzywdy, albowiem wstawiały się za nią...
– Zaćwiczę! – powtórzył
Gebhr.
– A ja ci powiadam, że
nie podniesiesz na żadne z nich korbacza. Jeśli to uczynisz, za każde uderzenie
oddam ci dziesięć.
I począł nim trząść jak
gałęzią palmy, po czym tak dalej mówił:
– Te dzieci są
własnością Smaina i gdyby które z nich nie dojechało żywe, sam Mahdi (niech Bóg
przedłuży dni jego nieskończenie) kazałby cię powiesić. Rozumiesz, głupcze!
Imię Mahdiego sprawiało tak
wielkie na wszystkich jego wyznawcach wrażenie, że Gebhr opuścił natychmiast
głowę i jął powtarzać jakby z przestrachem:
– Allach akbar! – Allach
akbar!3
Staś podniósł się zziajany
i zbity, ale czuł, że gdyby ojciec mógł go w tej chwili widzieć i słyszeć,
byłby dumny z niego, albowiem nie tylko skoczył był bez namysłu na ratunek
Nel, ale teraz, choć razy korbacza paliły go jak ogniem, nie myślał o własnym
bólu, a natomiast począł pocieszać dziewczynkę i wypytywać, czy uderzenia
nie zrobiły jej krzywdy.
A następnie rzekł:
– Com dostał, tom
dostał, ale on się więcej na ciebie nie porwie. Ach, gdybym miał jaką broń!
Mała kobietka objęła go obu
rękami za szyję i mocząc mu łzami policzki jęła zapewniać, że nie bardzo ją
bolało i że płacze nie z bólu, tylko z żalu nad nim. Na to Staś przesunął usta
do jej ucha i rzekł szepcząc:
– Nel, nie za to, że
mnie zbił, ale za to, że ciebie uderzył, przysięgam, że mu nie daruję.
Na tym skończyło się
zajście. Po pewnym czasie Gebhr i Idrys, pogodzeni już z sobą, porozciągali na
ziemi opończe i pokładli się na nich, a Chamis poszedł wkrótce za ich przykładem.
Beduini zasypali wielbłądom durry, po czym wsiadłszy na dwa luźne, pojechali
w stronę Nilu. Nel oparła główkę o kolana starej Dinah i usnęła. Ognisko
przygasło i wkrótce słychać było tylko chrzęst durry w zębach wielbłądów. Na
niebo wytoczyły się małe obłoczki, które zakrywały chwilami księżyc, ale noc
była widna. Za skałami odzywało się ciągłe żałosne skomlenie szakali.
Po dwóch godzinach Beduini
wrócili z wielbłądami dźwigającymi napełnione wodą skórzane wory. Podsyciwszy
ogień zasiedli na piasku i zabrali się do jedzenia. Przybycie ich zbudziło
Stasia, który się poprzednio był zdrzemnął, oraz dwóch Sudańczyków i Chamisa,
syna Chadigiego. Wtedy przy ognisku rozpoczęła się następująca rozmowa:
– Możemy jechać? –
zapytał Idrys.
– Nie, albowiem musimy
odpocząć – my i nasze wielbłądy.
– Czy nie widział was
nikt?
– Nikt. Dotarliśmy do
rzeki między dwiema wioskami. Z daleka tylko szczekały psy.
– Trzeba będzie zawsze
jeździć po wodę o północy i czerpać ją w pustych miejscach. Byle minąć pierwszą
challal (kataraktę), to dalej wsie już rzadsze i prorokowi przychylniejsze.
Pościg pójdzie za nami z pewnością.
Na to Chamis przewrócił się
plecami do góry i podparłszy dłońmi twarz, rzekł:
– Mehendysi będą naprzód
czekali dzieci w El–Fachen przez całą noc i do następnego pociągu, potem
pojadą do Fajum, a stamtąd do Gharak. Tam dopiero zrozumieją, co się stało, i
wówczas muszą wrócić do Medinet, aby wysłać słowa lecące po miedzianym
drucie do miast nad Nilem – i jeźdźców na wielbłądach, którzy będą nas
ścigali. Wszystko to zabierze najmniej trzy dni. Przedtem nie potrzebujemy
męczyć naszych wielbłądów i możemy spokojnie "pić dym" z cybuchów.
To rzekłszy, wydobył z
ogniska płonący pręcik róży jerychońskiej i zapalił nim fajkę, a Idrys począł
zwyczajem arabskim cmokać z zadowolenia.
– Dobrze to urządziłeś,
synu Chadigiego – rzekł – ale nam trzeba korzystać z czasu i zajechać przez te
trzy dni i noce najdalej na południe. Odetchnę spokojniej dopiero wówczas,
gdy przejedziemy pustynię między Nilem a Kharge (wielka oaza na zachód od
Nilu). Dałby Bóg, aby wielbłądy wytrzymały.
– Wytrzymają – ozwał się
jeden z Beduinów.
– Ludzie mówią też –
wtrącił Chamis – że wojska Mahdiego (niech Bóg przedłuży jego żywot) dochodzą
już do Assuanu.
Tu Staś, który nie tracił
ani słowa z tej rozmowy i zapamiętał również, co przedtem mówił Idrys do
Gebhra, podniósł się i rzekł:
– Wojska Mahdiego są pod
Chartumem. – La! La! (nie, nie) – zaprzeczył Chamis.
– Nie zważajcie na jego
słowa – odpowiedział Staś – bo on ma nie tylko skórę, ale i mózg ciemny. Do
Chartumu, choćbyście co trzy dni kupowali świeże wielbłądy i pędzili tak
jak dziś, zajedziecie za miesiąc. A i tego może nie wiecie, że drogę
przegrodzi wam armia, nie egipska, ale angielska...
Słowa te uczyniły pewne
wrażenie, a Staś spostrzegłszy to mówił dalej:
– Zanim znajdziecie się
między Nilem a wielką oazą, wszystkie drogi na pustyni będą już pilnowane
przez szereg straży wojskowych. Ha! słowa po miedzianym drucie prędzej biegną
od wielbłądów! Jakże zdołacie się przemknąć?
– Pustynia jest szeroka
– odpowiedział jeden z Beduinów.
– Ale musicie trzymać
się Nilu.
– Możemy się nawet
przeprawić i gdy nas będą szukać z tej strony, my będziemy z tamtej.
– Słowa biegnące po
miedzianym drucie dojdą do miast i wsi po obu brzegach rzeki.
– Mahdi ześle nam
anioła, który położy palce na oczach Anglików i Turków (Egipcjan), a nas osłoni
skrzydłami.
– Idrysie – rzekł Staś –
nie zwracam się do Chamisa, którego głowa jest jak pusta tykwa, ani do Gebhra,
który jest podłym szakalem, ale do ciebie. Wiem już, że chcecie nas zawieźć
do Mahdiego i oddać w ręce Smaina. Lecz jeśli to czynicie dla pieniędzy, to
wiedz, że ojciec tej małej bint (dziewczynki) jest bogatszy niż wszyscy
Sudańczycy razem wzięci.
– I co z tego? –
przerwał Idrys:
– Co z tego? Wróćcie
dobrowolnie, a wielki mehendys nie pożałuje wam pieniędzy i mój ojciec także.
– Albo oddadzą nas
rządowi, który każe nas powiesić.
– Nie, Idrysie.
Będziecie wisieli niezawodnie, lecz tylko w takim razie, jeśli was złapią w
ucieczce. A tak się stanie z pewnością. Ale jeśli sami wrócicie, żadna kara
was nie spotka i prócz tego zostaniecie bogatymi ludźmi do końca życia. Ty
wiesz, że biali z Europy dotrzymują zawsze słowa. Otóż daję wam słowo za
obu mehendysów, że będzie tak, jak mówię.
I Staś pewien był istotnie,
że ojciec jego i pan Rawlison będą stokroć woleli dotrzymać uczynionej przez
niego obietnicy niż narażać ich oboje, a zwłaszcza Nel, na okropną podróż i
jeszcze okropniejsze życie wśród dzikich i rozszalałych hord Mahdiego.
Toteż z bijącym sercem
oczekiwał na odpowiedź Idrysa, który pogrążył się w milczeniu i dopiero po
długiej chwili rzekł:
– Mówisz, że ojciec
małej bint i twój dadzą nam dużo pieniędzy?
– Tak jest.
– A czy wszystkie ich
pieniądze potrafią otworzyć nam drzwi do raju, które otworzy jedno błogosławieństwo
Mahdiego?
– Bismillach! –
krzyknęli na to obaj Beduini wraz z Chamisem i Gebhrem.
Staś stracił od razu
wszelką nadzieję, wiedział bowiem, że jakkolwiek ludzie na Wschodzie chciwi są
i przekupni, to jednak gdy prawdziwy mahometanin spojrzy na jakąś rzecz od
strony wiary, wówczas nie ma już na świecie takich skarbów, którymi dałby
się skusić.
Idrys zaś, zachęcony
okrzykiem, mówił dalej i widocznie już nie dlatego, by odpowiedzieć Stasiowi,
lecz w tej myśli, by zyskać tym większe uznanie i pochwały towarzyszów:
– My mamy szczęście
należeć tylko do tego pokolenia, które wydało świętego proroka, ale szlachetna
Fatma i jej dzieci są jego krewnymi – i wielki Mahdi je kocha. Gdy więc oddamy
mu ciebie i małą bint, on zamieni was za Fatmę i jej synów, a nas pobłogosławi.
Wiedz o tym, że nawet ta woda, w której on się co rano, wedle przepisów
Koranu, obmywa, uzdrawia choroby i gładzi grzechy, a cóż dopiero jego błogosławieństwo!
– Bismillach! –
powtórzyli Sudańczycy i Beduini. Lecz Staś chwytając się ostatniej deski ratunku
rzekł:
– To zabierzcie mnie, a
Beduini niech wrócą z małą bint. Za mnie wydadzą Fatmę i jej synów.
– Jeszcze pewniej
wydadzą ją za was oboje.
Na to chłopak zwrócił się
do Chamisa.
– Ojciec twój odpowie za
twoje postępki.
– Mój ojciec jest już w
pustyni, w drodze do proroka – odparł Chamis.
– Więc go złapią i
powieszą.
Tu Idrys uznał jednak za stosowne
dodać otuchy swym towarzyszom.
– Te sępy – rzekł –
które objedzą ciało z naszych kości, może nie wylęgły się jeszcze. Wiemy, co
nam grozi, aleśmy nie dzieci, i pustynię znamy od dawna. Ci ludzie (tu
wskazał na Beduinów) byli wiele razy w Berberze i wiedzą o takich drogach,
którymi biegają tylko gazele. Tam nikt nas nie znajdzie i nikt nie będzie
ścigał. Musimy zaiste skręcać po wodę do Bahr–el–Jussef, a później do Nilu,
ale będziemy to czynili w nocy. Czy myślicie przy tym, że nad rzeką nie ma
ukrytych przyjaciół Mahdiego? A ja ci powiem, że im dalej na południe, tym
ich więcej, że i całe pokolenia, i ich szeikowie czekają tylko pory
sposobnej, by chwycić za miecze w obronie prawdziwej wiary. Ci sami dostarczą
wody, jadła, wielbłądów – i zmylą pogoń. Zaprawdę wiemy, że do Mahdiego
daleko, ale wiemy i to także, że każdy dzień przybliży nas do owczej skóry, na
której święty prorok klęka do modlitw.
– Bismillach! –
zakrzyknęli po raz trzeci towarzysze.
I widać było, że powaga
Idrysa wzrosła pomiędzy nimi znacznie. Staś zrozumiał, że wszystko stracone,
więc chcąc przynajmniej uchronić Nel od złości Sudańczyków rzekł:
– Po sześciu godzinach
mała panienka dojechała ledwie żywa. Jakże możecie myśleć, że ona wytrzyma
taką drogę? Jeśli zaś umrze, to i ja umrę, a wówczas z czym przyjedziecie do
Mahdiego?
Teraz Idrys nie znalazł
odpowiedzi, co widząc Staś tak mówił dalej:
– ...I jak was przyjmie
Mahdi i Smain, gdy się dowiedzą, że za waszą głupotę Fatma i jej dzieci przypłacić
muszą życiem?
Lecz Sudańczyk opamiętał
się już i odpowiedział:
– Widziaiem, jak
chwyciłeś za gardziel Gebhra. Na Allacha, tyś jest lwie szczenię i nie umrzesz,
a ona...
Tu popatrzył na główkę śpiącej
Nel, opartą na kolanach starej Dinah, i dokończył jakimś dziwnie łagodnym
głosem:
– Jej uwijemy na garbie
wielbłąda gniazdko jak ptaszkowi, aby wcale nie czuła zmęczenia i mogła spać w
drodze równie spokojnie, jak śpi teraz.
To powiedziawszy podszedł
ku wielbłądowi i wraz z Beduinami począł na grzbiecie najlepszego z dromaderów
mościć siedzenie dla dziewczynki. Gadali przy tym dużo i sprzeczali się trochę,
ale wreszcie za pomocą powrozów, koców oraz bambusowych drążków urządzili coś
w rodzaju głębokiego, nieruchomego kosza, w którym Nel mogła siedzieć lub leżeć,
lecz z którego nie mogła spaść. Nad tym siedzeniem, tak obszernym, że i
Dinah mogła się w nim pomieścić, rozpięli płócienny daszek.
– Oto widzisz – rzeki
Idrys do Stasia – jaja przepiórki nie potłukłyby się w tych wojłokach. Stara
niewiasta pojedzie z panienką, aby jej służyć i we dnie, i w nocy... Ty
siądziesz ze mną, ale możesz jechać przy niej i czuwać nad nią.
Staś był rad, że uzyskał
choć tyle. Zastanowiwszy się nad położeniem, doszedł do przekonania, że
najprawdopodobniej złapią ich, zanim dojadą do pierwszej katarakty, i ta
myśl dodała mu otuchy. Tymczasem chciało mu się przede wszystkim spać,
obiecywał więc sobie, że przywiąże się jakim powrozem do siodła i ponieważ
nie będzie musiał podtrzymywać Nel, zaśnie na kilka godzin.
Noc czyniła się już bledsza
i szakale przestały skomleć wśród wąwozów. Karawana miała zaraz wyruszyć, ale
Sudańczycy spostrzegłszy brzask udali się za odległą o kilka kroków skałę
i tam, zgodnie z przepisami Koranu, poczęli ranne obmywania, używając jednakże
piasku zamiast wody, której pragnęli zaoszczędzić. Następnie zabrzmiały ich
głosy odmawiające soubhg, czyli pierwszą poranną modlitwę. Wśród głębokiej
ciszy słychać było wyraźnie ich słowa: "W imię litościwego i
miłosiernego Boga. Chwała niech będzie Panu, władcy świata, litościwemu i
miłosiernemu w dniu sądu. Ciebie wielbimy i wyznawamy, Ciebie błagamy o pomoc.
Prowadź nas po drodze tych, którym nie szczędzisz dobrodziejstw i łaski,
nie zaś po ścieżkach grzeszników, którzy ściągnęli na się gniew Twój i którzy
błądzą. Amen".
A Staś słuchając tych
głosów podniósł oczy w górę – i w tej dalekiej krainie, wśród płowych, głuchych
piasków, począł mówić: "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża
Rodzicielko..."
Rozdział 8
Noc bladła. Ludzie mieli
już siadać na wielbłądy, gdy nagle spostrzegli pustynnego wilka, który wtuliwszy
ogon pod siebie przebiegł wąwóz o sto kroków od karawany i wydostawszy się
na przeciwległe płaskowzgórze biegł dalej z wszelkimi oznakami strachu, jakby
uciekał przed jakimś nieprzyjacielem. W egipskich pustyniach nie masz
takich dzikich zwierząt, przed którymi wilki czułyby trwogę, i dlatego widok
ten zaniepokoił wielce sudańskich Arabów. Cóż by to być mogło? Czyżby nadchodziła
już pogoń? Jeden z Beduinów wdrapał się szybko na skałę, ale zaledwie
spojrzał, zsunął się z niej jeszcze prędzej.
– Na proroka! – zawołał
zmieszany i przelękły – chyba lew bieży ku nam i jest już tuż!
A wtem spoza skał ozwało
się basowe: "wow", po którym Staś i Nel zakrzyknęli razem:
– Saba! Saba!
Ponieważ po arabsku znaczy
to: lew, więc Beduini przestraszyli się jeszcze bardziej, lecz Chamis roześmiał
się i rzekł:
– Ja znam tego lwa.
To powiedziawszy, gwizdnął
przeciągle – i w tejże chwili olbrzymi brytan wpadł między wielbłądy. Ujrzawszy
dzieci skoczył ku nim, przewrócił z radości Nel, która wyciągnęła do niego
ręce, wspiął się na Stasia, następnie skowycząc i poszczekując obiegł oboje
kilkakrotnie, znów przewrócił Nel, znów wspiął się na Stasia i wreszcie,
ległszy u ich nóg, począł ziać.
Boki miał zapadłe, z
wywieszonego języka spadały mu płaty piany, machał jednak ogonem i podnosił
oczy pełne miłości na Nel, jakby jej chciał powiedzieć: "Ojciec twój
kazał mi cię pilnować, więc oto jestem!"
Dzieci siadły przy nim z
jednej i drugiej strony i poczęły go pieścić. Dwaj Beduini, którzy nie widzieli
nigdy podobnej istoty, spoglądali na niego ze zdumieniem, powtarzając: "Allach!
o kelb kebir!" (Na Boga, to wielki pies!) – on zaś leżał przez jakiś czas
spokojnie, następnie podniósł jednak łeb, wciągnął powietrze w swój
czarny, podobny do ogromnej trufli nos, zawietrzył i skoczył ku wygasłemu
ognisku, przy którym leżały resztki pożywienia.
W tej samej chwili kozie i
baranie kości poczęły trzaskać i kruszyć się jak słomki w jego potężnych
zębach. Po ośmiu ludziach, licząc ze starą Dinah i z Nel, było tego dosyć
nawet dla takiego kelb kebir.
Lecz Sudańczycy zakłopotali
się jego przybyciem i dwaj wielbłądnicy odwoławszy na bok Chamisa poczęli z nim
rozmawiać z niepokojem, a nawet ze wzburzeniem.
– Iblis przyniósł tu
tego psa! – zawołał Gebhr i jakim sposobem trafił tu za dziećmi, skoro do
Gharak przyjechały koleją?
– Zapewne śladem
wielbłądów – odpowiedział Chamis.
– Źle się stało. Każdy
kto zobaczy go przy nas, zapamięta naszą karawanę i wskaże, którędy przechodziła.
Trzeba się go pozbyć koniecznie.
– Ale jak? – spytał
Chamis.
– Jest strzelba, weź ją
i strzel mu w łeb.
– Jest strzelba, ale ja
nie umiem z niej strzelać. Chyba że wy umiecie?...
Chamis od biedy byłby może
potrafił, Staś bowiem kilkakrotnie otwierał przy nim swoją broń i zamykał,
lecz żal mu było psa, którego był polubił opiekując się nim jeszcze przed
przyjazdem dzieci do Medinet. Wiedział natomiast doskonale, że obaj
Sudańczycy nie mają żadnego pojęcia, jak obchodzić się z bronią najnowszego
systemu, i że nie dadzą sobie z nią rady.
– Jeśli wy nie umiecie –
rzekł z chytrym uśmiechem – to psa mógłby zabić tylko ten mały nouzrani
(chrześcijanin), ale ta strzelba może wystrzelić kilka razy z rzędu, więc nie
radzę dawać mu jej do ręki.
– Niech Bóg broni –
odpowiedział Idrys. – Powystrzelałby nas jak przepiórki.
– Mamy noże – zauważył
Gebhr.
– Spróbuj, ale pamiętaj,
że masz i gardło, które pies rozerwie, nim go zakłujesz.
– Co więc robić?
A Chamis ruszył ramionami.
– Dlaczego wy chcecie
tego psa zabić? Choćbyście go potem przysypali piaskiem, hieny go wygrzebią,
pogoń znajdzie jego kości i będzie wiedziała, że nie przeprawiliśmy się
przez Nil, lecz uciekaliśmy z tej strony. Niech leci za nami. Ilekroć Beduini
pojadą po wodę, a my się skryjemy w jakim wąwozie, możecie być pewni, że pies
zostanie przy dzieciach. Allach! Lepiej, że teraz przyleciał, bo inaczej
byłby prowadził pogoń naszym śladem aż do Berberu. Karmić go nie potrzebujecie,
gdyż jeśli mu resztek po nas nie starczy, to o hienę albo szakala nie będzie
mu trudno. Zostawcie go w spokoju, mówię wam i nie traćmy czasu na gadanie.
– Może masz duszność –
rzekł Idrys.
– Jeśli mam słuszność,
to mu dam i wody, aby sam nie latał do Nilu i nie pokazywał się w wioskach.
W ten sposób został
rozstrzygnięty los Saby, który wypocząwszy nieco i pożywiwszy się należycie,
wychłeptał w mgnieniu oka miskę wody i puścił się z nowymi siłami za karawaną.
Wjechali teraz na wysoką
płaszczyznę, na której wiatr pomarszczył piasek i z której widać było na obie
strony ogromną przestrzeń pustyni. Niebo przybrało barwę muszli perłowej.
Lekkie chmurki, zgromadzone na wschodzie, mieniły się jak, opale, po czym nagle
zabarwiły się złotem. Strzelił jeden promień, potem drugi – i słońce, jak
zwykle w krajach południowych, w których nie ma prawie zmierzchu i świtu, nie
wzeszło, ale wybuchnęło zza obłoków jak siup ognia i zalało jasnym światłem
widnokrąg. Poweselało niebo, poweselała ziemia i niezmierne obszary piaszczyste
odkryły się oczom ludzkim.
– Musimy pędzić – rzekł
Idrys – bo stąd widać nas z daleka.
Jakoż wypoczęte i napojone
wielbłądy pędziły z szybkością gazeli. Saba pozostał za nimi, ale nie było
obawy, by się zabłąkał i nie zjawił na pierwszym popasie. Dromader, na którym
jechał Idrys ze Stasiem, biegł tuż obok wierzchowca Nel, tak że dzieci mogły
rozmawiać swobodnie. Siedzenie, które wymościli Sudańczycy, okazało się wyborne
i dziewczynka wyglądała w nim rzeczywiście jak ptaszek w gniazdku. Nie mogła
spaść, nawet śpiąc, i jazda męczyła ją daleko mniej niż w nocy. Jasne światło
dzienne dodało obojgu dzieciom otuchy. W serce Stasia wstąpiła nadzieja, że
skoro Saba ich doścignął, to i pogoń potrafi uczynić to samo. Tą nadzieją podzielił
się natychmiast z Nel, która uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od
chwili porwania.
– A kiedy nas dogonią? –
spytała po francusku, by Idrys nie mógł ich zrozumieć.
– Nie wiem. Może dziś
jeszcze, może jutro, może za dwa lub trzy dni.
– Ale nie będziemy
jechali z powrotem na wielbłądach?
– Nie. Dojedziemy tylko
do Nilu, a Nilem do El–Wrasta.
– To dobrze, oj, dobrze!
Biedna Nel, która tak
lubiła poprzednio tę jazdę, miała jej teraz widocznie dosyć.
– Nilem... do El–Wrasta
i do tatusia! – poczęła powtarzać sennym głosem.
I ponieważ na poprzednim
postoju nie wyspała się należycie, więc usnęła znowu głębokim snem, takim,
jakim po wielkim zmęczeniu śpi się nad ranem. Tymczasem Beduini pędzili
wielbłądy bez wytchnienia i Staś zauważył, że kierują się w głąb pustyni.
Więc chcąc zachwiać w
Idrysie pewność, że zdołają ujść przed pogonią, a zarazem pokazać mu, że sam liczy
na nią niezawodnie, rzekł:
– Odjeżdżacie od Nilu i
od Bahr–Jussef; ale nic wam to nie pomoże, bo przecie nie będą was szukali nad
brzegiem, gdzie wsie leżą jedna przy drugiej, ale w głębi.
A Idrys zapytał:
– Skąd wiesz, że
odjeżdżamy od Nilu, skoro brzegów nie możesz stąd dostrzec?
– Bo słońce, które jest
po wschodniej stronie nieba, grzeje nas w plecy; to znaczy, że skręciliśmy na
zachód.
– Mądry z ciebie
chłopiec – rzekł z uznaniem Idrys.
Po chwili zaś dodał:
– Ale ani pogoń nas nie
doścignie, ani ty nie uciekniesz.
– Nie – odrzekł – ja nie
ucieknę... chyba z nią.
I ukazał na śpiącą Nel.
Do południa pędzili prawie
bez wytchnienia, ale gdy słońce wzbiło się wysoko na niebo i poczęło
przypiekać, wielbłądy, które z natury mało się pocą, oblały się jednak potem i
bieg ich stał się znacznie wolniejszy. Karawanę otoczyły znowu skały i
osypiska. Wąwozy, które w czasie deszczów zmieniają się w łożyska strumieni,
czy tzw. khory, zdarzały się coraz częściej. Beduini zatrzymali się na koniec
w jednym z nich, całkiem ukrytym wśród skał. Lecz zaledwie zsiedli z wielbłądów,
podnieśli krzyk i rzucili się naprzód, schylając się co chwila i ciskając
przed siebie kamieniami. Stasiowi, który jeszcze nie zsunął się z siodła,
przedstawił się dziwny widok. Oto spośród suchych krzaków porastających
dno khoru wysunął się duży wąż i wijąc się z szybkością błyskawicy między
okruchami skał, umykał do jakiejś znanej sobie kryjówki. Beduini ścigali go
zaciekle, a na pomoc im poskoczył Gebhr z nożem w ręku. Ale z powodu nierówności
gruntu zarówno trudno trafić było w węża kamieniem, jak przygwoździć go nożem
wkrótce też wrócili wszyscy trzej z widocznym w twarzach przestrachem.
I zabrzmiały zwykłe u
Arabów okrzyki:
– Allach!
– Bismillach!
– Maszallach!
Następnie obaj Sudańczycy
poczęli spoglądać jakimś dziwnym, zarazem badawczym i pytającym wzrokiem na
Stasia, który nie rozumiał wcale, o co chodzi.
Tymczasem Nel zsiadła także
z wielbłąda i jakkolwiek mniej była zmęczona niż w nocy, Staś rozciągnął dla
niej wojłok w cieniu na równym miejscu i kazał się jej położyć, by mogła, jak
mówił, rozprostować nóżki. Arabowie zabrali się do południowego posiłku,
który jednak składał się tylko z sucharów i daktyli oraz z syku wody.
Wielbłądów nie pojono, albowiem piły w nocy. Twarze Idrysa, Gebhra i Beduinów
były wciąż frasobliwe i postój odbywał się w milczeniu. Na koniec Idrys
odwołał Stasia na bok i począł wypytywać go z twarzą zarazem tajemniczą i niespokojną:
– Widziaieś węża?
– Widziałem.
– Nie tyś go zaklął, by
się nam ukazał?
– Nie.
– Spotka nas jakieś
nieszczęście, gdyż ci głupcy nie zdołali węża zabić!
– Spotka was szubienica.
– Milcz. Czy twój ojciec
nie jest czarownikiem?
– Jest – odpowiedział
bez wahania Staś zrozumiawszy w jednej chwili, że ci dzicy i przesądni ludzie
uważają ukazanie się płaza za złą wróżbę i za zapowiedź, że ucieczka im się
nie uda.
– To więc twój ojciec
nam go zesłał – odpowiedział Idrys – ale powinien zrozumieć, że za jego czary możemy
się pomścić na tobie.
– Nic mi nie zrobicie,
gdyż przypłaciliby za moją krzywdę synowie Fatmy.
– I to już zrozumiałeś?
Ale pamiętaj, że gdyby nie ja, byłbyś spłynął krwią pod korbaczem Gebhra – ty i
mała bint także.
– Wstawię się też tylko
za tobą, a Gebhr pójdzie na powróz.
Na to Idrys popatrzył na
niego przez chwilę jakby ze zdziwieniem i rzeki:
– Życie nasze nie jest
jeszcze w twoich rękach, a ty przemawiasz już do nas jak nasz pan...
Po chwili zaś dodał:
– Dziwny z ciebie uled
(chłopiec) i takiego jeszcze nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was,
lecz ty się miarkuj i nie gróź.
– Bóg karze zdradę –
odpowiedział Staś.
Było jednak rzeczą
widoczną, że pewność, z jaką mówił chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod postacią
węża, który zdołał umknąć, zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy
już na wielbłąda powtórzył kilkakrotnie: "Tak! ja byłem dla was dobry!
", jakby na wszelki wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a
następnie zaczął przesuwać ziarnka różańca wyrobione ze skorupy orzecha dum
i modlić się.
Koło godziny drugiej po
południu upał, mimo iż pora była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie
było żadnej chmurki, ale krańce widnokręgu poszarzaly. Nad karawaną unosiło
się kilka sępów, których rozpostarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne
cienie na płowe piaski. W rozpalonym powietrzu czuć było jakby swąd.
Wielbłądy nie przestając pędzić poczęły dziwnie chrząkać. Jeden z Beduinów
zbliżył się do Idrysa.
– Zanosi się na coś
niedobrego – rzekł.
– Co myślisz? – zapytał
Sudańczyk.
– Złe duchy zbudziły
wiatr śpiący na zachodzie pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam.
Idrys podniósł się nieco na
siodle, popatrzył w dal i odpowiedział:
– Tak jest. Idzie z
zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły jak khmasin.4
– Trzy lata temu zasypał
jednak koło Abu–Hamel całą karawanę, a odwiał ją dopiero zeszłej zimy. Ualla!
Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.
– Trzeba pędzić, by
zawadził nas jednym tylko skrzydłem.
– Lecimy mu w oczy i nie
potrafimy go ominąć.
– Im prędzej przyjdzie,
tym prędzej przewieje.
To rzekłszy Idrys uderzył
wielbłąda korbaczem, a za jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas słychać
było tylko tępe razy grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i
okrzyki: "yalla!"... Na południowym zachodzie białawy przedtem
widnokrąg pociemniał. Upał trwał ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy
wzbiły się widocznie bardzo wysoko, albowiem cienie od ich skrzydeł malały
coraz bardziej, a w końcu znikły zupełnie.
Uczyniło się duszno.
Arabowie krzyczeli na
wielbłądy, póki nie wyschły im gardła, po czym umilkli i nastała cisza śmiertelna,
przerywana stękaniem zwierząt. Małe dwa liski piaskowe5 o ogromnych uszach przemknęły
się koło karawany, uciekając w stronę przeciwną.
Ten sam Beduin, który
poprzednio rozmawiał z Idrysem, ozwał się znowu jakimś dziwnym, jakby nie swoim
głosem:
– To nie będzie zwykły
wiatr. Ściągają nas złe czary. Wszystkiemu winien wąż.
– Wiem – odpowiedział
Idrys.
– Patrz, powietrze drży.
Tego nie bywa w zimie. Jakoż rozpalone powietrze poczęło drgać, a wskutek
złudzenia oczu jeźdźcom wydało się, że drgają i piaski. Beduin zdjął z głowy
przepoconą myckę i rzekł:
– Serce pustyni bije
trwogą.
A wtem drugi Beduin, jadący
na czele jako przewodnik wielbłądów, odwrócił się i jął wołać:
– Idzie już! idzie!
I rzeczywiście wiatr
nadchodził. W oddali pojawiła się jakby ciemna chmura, która czyniła się w
oczach wyższą i zbliżała się do karawany. Poruszyły się też naokół
najbliższe fale powietrza i nagle podmuchy poczęły skręcać piasek. Tu i ówdzie
tworzyły się lejki, jakby ktoś wiercił kijem powierzchnię pustyni. Miejscami
wstawały chybkie wiry, podobne do kolumienek cienkich u spodu, a rozwianych
jak pióropusze w górze. Ale wszystko to trwało przez jedno mgnienie oka.
Chmura, którą pierwszy ujrzał przewodnik wielbłądów, nadleciała z niepojętą
szybkością. W ludzi i zwierzęta uderzyło jakby skrzydło olbrzymiego ptaka.
W jednej chwili oczy i usta jeźdźców napełniły się kurzawą. Tumany pyłu
zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie uczynił się mrok. Ludzie poczęli
tracić się z oczu, a najbliższe nawet wielbłądy majaczyły jak we mgle. Nie
szum – bo na pustyni nie ma drzew – ale huk wichru głuszył nawoływania
przewodnika i ryk zwierząt. W powietrzu czuć było taką woń, jaką wydaje czad
węgli. Wielbłądy stanęły i odwróciwszy się od wiatru, powyciągały długie
szyje w dół, tak że nozdrza ich dotykały prawie piasku.
Sudańczycy nie chcieli
jednak pozwolić na postój, gdyż karawany, które się wstrzymują w czasie huraganu,
bywają często zasypywane. Najlepiej wtedy jest pędzić razem z wichrem, ale
Idrys i Gebhr nie mogli i tego uczynić, albowiem w ten sposób wracaliby do
Fajumu, skąd spodziewali się pogoni. Więc gdy pierwsze uderzenie przeszło, pognali
znów wielbłądy.
Nastała chwilowa cisza,
lecz rudy mrok rozpraszał się bardzo powoli, albowiem słońce nie mogło przebić
się przez tumany zawieszone w powietrzu. Grubsze i cięższe drobinki piasku
poczęły jednak opadać. Napełniły one wszystkie szpary i załamania w siodłach
i zatrzymywały się w fałdach odzieży. Ludzie i zwierzęta za każdym oddechem
wciągali pył, który drażnił ich płuca i skrzypiał w zębach.
Przy tym wicher mógł się
zerwać na nowo i przesłonić całkiem świat. Stasiowi przyszło na myśl, że gdyby
w chwili takich ciemności znalazł się na jednym wielbłądzie z Nel, to mógłby
go zawrócić i uciekać z wiatrem na północ. Kto wie, czyby dostrzeżono ich wśród
mroku i zamętu żywiołów, a jeśliby zdołali dotrzeć do pierwszej lepszej
wioski nad Bahr–Jussef przy Nilu, byliby ocaleni – Idrys i Gebhr nie ośmieliliby
się nawet ich ścigać, albowiem wpadliby natychmiast w ręce miejscowych zabtiów.
Staś zważywszy to wszystko
trącił w ramię Idrysa i rzekł:
– Daj mi gurdę z wodą.
Idrys nie odmówił, gdyż
jakkolwiek rano skręcili znacznie w głąb pustyni i byli dość daleko od rzeki,
mieli wody dość, a wielbłądy napiły się obficie w czasie nocnego postoju.
Prócz tego, jako człowiek obeznany z pustynią, wiedział, że po huraganie
przychodzi zwykle deszcz i wyschnięte khory zmienia chwilowo na strumienie.
Stasiowi chciało się
rzeczywiście pić, więc pociągnął dobrze wody, po czym nie oddając gurdy trącił
znowu w ramię Idrysa.
– Zatrzymaj karawanę.
– Dlaczego? – zapytał
Sudańczyk.
– Dlatego, że chcę
przesiąść się na wielbłąda małej bint i dać jej wody.
– Dinah ma większą gurdę
od mojej.
– Ale jest łakoma i
pewnie ją wypiła. Musiało się też nasypać dużo piasku do siodła, które uczyniliście
podobnym do kosza. Dinah nie da sobie z tym rady.
– Wiatr zerwie się za
chwilę i znów wszystko zasypie.
– Tym bardziej mała bint
będzie potrzebowała pomocy.
Idrys uderzył batem
wielbłąda – i przez chwilę jechali w milczeniu.
– Czemu nie odpowiadasz?
– zapytał Staś.
– Bo się namyślam, czy
lepiej przywiązać cię do siodła, czy związać ci ręce z tylu.
– Oszalałeś!
– Nie. Ale odgadłem, coś
chciał uczynić.
– Pogoń i tak nas
doścignie, więc nie potrzebuję tego czynić.
– Pustynia jest w ręku
Boga.
Umilkli znowu. Grubszy
piasek opadł zupełnie; pozostał w powietrzu tylko subtelny, czerwony pył, i coś
w rodzaju śreżogi, przez którą słońce przeświecało jak miedziana blacha. Ale
widać już było dalej. Przed karawaną ciągnęła się teraz płaska równina, na której
krańcu bystre oczy Arabów dostrzegły znów chmurę. Była ona wyższa od poprzedniej,
a prócz tego wystrzelały z niej jakby słupy, jakby olbrzymie rozszerzone u
góry kominy. Na ten widok zadrżały serca Arabów i Beduinów, albowiem
rozpoznali wielkie wiry piaszczyste. Idrys podniósł ręce i zbliżywszy dłonie
do uszu począł bić pokłony nadlatującemu wichrowi. Jego wiara w jedynego
Boga nie przeszkadzała mu widocznie czcić i bać się innych, albowiem Staś
usłyszał wyraźnie, jak mówił:
– Panie! my dzieci
twoje, a więc nie pożresz nas!
A "pan" właśnie
nadleciał i targnął wielbłądami z siłą tak straszliwą, że omal nie poupadały na
ziemię. Zwierzęta zbiły się teraz w ciasną gromadę, z głowami zwróconymi w
środek ku sobie. Poruszyły się całe masy piasku. Karawanę ogarnął mrok
głębszy niż poprzednio, a w tym mroku przelatywały obok jeźdźców jakieś
jeszcze ciemniejsze, niewyraźne przedmioty, jakby olbrzymie ptaki lub
rozpędzone wraz z huraganem wielbłądy. Lęk ogarnął Arabów, którym zdawało się,
że to są duchy zaginionych pod piaskami zwierząt i ludzi. Wśród huku i wycia wichru
słychać było dziwne glosy podobne do szlochania, to do śmiechu, to do wołania
o pomoc. Lecz to były złudy. Karawanie groziło stokroć straszniejsze,
rzeczywiste niebezpieczeństwo. Sudańczycy wiedzieli dobrze, że jeśli który
z wielkich wirów tworzących się ustawicznie w łonie huraganu pochwyci ich w
swe skręty, to postrąca jeźdźców i porozprasza wielbłądy, a jeśli załamie
się i zwali na nich, wówczas w mgnieniu oka usypie nad nimi olbrzymią piaszczystą
mogiłę, w której będą czekali, póki następny huragan nie odwieje ich kościotrupów.
Stasiowi kręciło się w
głowie, tchu brakło w piersiach i oślepiał go piasek. Ale zdawało mu się chwilami,
że słyszy płacz i wołanie Nel, więc myślał tylko o niej. Korzystając z tego,
że wielbłądy stały w zbitej kupie i że Idrys nie może na niego uważać,
postanowił przeleźć po cichu na wielbłąda dziewczynki, już nie dlatego, by
uciekać, ale by jej dać pomoc i dodać odwagi. Zaledwie jednak wziął nogi pod
siebie i wyciągnął ręce chcąc schwycić za krawędź Nelinego siodła, szarpnęła
nim olbrzymia pięść Idrysa. Sudańczyk porwał go jak piórko, położył przed
sobą i począł go krępować palmowym powrozem, a po związaniu mu rąk
przewiesił go przez siodło. Staś ścisnął zęby i opierał się, jak mógł, ale na
próżno. Mając wyschłe gardło i zasypane usta, nie mógł i nie chciał
przekonywać Idrysa, że pragnął przyjść tylko z pomocą dziewczynce, nie zaś
uciekać.
Po chwili jednak czując, że
się dusi, począł wołać zdławionym głosem:
– Ratujcie małą bint!...
ratujcie małą bint!
Lecz Arabowie woleli myśleć
o własnym życiu. Wieja uczyniła się tak straszna, że ani nie mogli usiedzieć
na wielbłądach, ani wielbłądy ustać na miejscu. Dwaj Beduini oraz Chamis i Gebhr
zeskoczyli na ziemię, aby trzymać zwierzęta za postronki przywiązane do kantarów
pod ich szczęką dolną. Idrys zepchnąwszy Stasia w tył siodła uczynił to samo.
Zwierzęta rozstawiały jak najszerzej nogi, by oprzeć się wściekłej wichurze,
ale brakło im sił i karawana, smagana żwirem, który zacinał jakby setkami biczów,
i piaskiem; który kłuł jak szpilkami, poczęła to powolniej, to pośpieszniej
kręcić się i cofać pod naporem. Chwilami wicher wyrywał doły pod jej nogami;
to znów piasek i żwir, obijając się o boki wielbłądów, tworzyły w mgnieniu
oka kopce sięgające do ich kolan i wyżej. W ten sposób płynęła godzina za godziną.
Niebezpieczeństwo stawało się coraz straszliwsze. Idrys zrozumiał wreszcie,
że jedynym zbawieniem będzie siąść na wielbłądy i lecieć z wichrem. Ale byłoby
to wracać w stronę Fajumu, gdzie czekały na nich sądy egipskie i szubienica.
"Ha! trudno – pomyślał
Idrys. – Huragan wstrzymał także i pogoń, a gdy ustanie, puścimy się znów na
południe".
I począł krzyczeć, by
siadano na wielbłądy.
A wtem zaszło coś, co
zmieniło całkiem położenie.
Oto nagle mroczne, prawie
czarne chmury piasku prześwieciły się sinawym światłem. Ciemność potem
uczyniła się jeszcze głębsza, ale jednocześnie wstał śpiący na
wysokościach i zbudzony przez wicher grzmot i począł przewalać się między
Pustynią Arabską i Libijską – potężny, groźny, rzekłbyś: gniewny. Zdawało
się, że z niebios staczają się góry i skały. Ogłuszający łoskot wzmagał się,
rósł, wstrząsał światem, jął obiegać cały widnokrąg – miejscami wybuchał z
siłą tak straszliwą, jakby spękane sklepienie niebieskie waliło się na
ziemię; potem znów toczył się z głuchym, ciągłym turkotem; znów wybuchał,
znów łamał się, oślepiał błyskawicą, raził gromami, zniżał się, podwyższał,
huczał i trwał.6
Wiatr ucichł jakby
przerażony, a gdy po długim czasie – gdzieś w niezmiernej oddali wrzeciądze
niebios zatrzasnęły się za grzmotem, nastała martwa cisza.
Lecz po chwili w tej ciszy
rozległ się głos przewodnika:
– Bóg jest nad wichrem i
burzą! Jesteśmy ocaleni!
Ruszyli. Ale otaczała ich
noc tak nieprzebita, że choć wielbłądy biegły blisko, ludzie nie mogli się widzieć
– i musieli co chwila odzywać się głośno, by się wzajemnie nie pogubić. Od
czasu do czasu jaskrawe błyskawice, sine lub czerwone, rozświecały piaszczystą
przestrzeń, lecz po nich zapadała ciemność tak gęsta, że prawie namacalna.
Mimo otuchy, którą wlał w serca Sudańczyków głos przewodnika, niepokój nie
opuścił ich jeszcze właśnie dlatego, że posuwali się na oślep, nie wiedząc naprawdę,
w którą stronę dążą – czy nie kręcą się w kółko lub nie wracają na północ.
Zwierzęta potykały się co chwila i nie mogły biec prędko, a przy tym dyszały
jakoś dziwnie i tak rozgłośnie, że jeźdźcom wydawało się, iż to cała pustynia
dyszy z trwogi. Spadły na koniec pierwsze wielkie krople dżdżu, który prawie
zawsze następuje po huraganie, a jednocześnie głos przewodnika ozwał się
wśród ciemności:
– Khor!...
Byli nad wąwozem. Wielbłądy
zatrzymały się na brzegu, po czym zaczęły ostrożnie zstępować ku dołowi.
Rozdział 9
Khor był szeroki, zasypany
na dole kamieniami, między którymi rosły karłowate cierniste krzaki. Południową
jego ścianę stanowiły wysokie skały, pełne załamań i rozpadlin. Arabowie
rozeznali to wszystko przy świetle cichych, ale coraz częstszych błyskawic.
Wkrótce też odkryli w skalistej ścianie rodzaj płytkiej jaskini, a raczej
obszerny wnęk, w którym ludzie łatwo mogli się pomieścić i w razie wielkiej
ulewy znaleźć przed nią schronienie. Wielbłądy pomieściły się też wygodnie na
lekkim wzniesieniu, tuż przed wnękiem. Beduini i dwaj Sudańczycy pozdejmowali
z nich ciężary i siodła, by mogły dobrze wypocząć, a Chamis, syn Chadigiego, zajął
się tymczasem ścinaniem krzaków cierniowych na ognisko. Duże, pojedyncze
krople deszczu spadały ciągle, ale ulewa rozpoczęła się dopiero wówczas,
gdy już ludzie rozłożyli się na nocleg. Z początku były to jakby sznurki
wody, potem powrozy, a w końcu zdawało się, że całe rzeki zlatują z niewidzialnych
chmur na ziemię. Takie to właśnie dżdże, które zdarzają się raz na kilka
lat, wzdymają nawet w zimie wodę w kanałach i w Nilu, a w Adenie napełniają olbrzymie
cysterny, bez których miasto nie mogłoby wcale istnieć. Staś nigdy w życiu
nie widział nic podobnego. Na dnie khoru począł szumieć potok, wnijście do
wnęku zasłaniały jakby firanki wody, naokół słychać było tylko plusk i
bełkotanie. Wielbłądy stały na wzniesieniu i ulewa mogła co najwyżej sprawić
im kąpiel, jednakże Arabowie wyglądali co chwila, czy nie grozi zwierzętom
niebezpieczeństwo. Ludziom natomiast miło było siedzieć w zabezpieczonej
od deszczu jaskini, przy jasnym ogniu z chrustu, który nie zdążył zamoknąć.
Na twarzach malowała się radość. Idrys, który zaraz po przybyciu rozwiązał
Stasiowi ręce, aby mógł jeść, zwrócił się teraz do niego i rzekł uśmiechając
się wzgardliwie:
– Mahdi większy jest od
wszystkich białych czarowników. On to potłumił huragan i zesłał deszcz. Staś
nie odpowiedział nic; albowiem zajął się Nel, która ledwie żyła. Naprzód
powytrząsał piasek z jej włosów, następnie, poleciwszy starej Dinah
rozpakować rzeczy, które w przekonaniu, że dzieci jadą do ojców, zabrała z
Fajumu, wziął ręcznik, namoczył go w wodzie, przetarł nim oczy i twarz dziewczynki.
Dinah nie mogła tego czynić, gdyż widząc, i to źle, na jedno tylko oko, zaniewidziała
prawie zupełnie podczas huraganu i przemywanie rozpalonych powiek nie przyniosło
jej na razie ulgi. Nel poddawała się biernie wszelkim zabiegom Stasia,
patrzyła tylko na niego tak jak zmęczony ptaszek – i dopiero gdy zdjął jej
trzewiczki, by powysypywać z nich piasek, a następnie usłał jej wojłok, zarzuciła
mu rączki na szyję.
A w jego sercu wezbrała
wielka litość. Uczuł się opiekunem, starszym bratem i jedynym w tej chwili
obrońcą Nel i poczuł zarazem, że tę małą siostrzyczkę kocha ogromnie, daleko
więcej niż kiedykolwiek przedtem. Kochał ją przecie i w Port–Saidzie, ale
uważał za "berbecia" – więc na przykład nie przychodziło mu nawet do
głowy, by na dobranoc całować ją w rękę. Gdyby mu ktoś poddał taką myśl, uważałby,
że kawaler, który skończył lat trzynaście, nie może bez ujmy dla swej godności
i wieku czegoś podobnego uczynić. Ale obecnie wspólna niedola wzbudziła w nim
uśpioną tkliwość, więc ucałował nie jedną, ale obie rączki dziewczynki.
Położywszy się myślał o
niej w dalszym ciągu i postanowił dokonać dla wyrwania jej z niewoli jakiegoś
nadzwyczajnego czynu. Gotów był na wszystko, nawet na rany i śmierć, tylko z
tym utajonym w duszy małym zastrzeżeniem, żeby rany nie bolały zanadto, a
śmierć żeby już tam nie była koniecznie i naprawdę śmiercią, gdyż w takim razie
nie mógłby widzieć szczęścia oswobodzonej Nel. Następnie jął zastanawiać się
nad najbardziej bohaterskimi sposobami ratunku, ale myśli poczęły mu się
mącić. Przez chwilę wydało mu się, że zasypują je całe chmury piasku, potem,
że wszystkie wielbłądy pakują mu się do głowy – i usnął.
Arabowie po obrządzeniu
wielbłądów, zmordowani walką z huraganem, posnęli też kamiennym snem. Ogniska
przygasły: we wnęku zapanował mrok. Wkrótce rozległo się chrapanie ludzi,
a z zewnątrz dochodził plusk ulewy i szum wody rozbijającej się o kamienie na
dnie khoru. W ten sposób upływała noc.
Lecz przed świtem zbudziło
Stasia z twardego snu uczucie zimna. Pokazało się, że woda zebrana w załamach
na wierzchu skały, przedostając się z wolna i kropla po kropli przez jakąś
szparę w sklepieniu jaskini, zaczęła wreszcie sączyć mu się na głowę. Chłopak
siadł na wojłoku i przez jakiś czas zmagał się ze snem nie mogąc zmiarkować,
gdzie jest i co się z nim dzieje.
Po chwili jednak wróciła mu
przytomność.
"Aha! – pomyślał. –
Wczoraj był huragan, a my jesteśmy porwani i to jest jaskinia, do której
schroniliśmy się przed deszczem".
I jął rozglądać się dokoła.
Naprzód spostrzegł ze zdziwieniem, że deszcz przeszedł – i że w jaskini nie
jest wcale ciemno, gdyż rozświeca ją księżyc bliski już zachodu, więc tkwiący
nisko na nieboskłonie. Przy bladych jego promieniach widać było całe wnętrze
szerokiego, lecz płytkiego wnęku. Staś ujrzał wyraźnie leżących obok siebie
Arabów, a pod drugą ścianą jaskini białą sukienkę Nel śpiącej przy Dinah.
I znów wielka tkliwość
opanowała mu serce.
"Śpi Nel... śpi –
mówił sobie – a ja nie śpię... i muszę ją ratować".
Po czym spojrzawszy na
Arabów dodał w duszy:
"Ach, chciałbym tych
wszystkich łotrów..."
Nagle drgnął.
Oto wzrok jego padł na skórzane
pudło, w którym był sztucer ofiarowany mu na gwiazdkę – i na puszkę z ładunkami
leżącą między nim a Chamisem tak blisko, że dość było wyciągnąć rękę.
Serce poczęło mu bić jak
młotem. Gdyby mógł dorwać się do strzelby i ładunków, stałby się po prostu
panem położenia. Dość było w takim razie wysunąć się cicho z wnęku, ukryć
się o jakie kilkadziesiąt kroków między złamami kamieni i stamtąd pilnować
wyjścia.
"Sudańczycy i Beduini
– myślał – gdy zbudzą się i spostrzegą, że mnie nie ma, wypadną razem z jaskini,
ale wówczas dwoma strzałami powalę dwóch pierwszych, a zanim drudzy nadbiegną,
strzelba znów będzie nabita. Zostanie Chamis, ale z tym łatwo dam sobie
rady".
Tu wyobraził sobie cztery
trupy leżące we krwi i jednakże strach i zgroza chwyciły go za pierś. Zamordować
czterech ludzi! Wprawdzie są to łotry, ale w każdym razie to rzecz
przerażająca. Przypomniał sobie, jak raz w Port–Saidzie zobaczył robotnika
fellacha zabitego przez korbę parowej pogłębiarki i jakie straszne
wrażenie zrobił na nim ten drgający w czerwonej kałuży szczątek ludzki. I
wzdrygnął się na samo wspomnienie. A teraz trzeba by czterech!... I grzech,
i okropność!... Nie, nie! tego nigdy nie potrafi uczynić.
Począł się bić z myślami.
Dla siebie by tego nie zrobił – tak! Ale tu chodzi o Nel, chodzi o jej obronę,
o ocalenie i o jej życie, bo przecież ona tego wszystkiego nie wytrzyma i
umrze z pewnością albo w drodze, albo wśród dzikich i rozbestwionych lord
derwiszów. Co znaczy krew takich nędzników wobec życia Nel i czy w
podobnym położeniu wolno się wahać?
– Dla Nel! Dla Nel!
Lecz nagle przez głowę
Stasia przeleciała jak wicher myśl, od której włosy zjeżyły mu się na giowie.
Co będzie, jeśli który z tych zbójów przyłoży Nel nóż do piersi i zapowie, że
ją zamorduje, jeśli on – Staś nie podda się i nie zwróci im strzelby. Wówczas
co?
– Wówczas – odpowiedział
sobie chłopak – poddam się natychmiast.
I w poczuciu swej niemocy
rzucił się znów bezwładnie na wojłok.
Księżyc zaglądał już tylko
z ukosa przez otwór jaskini i zrobiło się w niej ciemniej. Arabowie chrapali
ciągle. Staś przeleżał czas jakiś, po czym nowa myśl poczęła mu świtać w
głowie.
A gdyby, wysunąwszy się z
bronią i ukrywszy wśród skal, nie zabijał ludzi, ale powystrzelał wielbłądy?
Szkoda i żal niewinnych zwierząt – to prawda, cóż jednak robić! Ludzie
zabijają przecie zwierzęta nie tylko dla ocalenia życia, lecz na rosół i
pieczeń. Otóż pewną jest rzeczą, że gdyby zdołał zabić cztery, a tym bardziej
pięć wielbłądów, to dalsza podróż byłaby niemożliwa. Nikt z karawany nie
śmiałby się udać do nadbrzeżnych wiosek dla zakupna nowych wielbłądów. A w
takim razie Staś obiecałby w imieniu ojców ludziom bezkarność, a nawet nagrody
pieniężne – i... nie pozostałoby im nic innego, jak wracać.
Tak. Jeśli jednak nie dadzą
mu czasu do zrobienia tych obietnic i zabiją go w pierwszej chwili złości? Dać
czas i wysłuchać go muszą, albowiem mając w ręku strzelbę potrafi utrzymać
ich w przyzwoitej odległości, póki wszystkiego nie wypowie. Gdy to uczyni,
zrozumieją, że jedynym dla nich ratunkiem jest poddać się. Wówczas stanie na
czele karawany i poprowadzi ją wprost do Bahr–Jussef i do Nilu. Wprawdzie są
obecnie od nich dość daleko, może o dzień lub dwa drogi, gdyż Arabowie skręcili
przez ostrożność znacznie w głąb pustyni. Ale to nic nie szkodzi; zostanie
przecie kilka wielbłądów, a na jednym z nich pojedzie Nel. Staś począł się
przypatrywać uważnie Arabom. Spali wszyscy mocno, jak śpią ludzie
niezmiernie strudzeni, ale ponieważ noc miała się ku końcowi, mogli się
wkrótce przebudzić. Trzeba było działać zaraz. Zabranie puszki z ładunkarni
nie przedstawiało trudności, gdyż leżała tuż obok. Trudniejsza była sprawa
ze strzelbą, którą Chamis położył przy drugim swym boku. Staś miał nadzieję,
że mu się uda ją wykraść, ale postanowił wydobyć ją z pudełka i włożyć osadę
z lufami dopiero, gdy będzie o kilkadziesiąt kroków od jaskini, gdyż obawiał
się, by szczęk żelaza o żelazo nie pobudził śpiących.
Chwila nadeszła. Chłopak
wygiął się jak pałąk nad Chamisem i chwyciwszy za ucho pudła podniósł je i
począł przenosić na swoją stronę. Serce i tętna biły mu ciężko, w oczach ciemniało,
oddech stał się szybki, ale on ścisnął zęby i starał się opanować wzruszenie.
Jednakże gdy rzemyki opasujące pudło zaskrzypiały z lekka, krople zimnego
potu wystąpiły mu na czoło. Ta sekunda wydała mu się wiekiem. Lecz Chamis
ani drgnął. Pudło opisało nad nim łuk i stanęło cicho obok puszki z nabojami.
Staś odetchnął. Połowa roboty
była wykonana. Teraz należało wysunąć się bez szelestu z jaskini, ubiec
kilkadziesiąt kroków, następnie schować się w załamach, otworzyć pudło,
złożyć strzelbę, nabić ją i wsypać sobie kilkanaście ładunków do kieszeni.
Karawana byłaby wówczas istotnie na jego łasce.
Czarna sylwetka Stasia
zarysowała się na jaśniejszym tle otworu jaskini. Jeszcze sekunda, a będzie już
na zewnątrz. Jeszcze minuta, a ukryje się w załamach skalnych. A wtedy,
choćby który ze zbójów się zbudził, nim pomiarkuje, co się stało, nim rozbudzi
innych – będzie za późno. Chłopak z obawy, by nie zrzucić jakiego kamienia,
których dużo leżało na progu wnęki, wysunął jedną nogę i począł szukać stopą
pewnego gruntu.
I już wychylił z otworu
głowę, już miał wysunąć się cały, gdy nagle stało się coś takiego, od czego
krew ścięła mu się lodem w żyłach.
Oto wśród głębokiej ciszy
rozgrzmiało jak grom radosne szczekanie Saby, napełniło cały wąwóz i zbudziło
śpiące w nim echa. Arabowie porwali się ze snu jak jeden człowiek i
pierwszym przedmiotem, który uderzył ich oczy, był widok Stasia z pudłem w
jednej i puszką z nabojami w drugiej ręce.
...........................................................................
Ach, Sabo, coś ty
uczynił!...
Rozdział 10
Wszyscy w jednej chwili
rzucili się z okropnym krzykiem na Stasia, w mgnieniu oka wydarli mu strzelbę,
naboje i przewróciwszy go na ziemię skrępowali mu ręce i nogi postronkami,
bijąc go przy tym i kopiąc, póki wreszcie nie odpędził ich Idrys w obawie o
życie chłopca. Następnie poczęli rozmawiać urywanymi słowami, jak ludzie, nad
którymi zawisło straszliwe niebezpieczeństwo i których ocalił tylko wypadek.
– To szatan wcielony! –
zawołał Idrys z twarzą pobladłą ze strachu i wzruszenia.
– Byłby nas powystrzelał
jak dzikie gęsi na karm! – dodał Gebhr.
– Ach, gdyby nie ten
pies.
– Bóg go zesłał.
– A chcieliście go
zabić! – rzekł Chamis.
– Nikt go odtąd nie
dotknie.
– Będzie miał zawsze
kości i wodę.
– Allach! Allach! – powtarzał
nie mogąc się uspokoić Idrys – śmierć była nad nami. Uf!
I poczęli spoglądać na
leżącego Stasia z nienawiścią, ale i z pewnym zdumieniem, że jeden mały chłopak
mógłby stać się przyczyną ich klęski i zguby.
– Na proroka! – ozwał się
jeden z Beduinów – trzeba przecie zapobiec temu, by ten syn Iblisa nie poskręcał
nam karków. Węża wieziemy Mahdiemu! Co myślicie z nim teraz uczynić?
– Trzeba mu obciąć prawą
pięść! – zwołał Gebhr.
Beduini nie odpowiedzieli
nic, lecz Idrys nie chciał się na to zgodzić. Przyszło mu na myśl, że gdyby
pogoń ich schwytała, kara za okaleczenie chłopca spadłaby na nich tym
straszniejsza. Wreszcie któż mógł zaręczyć, czy Staś nie umrze po operacji? A
w takim razie na zamianę za Fatmę i jej dzieci pozostałaby tylko Nel.
Więc gdy Gebhr wydobył nóż
chcąc spełnić swą groźbę, Idrys schwycił go za przegub ręki i zatrzymał.
– Nie! – rzekł. – Wstyd
byłby dla pięciu wojowników Mahdiego bać się tak jednego chrześcijańskiego
szczeniaka, by aż obcinać mu pięści. Będziemy wiązali go na noc, a za to, co
chciał teraz uczynić, otrzyma dziesięć uderzeń korbaczem.
Gebhr gotów był natychmiast
do wykonania wyroku, ale Idrys odepchnął go znów i rozkazał bić jednemu z Beduinów,
szepnąwszy mu do ucha, żeby nie czynił tego zbyt mocno. Ponieważ Chamis, może
ze względu na swą dawną służbę u inżynierów, a może z jakiej innej przyczyny,
nie chciał się do niczego mieszać, drugi Beduin przewrócił Stasia grzbietem do
góry i egzekucja miała się już rozpocząć, gdy wtem zaszła niespodziana
przeszkoda.
Oto w otworze wnęku ukazała
się Nel wraz z Sabą.
Zajęta swoim ulubieńcem,
który wpadłszy do jaskini rzucił się zaraz do jej nóżek, słyszała ona wprawdzie
krzyki Arabów, ale że w Egipcie zarówno Arabowie, jak i Beduini wrzeszczą
przy każdej sposobności, tak jakby się mieli wzajem mordować, więc nie
zwracała na to uwagi. Dopiero zawoławszy Stasia i nie otrzymując od niego
odpowiedzi wyszła zobaczyć, czy nie siedzi już na wielbłądzie, i z przerażeniem
ujrzała przy pierwszych blaskach poranku Stasia leżącego na ziemi, a nad nim
Beduina z korbaczem w ręku. Na ten widok poczęła krzyczeć wniebogłosy i tupać
nóżkami, a gdy Beduin nie zważając na to wymierzył pierwsze uderzenie,
rzuciła się naprzód i przykryła sobą chłopca.
Beduin zawahał się, gdyż
nie miał rozkazu bić dziewczynki, a tymczasem rozległ się jej pełen rozpaczy i
przerażenia głos:
– Saba! Saba!
A Saba zrozumiał, o co
chodzi – i w jednym skoku znalazł się przy dzieciach. Sierść zjeżyła mu się na
karku i grzbiecie, oczy zapłonęły czerwono, w piersiach i w potężnej
gardzieli zahuczał jakby grzmot.
A następnie wargi
pomarszczonej paszczy podniosły się z wolna w górę – i zęby oraz długie na cal
białe kły ukazały się aż do krwawych dziąseł. Olbrzymi brytan począł teraz
zwracać głowę w prawo i w lewo, jakby chciał pokazać dobrze Sudańczykom i
Beduinom swój straszliwy "garnitur", powiedzieć im: Patrzcie! oto,
czym będę bronił dzieci.
Oni zaś cofnęli się
pośpiesznie, albowiem naprzód wiedzieli, że Saba uratował im życie, a po wtóre
było rzeczą jasną, że kto by zbliżył się w tej chwili do Nel, temu
rozwścieczony mastyf utopiłby natychmiast kły w gardle. Więc stali bezradni,
spoglądając na się niepewnym wzrokiem i jakby pytając jeden drugiego, co obecnie
należy czynić.
Wahanie się ich trwało tak
długo, że Nel miała dość czasu, by zawołać starą Dinah i kazać jej porozcinać
więzy Stasia. Wtedy chłopiec wstał i trzymając dłoń na głowie Saby, zwrócił
się do napastników:
– Nie chciałem pozabijać
was, tylko wielbłądy – rzekł przez zaciśnięte zęby.
Lecz i ta wiadomość
przeraziła tak Arabów, że byliby się niezawodnie rzucili znów na Stasia, gdyby
nie płonące oczy i nie zjeżona jeszcze sierść Saby. Gebhr chciał nawet skoczyć
ku niemu, ale jedno głuche warknięcie przykuło go na miejscu.
Nastała chwila milczenia –
po czym zabrzmiał donośny głos Idrysa:
– W drogę! W drogę!
Rozdział 11
Minął dzień, noc i jeszcze
dzień, a oni pędzili wciąż na południe, zatrzymując się tylko na czas krótki w
khorach, by nie zmordować zbyt wielbłądów, napoić je, nakarmić, a zarazem
rozdzielić żywność i wodę między sobą. Z obawy pogoni wykręcili jeszcze bardziej
na zachód, o wodę bowiem nie potrzebowali się przez pewien czas troszczyć.
Ulewa trwała wprawdzie nie więcej nad siedem godzin, ale była tak niezmierna,
jakby nad pustynią nastąpiło oberwanie się chmur, więc zarówno Idrys i Gebhr,
jak i Beduini wiedzieli, że na dnie khorów i w tych miejscach, gdzie skały
tworzą naturalne wgłębienia i ocembrzyny, znajdzie się przez parę dni tyle
wody, że nie tylko starczy dla nich i dla wielbłądów, ale nawet na zrobienie
zapasów. Po wielkim dżdżu nastała, jak zwykle bywa, wspaniała pogoda. Niebo
było bez chmurki, powietrze tak przezroczyste, że wzrok sięgał na niezmierną
odległość. W nocy niebo nabite gwiazdami skrzyło się i migotało, jakby tysiącami
diamentów. Od piasków pustyni szedł rzeźwy chłód.
Garby wielbłądów stały się
już mniejsze, ale zwierzęta, karmione dobrze, były wciąż wedle arabskiego
wyrażenia "harde", to jest nie podupadły na siłach i biegły tak
ochoczo, że karawana posuwała się naprzód niewiele wolniej niż pierwszego dnia
po wyruszeniu z Gharak–el–Sultani. Staś ze zdziwieniem zauważył, że w
niektórych khorach, w rozpadlinach skalnych zabezpieczonych od deszczu,
Beduini znajdują zapasy durrp i daktyli. Domyślił się z tego, że przed porwaniem
ich zostały poczynione pewne przygotowania i że wszystko było z góry ułożone
między Fatmą, Idrysem i Gebhrem z jednej a Beduinami z drugiej strony. Łatwo
było również odgadnąć, że dwaj ci ludzie byli to stronnicy i wyznawcy
Mahdiego, którzy chcieli do niego się przedostać i dlatego łatwo dali się
wciągnąć Sudańczykom do spisku. W okolicach Fajumu i koło Gharak–el–Sultani
sporo było Beduinów, którzy wraz z dziećmi i wielbłądami koczowali na pustyni
i przychodzili do Medinet lub do stacji kolejowych dla zarobku. Tych dwóch
Staś nie widywał jednak nigdy poprzednio – i oni również nie musieli bywać w
Medinet, skoro, jak się pokazało, nie znali Saby.
Chłopcu przychodziło na
myśl, czyby nie spróbować ich przekupić, ale przypomniawszy sobie ich pełne
zapału okrzyki, ilekroć wspominano przy nich imię Mahdiego, uznał to za rzecz
niemożliwą. Nie poddał się wszelako biernie wypadkom, albowiem w tej chłopięcej
duszy tkwiła zadziwiająca istotnie energia, którą podnieciły jeszcze dotychczasowe
niepowodzenia. "Wszystko, com przedsięwziął – mówił sobie – skończyło
się na tym, że mnie obito. Ale choćby mnie mieli co dzień smagać korbaczem, a
nawet zabić, nie przestanę myśleć o tym, by wyrwać Nel i siebie z rąk tych
łotrów. Jeżeli pogoń ich schwyci, to tym lepiej, ja jednak będę tak postępował,
jakbym się jej wcale nie spodziewał". – I na wspomnienie o tym, co go
spotkało, na myśl o tych zdradliwych i okrutnych ludziach, którzy po wyrwaniu
mu strzelby okładali go pięściami i kopali, burzyło się w nim serce i rosła
zawziętość. Czuł się nie tylko zwyciężonym, lecz i upokorzonym przez nich w
swej dumie białego człowieka. Przede wszystkim jednak czuł krzywdę Nel – i to
poczucie wraz z goryczą, która zapiekła się w nim po ostatnim niepowodzeniu,
zmieniało się w nieubłaganą nienawiść do obu Sudańczyków. Słyszał wprawdzie
nieraz od ojca, że nienawiść zaślepia i że poddają jej się tylko takie dusze,
które nie umieją zdobyć się na coś lepszego; na razie jednak nie mógł jej w sobie
pokonać i nie umiał jej ukryć.
Nie umiał zaś tak dalece,
że Idrys zauważył ją i począł się niepokoić, zrozumiał bowiem, że w razie jeśli
pogoń ich schwyta, nie może już liczyć na wstawiennictwo chłopca. Idrys gotów
był zawsze do czynów najzuchwalszych, ale jako człowiek nie pozbawiony rozumu
sądził, że należy wszystko przewidzieć i w razie nieszczęścia zostawić sobie
jakąś otwartą furtkę ocalenia. Z tego powodu chciał się po ostatnim zajściu
jako tako ze Stasiem pojednać i w tym celu na pierwszym przystanku rozpoczął z
nim następującą rozmowę:
– Po tym, coś zamierzał
uczynić – rzekł – musiałem cię ukarać, gdyż inaczej tamci byliby cię zabili, ale
zakazałem Beduinom bić cię zbyt mocno.
A gdy nie otrzymał żadnej
odpowiedzi, tak po chwili mówił dalej:
– Słuchaj, sam
powiedziałeś, że biali dotrzymują zawsze przysięgi, więc jeśli mi przysięgniesz
na twego Boga i na głowę małej bint, że nie uczynisz nic przeciw nam, to nie
każę cię na noc wiązać.
Staś nie odrzekł i na to
ani słowa i tylko z błysku jego oczu Idrys poznał, że przemawia na próżno.
Jednakże, mimo namów Gebhra
i Beduinów, nie kazał go na noc wiązać, a gdy Gebhr nie przestawał nalegać, odrzekł
mu z gniewem:
– Zamiast pójść spać
będziesz dziś stał na straży. Postanawiam też odtąd, że jeden z nas będzie
zawsze czuwał podczas snu innych.
I rzeczywiście zmiany
straży zaprowadzone zostały od owego dnia na stałe. Utrudniało to i niweczyło
w wysokim stopniu wszelkie zamysły Stasia, na którego każdy wartownik
zwracał baczną uwagę.
Lecz natomiast zostawiono
dzieciom większą swobodę, tak że mogły zbliżać się do siebie i rozmawiać bez
przeszkód. Zaraz też na pierwszym przystanku Staś siadł koło Nel, pilno mu
bowiem było podziękować jej za pomoc.
Ale choć czuł dla niej
wielką wdzięczność, nie umiał wyrażać się górnolotnie ani czule, więc począł
tylko potrząsać obie jej rączki.
– Nel! – rzekł. – Jesteś
bardzo dobra i dziękuję ci, a prócz tego otwarcie powiadam, że postąpiłaś jak
osoba co najmniej trzynastoletnia.
W ustach Stasia podobne
słowa były najwyższą pochwałą, więc serce małej kobietki zapłonęło radością i
dumą. Wydało jej się w tej chwili, że nie masz dla niej nic niepodobnego.
– Niech ja tylko całkiem
dorosnę, to oni obaczą! – odrzekła spoglądając wojowniczo w stronę Sudańczyków.
Ale ponieważ nie rozumiała
jeszcze, o co chodziło i dlaczego Arabowie rzucili się wszyscy na Stasia, więc
chłopak począł opowiadać, jak postanowił wykraść strzelbę, pozabijać
wielbłądy i zmusić wszystkich do powrotu nad rzekę.
– Gdyby mi było się to
udało – mówił – bylibyśmy już wolni.
– Ale oni przebudzili
się? – pytała z bijącym sercem dziewczynka.
– Przebudzili się.
Zrobił to Saba, który przyleciał i począł tak szczekać, że zbudziłby umarłego.
Wówczas oburzenie jej zwróciło się przeciw Sabie.
– Brzydki Saba! Brzydki!
Za to, jak teraz przyleci, nie przemówię do niego ani słowa i powiem mu, że
jest szkaradny.
Na to Staś, choć nie było
mu w ogóle do śmiechu, uśmiechnął się jednak i zapytał:
– Jakże będziesz mogła
nie przemówić do niego ani słowa i jednocześnie powiedzieć mu, że jest
szkaradny?
Brewki Nel podniosły się do
góry i na twarzy odbiło się zakłopotanie, po czym odrzekła:
– Pozna to z mojej miny.
– Chyba. Ale on nie jest
winien, bo nie mógł wiedzieć, co się dzieje. Pamiętaj także, że potem przyszedł
nam na ratunek.
Wspomnienie to złagodziło
trochę gniew Nel, nie chciała jednak udzielić od razu winowajcy przebaczenia.
– To dobrze – rzekła –
ale kto jest prawdziwym dżentelmenem, ten nie powinien szczekać na powitanie.
Staś uśmiechnął się znowu:
– Prawdziwy dżentelmen
nie szczeka i na pożegnanie, chyba że jest psem, a Saba jest nim.
Lecz po chwili smutek zamglił
oczy chłopca – westchnął raz, drugi, po czym wstał z kamienia, na którym
siedzieli, i rzekł:
– Najgorsze to, że nie
mogłem ciebie uwolnić.
A Nel wspięła się na
paluszki i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała go pocieszyć, chciała z bliska,
z noskiem przy jego twarzy, wyszeptać podziękowanie, ale ponieważ nie
umiała znaleźć słów odpowiednich, więc ścisnęła go tylko jeszcze mocniej za
szyję i pocałowała w ucho. Tymczasem Saba, który spóźniał się zawsze – nie
tylko dlatego, że nie mógł zdążyć za wielbłądami, ile dlatego, że polował po
drodze na szakale lub obszczekiwał sępy siedzące na zrębach skał – nadleciał
z nie mniejszym niż zwykle hałasem. Dzieci na jego widok zapomniały o wszystkim
i mimo ciężkiego ich położenia zwykłe pieszczoty i zabawa rozpoczęły się na dobre,
póki nie przerwali ich Arabowie. Chamis dał psu jeść i wody, po czym siedli
wszyscy na wielbłądy i ruszyli w największym pędzie na południe.
Rozdział 12
Był to najdłuższy etap,
jechali bowiem z małą tylko przerwą przez godzin osiemnaście. Tylko prawdziwie
wierzchowe wielbłądy i mające dobry zapas wody w żołądkach mogą taką drogę
wytrzymać. Idrys nie oszczędzał ich, albowiem bał się rzeczywiście pogoni. Rozumiał,
że musiała już od dawna wyruszyć, a przypuszczał, że obaj inżynierowie
znajdują się na jej czele i że czasu nie tracą. Niebezpieczeństwo groziło od
strony rzeki, albowiem było rzeczą pewną, że zaraz po porwaniu dzieci zostały
wysłane rozkazy telegraficzne do wszystkich osad pobrzeżnych, ażeby
szeikowie czynili wyprawy w głąb pustyni na obie strony Nilu i zatrzymywali
wszystkich jadących na południe. Chamis zapewniał, że rząd i inżynierowie
musieli wyznaczyć wielkie nagrody za ich schwytanie i że wskutek tego pustynia
roi się zapewne od poszukujących. Jedyną na to radą byłoby skręcić jak
najdalej na zachód; ale na zachodzie leżała wielka oaza Kharge, do której depesze
mogły dojść także, a prócz tego, gdyby odjechali za daleko od rzeki, po kilku
dniach zabrakłoby im wody i czekałaby ich śmierć z pragnienia.
A chodziło także o żywność.
Beduini w ciągu dwóch tygodni poprzedzających porwanie dzieci przygotowywali
wprawdzie w znanych sobie kryjówkach zapasy durr, sucharów i daktylów, ale
tylko na odległość czterech dni drogi od Medinet. Idrys ze strachem myślał, że
gdy zbraknie pożywienia, trzeba będzie koniecznie wysłać ludzi po zakupno zapasów
do wiosek nadbrzeżnych, a wtedy ludzie ci, wobec rozbudzonej czujności i
przyobiecanych za schwytanie zbiegów nagród, łatwo mogą wpaść w ręce
miejscowych szeików – i wydać całą karawanę. Położenie było istotnie
trudne, niemal rozpaczliwe, i Idrys widział z każdym dniem jaśniej, na jakie
szalone porwał się przedsięwzięcie.
"Byle minąć Assuan!
byle minąć Assuan!" – mówił sobie z trwogą i rozpaczą w duszy. Nie dowierzał
on Chamisowi, który twierdził, że wojownicy Mahdiego dochodzą już do
Assuanu, albowiem Staś temu zaprzeczył, Idrys zaś pomiarkował od dawna, że
biały uled wie więcej od nich wszystkich. Ale przypuszczał, że za pierwszą
kataraktą, gdzie lud jest dzikszy, mniej podległy wpływom Anglików i egipskiego
rządu, znajdzie się więcej utajonych wyznawców proroka, którzy w danym
razie dadzą im pomoc, dostarczą żywności i wielbłądów. Lecz i do Assuanu
było jeszcze, jak wyliczali Beduini, około pięciu dni drogi, coraz bardziej
pustynnej, a każdy postój zmniejszał w oczach zapasy dla zwierząt i ludzi.
Na szczęście, mogli
przynaglać wielbłądy i pędzić w największym pośpiechu, albowiem upały nie
wyczerpywały ich sił. W dzień, podczas godzin południowych, słońce
przypiekało wprawdzie mocno, ale powietrze było wciąż rzeźwe, a noce tak
chłodne, że Staś przesiadał się za zgodą Idrysa na wielbłąda Nel, chcąc
czuwać nad jej zdrowiem i bronić ją od zaziębienia.
Lecz jego obawy były
płonne, gdyż Dinah, której stan oczu, a raczej oka, poprawił się znacznie, pilnowała
z wielką troskliwością swej panienki. Chłopca zdziwiło to nawet, że zdrowie
małej nie poniosło dotychczas szwanku i że tę drogę, z coraz mniejszymi
odpoczynkami, znosiła równie dobrze jak on sam. Zmartwienie, obawa i łzy,
które przelewała z tęsknoty za tatusiem, nie zaszkodziły jej zbyt widocznie.
Może wychudła trochę i jasna twarzyczka sczerniała jej od wiatru, ale w następnych
dniach podróży odczuwała daleko mniej zmęczenia niż z początku. Prawda, że
Idrys oddał jej najlżej niosącego wielbłąda i urządził siodło znakomicie, tak
że mogła w nim sypiać leżąc, głównie jednak świeże powietrze pustyni,
którym dzień i noc oddychała, dodawało jej sił do znoszenia trudów i niewywczasów.
Staś nie tylko czuwał nad
nią, ale umyślnie otaczał ją jakby czcią, której mimo ogromnego przywiązania
do małej siostrzyczki wcale dla niej nie odczuwał. Zauważył jednak, że to udziela
się Arabom i że ci mimo woli utwierdzają się w przekonaniu, iż wiozą coś
niesłychanie cennego, jakąś wyjątkowo ważną brankę, z którą trzeba
postępować jak najostrożniej. Idrys przyzwyczaił się do tego jeszcze w Medinet
toteż wszyscy obchodzili się z nią dobrze. Nie żałowano jej wody ani daktylów.
Okrutny Gebhr nie śmiałby już teraz podnieść na nią ręki. Może przyczyniała
się do tego nadzwyczajna uroda dziewczynki i to, że było w niej coś jakby z
kwiatu i jakby z ptaszka, a urokowi temu nie umiały oprzeć się nawet dzikie
i nierozwinięte dusze Arabów. Nieraz też, gdy na postojach stawała przy
ognisku nanieconym z róż jerychońskich lub cierni – różowa od płomienia i
srebrna od księżyca, zarówno Sudańczycy, jak Beduini nie mogli od niej oczu oderwać,
cmokając wedle swego zwyczaju z podziwu i pomrukując: "Allach, Maszallach"
lub "Bżsmillach".
Drugiego dnia w południe,
po owym długim etapie, Staś i Nel, którzy jechali tym razem na jednym
wielbłądzie, mieli chwilę radosnego wzruszenia. Zaraz po wschodzie słońca
unosiła się nad pustynią jasna i przezrocza mgła, która jednak wnet opadła.
Potem, gdy słońce wzbiło się wyżej, upał uczynił się większy niż w dniach
poprzednich. W chwilach gdy wielbłądy przystawały, nie było czuć najmniejszego
powiewu, tak że zarówno powietrze, jak i piaski zdawały się spać w cieple,
świetle i ciszy Karawana wjechała właśnie na wielką, jednostajną równinę nie
poprzerywaną khorami, gdy nagle oczom dzieci przedstawił się cudny widok.
Kępy smukłych palm i drzew pieprzowych, plantacje mandarynek, białe domy,
mały meczet ze strzelistym minaretem, a niżej mury otaczające ogrody, wszystko
to pojawiło się z taką wyrazistością i w odległości tak niewielkiej, iż
można było mniemać, że po upływie pół godziny karawana znajdzie się wśród
drzew oazy.
– Co to? – zawołał Staś.
– Nel! Nel! patrz!
Nel podniosła się i na
razie zamilkła ze zdumienia, ale po chwili poczęła krzyczeć z radości:
– Medinet! do tatusia!
do tatusia!
A Staś aż pobladł ze
wzruszenia.
– Doprawdy... Może to
Kharge... Ale nie! to chyba Medinet... Poznaję minaret i widzę nawet wiatraki
na studniach.
Jakoż istotnie w oddali
błyszczały wysoko wzniesione wiatraki studni amerykańskich podobne do wielkich
białych gwiazd. Na zielonym tle drzew widać je było tak dokładnie, że bystry
wzrok Stasia mógł odróżnić pomalowane na czerwono brzegi skrzydeł.
– To Medinet!...
Staś wiedział przecie i z
książek, i z opowiadań, że na pustyni istnieją majaki, zwane fatamorgana, i że
nieraz podróżnym zdarza się widzieć oazy, miasta, kępy drzew i jeziora,
które są niczym innym, jak złudą, grą światła i odbiciem rzeczywistych,
dalekich przedmiotów. Ale tym razem zjawisko było tak wyraźne, tak niemal
dotykalne, że jednak nie mógł wątpić, iż widzi prawdziwe Medinet. Oto wieżyczka
na domu mudira, oto urządzony pod samym szczytem minaretu kolisty ganek, z
którego muezin woła do modlitwy, oto znajome grupy drzew – i zwłaszcza te wiatraki!
Nie – to musi być rzeczywistość. Chłopcu przyszło na myśl, że może Sudańczycy
zastanowiwszy się nad położeniem przyszli do przekonania, że nie uciekną,
i nic mu nie mówiąc nawrócili do Fajumu. Ale spokój ich nasunął mu pierwsze
wątpliwości. Gdyby to istotnie było Fajum, czyżby patrzyli na nie tak
obojętnie? Widzieli przecie zjawisko i pokazywali je sobie palcami, ale w
ich twarzach nie było znać najmniejszej niepewności lub wzruszenia. Staś
spojrzał jeszcze raz i może ta obojętność Arabów sprawiła, że obraz wydał mu
się bledszy. Pomyślał także, że gdyby naprawdę wracali, to karawana skupiłaby
się i ludzie, choćby tylko z obawy, jechaliby wszyscy razem. A tymczasem
Beduinów, którzy z rozkazu Idrysa od kilku dni wysuwali się znacznie naprzód,
wcale nie było widać – a Chamis jadący w tylnej straży wydawał się z oddali
nie większy od lecącego przy ziemi sępa.
"Fatamorgana" –
rzeki sobie Staś.
Tymczasem Idrys zbliżył się
ku niemu i zawołał:
– Hej! popędzaj
wielbłąda! widzisz Medinet?
Mówił widocznie żartobliwie
i w głosie jego było tyle przekory, że w duszy chłopca zniknął ostatni cień
nadziei, by miał przed sobą prawdziwy Medinet.
I z żalem w sercu zwrócił
się do Nel chcąc rozprószyć i jej złudzenie, gdy niespodzianie zaszedł wypadek,
który zwrócił uwagę wszystkich w inną stronę.
Naprzód pojawił się Beduin
pędząc co sił ku nim i machając z daleka długą arabską strzelbą; której
poprzednio nikt w karawanie nie posiadał. Dopadłszy do Idrysa zamienił z
nim kilka pośpiesznych słów, po czym karawana skręciła żywo w głąb pustyni.
Lecz po upływie pewnego czasu ukazał się drugi Beduin wiodący za sobą na
powrozie tłustą wielbłądzicę z siodłem na garbie i ze skórzanymi workami
zwieszonymi po bokach. Zaczęła się znów krótka rozmowa, z której Staś nie
mógł jednak nic pochwycić. Karawana w wielkim pędzie dążyła wciąż na zachód
i zatrzymała się dopiero wówczas, gdy trafiono na wąski khor, pełen
porozrzucanych w dzikim nieładzie skał, rozpadlin i pieczar. Jedna z nich
była tak obszerna, że Sudańczycy ukryli w niej ludzi i wielbłądy. Staś,
jakkolwiek domyślał się mniej więcej, co zaszło, położył się obok Idrysa i
udał śpiącego w nadziei, że Arabowie, którzy zamienili dotychczas zaledwie
kilka słów o zdarzeniu, zaczną o nim teraz rozmawiać. Jakoż nadzieja nie
zawiodła go, albowiem zaraz po zasypaniu wielbłądom obroków Beduini i Sudańczycy
wraz z Chamisem zasiedli do narady.
– Możemy odtąd jechać
tylko nocą, a w dzień musimy się przytajać – ozwał się jednooki Beduin. Khorów
będzie teraz dużo i w każdym znajdzie się bezpieczna kryjówka.
– Czy jesteście pewni,
że to był strażnik? – zapytał Idrys.
– Allach! Rozmawialiśmy
z nim. Szczęście, że był tylko jeden. Stał zakryty skałą, tak że nie mogliśmy
go widzieć, ale usłyszeliśmy z dala głos wielbłąda. Wtedy zwolniliśmy biegu i
podjechaliśmy tak cicho, że zobaczył nas dopiero, gdyśmy byli o kilka
kroków. Przestraszył się bardzo i chciał zmierzyć ku nam ze strzelby. Gdyby
był wystrzelił, choćby żadnego z nas nie zabił, mogli usłyszeć strzał inni
strażnicy, więc co tchu powiadam mu: "Stój! Ścigamy ludzi, którzy porwali
dwoje białych dzieci, i wkrótce nadbiegnie tu cała pogoń". Chłopiec był
młody i głupi, więc uwierzył, kazał nam tylko przysiąc na Koran, że tak jest.
Zsiedliśmy z wielbłądów i przysięgli... Mahdi nas rozgrzeszy...
– I pobłogosławi – rzeki
Idrys. – Mów, coście następnie uczynili.
– Oto – ciągnąc Beduin –
gdyśmy mu przysięgli, powiadam chłopcu tak: "Ale któż nam zaręczy, czy ty
sam nie należysz do zbójców, którzy uciekają z białymi dziećmi, i zali to
nie oni zostawili cię tu, byś wstrzymał pogoń". I kazałem mu także
przysiąc, a on się na to zgodził i tym bardziej nam uwierzył. Zaczęliśmy go
wypytywać, czy przyszły jakie rozkazy po miedzianym drucie od szeików i czy
na pustyni pościg jest urządzony. Powiedział, że tak, że obiecano im
wielkie nagrody i że wszystkie khory są strzeżone na dwa dni drogi od rzeki, a
po rzece przepływają ciągle wielkie babury (parowce) z Anglikami, z
wojskiem...
– Nie pomogą babury ani
wojsko przeciw sile Allacha i proroka...
– Niech się stanie, jak
mówisz!
– A ty powiedz, jak
skończyliście z chłopcem?
Jednooki Beduin wskazał
swego towarzysza.
– Abu–Anga – rzeki –
zapytał go jeszcze, czy w pobliżu nie ma drugiego strażnika, a gdy odpowiedział,
że nie, wówczas pchnął go nożem pod szyję tak nagle, że ów nie wydał żadnego
głosu. Wrzuciliśmy go w głęboką szczelinę i przykryliśmy kamieniami i cierniem.
W wiosce będą myśleli, że uciekł do Mahdiego, bo mówił nam, że to się trafia.
– Niech Bóg błogosławi
tych, którzy uciekają, jak pobłogosławił was – odpowiedział Idrys.
– Tak! pobłogosławił –
odparł Abu–Anga – albowiem wiemy teraz, że musimy trzymać się o trzy dni drogi
od rzeki, a oprócz tego zdobyliśmy strzelbę, której nam brakło, i dojną
wielbłądzicę.
– Gurdy – dodał jednooki
– są napełnione wodą i w biesagach jest sporo prosa, tylko prochu znaleźliśmy
mało.
– Chamis wiezie kilkaset
ładunków do tej strzelby białego chłopca, z której nie umiemy strzelać. Proch
zawsze jest jednaki i przyda się do naszej.
To rzekłszy Idrys zamyślił
się jednak i ciężka troska odbiła się na jego ciemnej twarzy, zrozumiał bowiem,
że gdy raz trup padł za nimi, to gdyby obecnie wpadli w ręce egipskiego rządu,
już i wstawiennictwo Stasia nie ochroniłoby ich od sądu i kary.
Staś słuchał z bijącym
sercem i natężoną uwagą. Były w tej rozmowie rzeczy pocieszające, a mianowicie
to, że pościg był urządzony, nagrody obiecane i że szeikowie plemion pobrzeżnych
odebrali rozkazy zatrzymywania karawan jadących na południe. Ucieszyła
chłopca i wiadomość o parowcach płynących w górę rzeki, napełnionych wojskiem
angielskim. Derwisze Mahdiego mogli się mierzyć z armią egipską i nawet zwyciężać
ją, ale z Anglikami była całkiem inna sprawa, i Staś ani na chwilę nie wątpił,
że pierwsza bitwa skończy się doszczętną zagładą dzikich tłumów. Więc z
pociechą w duszy mówił sobie tak: "Choćby nas dowieźli do Mahdiego, to
może się zdarzyć, że nim nas dowiozą, nie będzie już ani Mahdiego, ani jego
derwiszów". Lecz tę pociechę zatruła mu myśl, że w takim razie czekają
ich jeszcze całe tygodnie drogi, która w końcu musi jednak wyczerpać siły Nel
– i przez cały ten czas czeka ich towarzystwo łotrów i morderców Na
wspomnienie tego młodego Araba, którego Beduini zarżnęli jak barana, ogarniał
Stasia lęk i żal. Postanowił nie mówić o tym Nel, by nie przestraszać jej i
nie powiększać smutku, który odczuwała po zniknięciu złudnego obrazu oazy
Fajum i miasta Medinet. Widział przed przybyciem do wąwozu, że mimo woli łzy
cisnęły się jej do oczu; przeto gdy dowiedział się z opowiadania Beduinów
wszystkiego, czego chciał, udał, że się rozbudził, i podszedł ku niej. A ona
siedziała w kącie przy Dinah i jedząc daktyle skrapiała je trochę łzami.
Ale ujrzawszy Stasia przypomniała sobie, że niedawno uznał jej postępowanie
za godne osoby co najmniej trzynastoletniej, więc nie chcąc pokazać się
znów dzieckiem ścisnęła z całej siły ząbkami pestkę daktyla, aby pohamować
łkanie.
– Nel! – rzekł chłopak –
Medinet to było złudzenie, ale wiem na pewno, że nas ścigają, więc nie martw
się i nie płacz.
Na to dziewczynka podniosła
ku niemu załzawione źrenice i odpowiedziała przerywanym głosem:
– Nie, Stasiu... Ja nie
chcę płakać... tylko mi się tak... oczy pocą...
Ale w tej chwili bródka
poczęła się jej trząść, spod stulonych rzęs wybiegły wielkie łzy i rozszlochała
się na dobre.
Że jednak wstyd jej było
tych łez i oczekiwała za nie bury od Stasia, więc ze wstydu, a trochę i ze strachu,
pochowała główkę na jego piersiach, mocząc mu obficie ubranie.
Lecz on jął ją zaraz
pocieszać.
– Nel, nie bądź
fontanną. Widziałaś, że oni odebrali jakiemuś Arabowi strzelbę i wielbłądzicę?
A wiesz, co to znaczy? To znaczy, że na pustyni pełno jest straży. Raz się
tym niegodziwcom udało przyłapać strażnika, a drugi raz ich samych złapią. Po
Nilu krąży też mnóstwo statków... A jakże! Wrócimy, Nel, wrócimy i do tego
parowcem. Nie bój się!...
I byłby ją dłużej w ten
sposób pocieszał, gdyby uwagi jego nie zwrócił dziwny dźwięk dochodzący z
zewnątrz od wydm piaszczystych, których ostatni huragan nawiał na dno wąwozu.
Było to coś podobnego do cienkiego, metalicznego głosu trzcinowej piszczałki.
Staś przerwał rozmowę i począł nasłuchiwać. Po chwili takie cieniutkie i żałosne
głosy ozwały się z wielu stron naraz. Chłopcu przebłysła myśl, że to może
straże arabskie otaczają wąwóz i nawołują się za pomocą gwizdawek. Serce
poczęło mu bić. Spojrzał raz i drugi na Sudańczyków w nadziei, że w twarzach
ich ujrzy trwogę, ale nie! Idrys, Gebhr i dwaj Beduini gryźli spokojnie suchary,
tylko Chamis zdawał się być trochę zdziwiony. A głosy trwały ciągle. Po
pewnym czasie Idrys wstał i wyjrzał z pieczary, po czym wracając zatrzymał
się koło dzieci i rzekł:
– Piaski zaczynają
śpiewać.
Staś był tak rozciekawiony,
że zapomniał w tej chwili, iż postanowił nie rozmawiać wcale z Idrysem, i
zapytał:
– Piaski? Co to znaczy?
– Tak bywa, a znaczy to,
że długo nie będzie deszczu. Ale upał nam nie dokuczy, gdyż aż do Assuanu
będziemy jechali tylko nocą.
I więcej nie można się było
od niego dowiedzieć. Staś i Nel wsłuchiwali się długo w te osobliwe dźwięki,
które trwały dopóty, dopóki słońce nie zniżyło się ku zachodowi. Po czym zapadła
noc i karawana ruszyła w dalszą drogę.
Rozdział 13
We dnie chronili się w
ukrytych i trudno dostępnych miejscach wśród skał i rozpadlin, a nocami pędzili
bez wytchnienia, póki nie minęli pierwszej katarakty. Aż na koniec, gdy
Beduini z położenia i postaci khorów rozpoznali, że Assuan został już za nimi,
wielki ciężar spadł z piersi Idrysa. Ponieważ cierpieli już na brak wody,
zbliżyli się więc na pół dnia drogi od rzeki. Tam następnej nocy Idrys ukrywszy
karawanę wysłał z Beduinami wszystkie wielbłądy do Nilu, aby napoiły się dobrze
i na czas dłuższy. Pas urodzajny wzdłuż rzeki Nilu był już za Assuanem
węższy. W niektórych miejscach pustynia dochodziła do rzeki. Wsie leżały w
znacznej od siebie odległości. Beduini zatem wrócili szczęśliwie, przez nikogo
nie widziani, ze znacznymi zapasami wody. Należało tylko myśleć o żywności,
gdyż zwierzęta, karmione skąpo, od tygodnia wychudły bardzo. Szyje ich
wydłużyły się, garby opadły, a nogi stały się słabe. Durry i zapasów dla
ludzi mogło z wielką biedą wystarczyć jeszcze na dwa dni. Idrys myślał jednakże,
że po dwóch dniach można będzie, jeżeli nie we dnie, to w nocy, zbliżyć się
do pastwisk nadrzecznych, a może i zakupić sucharów i daktylów w jakiej
wiosce.
Sabie nie dawano już wcale
jeść ani pić i tylko dzieci chowały dla niego resztki pożywienia, ale on sobie
jakoś radził i na postoje przylatywał często z zakrwawioną paszczą i ze
śladami ukąszeń na szyi i piersiach. Czy łupem tych walk stawały się szakale
czy hieny, czy może lisy piaskowe lub gazele tego nie wiedział nikt, dość, że
nie było na nim znać wielkiego głodu. Czasem też czarne wargi jego bywały wilgotne,
jakby pił. Beduini domyślali się, że musiał wykopywać głębokie jamy na dnie
wąwozów i w ten sposób dokopywać się do wody, którą węchem pod ziemią
wyczuwał. Tak rozkopują nieraz dna rozpadlin zbłąkani podróżni i jeśli często
nie znajdą wody, to prawie zawsze dostają się do wilgotnych piasków i wysysając
je oszukują w ten sposób męczarnie pragnienia.
I w Sabie zaszły jednak
znaczne zmiany. Piersi i kark miał zawsze potężne, ale boki mu zapadły, przez
co wydawał się jeszcze wyższy. W jego oczach o zaczerwienionych białkach było
teraz coś dzikiego i groźnego. Do Nel i do Stasia był przywiązany jak i
poprzednio i pozwalał robić z sobą, co im się podobało. Chamisowi kiwał
jeszcze niekiedy ogonem, ale na Beduinów i Sudańczyków warczał albo kłapał
swymi strasznymi kłami, które uderzały wówczas o siebie jak stalowe bretnale.
Idrys i Gebhr poczęli się go po prostu bać i mimo usługi, jaką im oddał, znienawidzili
go do tego stopnia, że byliby go prawdopodobnie zabili z owej zdobycznej
strzelby, gdyby nie chęć przywiezienia Smainowi osobliwego zwierzęcia i
gdyby nie to, że minęli już Assuan.
Minęli Assuan! Staś myślał
o tym ciągle i w duszę poczęła mu z wolna wkradać się wątpliwość, czy pościg
ich dogoni. Wiedział wprawdzie, że nie tylko właściwy Egipt, który kończy się
za Wadi–Halfa, to jest za drugą kataraktą, ale i cała Nubia jest dotychczas w
ręku rządu egipskiego, ale rozumiał, że za Assuanem, a zwłaszcza za
Wadi–Halfa pogoń będzie trudniejsza, a rozkazy rządu niedbale wykonywane.
Miał tylko jeszcze nadzieję, że ojciec wraz z panem Rawlisonem po urządzeniu
pogoni z Fajumu sami udali się do Wadi–Halfa parowcem i tam, uzyskawszy od
rządu żołnierzy na wielbłądach, będą starali się przeciąć drogę karawanie z
południa. Chłopak wyrozumował sobie, że na ich miejscu byłby tak właśnie
zrobił, i dlatego uważał przypuszczenie swe za bardzo prawdopodobne.
Nie zaniechał jednak myśli
o ratunku na własną rękę. Sudańczycy chcieli mieć proch do zdobycznej strzelby
i w tym celu postanowili porozkręcać kilkanaście ładunków sztucerowych,
więc powiedział im, że on sam tylko potrafi to zrobić, i że gdy który z nich
weźmie się do tego nieumiejętnie, wówczas ładunek wybuchnie mu w palcach i pourywa
ręce. Idrys bojąc się w ogóle rzeczy nieznanych i wynalazków angielskich
postanowił wreszcie powierzyć chłopcu tę czynność. Staś wziął się do tego
chętnie, naprzód w nadziei, że silny angielski proch rozsadzi przy pierwszym
strzale starą arabską strzelbę, a po wtóre, że będzie mógł ukryć trochę ładunków.
Jakoż poszło mu to łatwiej, niż myślał. Niby to pilnowano go przy robocie,
ale Arabowie poczęli zaraz gadać między sobą i wkrótce zajęli się więcej rozmową
niż dozorem. Ostatecznie ta ich gadatliwość i wrodzone niedbalstwo
pozwoliło Stasiowi ukryć w zanadrzu siedem ładunków. Teraz należało się
tylko dobrać do sztucera.
Chłopiec sądził, że za
Wadi–Halfa, to jest drugą kataraktą, nie będzie to rzeczą zbyt trudną, gdyż
przewidywał, że czujność Arabów zmniejszać się będzie w miarę, jak będą
bliżej celu. Myśl, że będzie musiał pozabijać Sudańczyków i Beduinów, a
nawet i Chamisa, przejmowała go zawsze dreszczem, ale po morderstwie, którego
dopuścili się Beduini, nie miał już żadnych skrupułów. Mówił sobie, że
przecież chodzi o obronę, o wolność i życie Nel i że wobec tego może nie liczyć
się z życiem przeciwników, zwłaszcza jeśli się nie poddadzą i jeśli przyjdzie
do walki.
Ale chodziło o sztucer.
Staś umyślił dostać go w ręce podstępem i gdyby się zdarzyła sposobność, nie
czekać aż do Wadi–Halfa, ale dokonać dzieła jak najprędzej.
Jakoż nie czekał.
Przeszły już dwa dni, jak
minęli Assuan – i Idrys musiał wreszcie o świcie trzeciego dnia wyprawić
Beduinów po żywność, której zabrakło zupełnie. Wobec zmniejszonej liczby
przeciwników Staś powiedział sobie: "Teraz albo nigdy" – i natychmiast
zwrócił się do Sudańczyka z następującym pytaniem:
– Idrysie, czy wiesz, że
kraj, który zaczyna się niedaleko za Wadi–Halfa, to już Nubia?
– Wiem. Miałem
piętnaście lat, a Gebhr osiem, gdy ojciec przywiózł nas z Sudanu do Fajumu, i
pamiętam, że przejechaliśmy wówczas na wielbłądach całą Nubię. Ale kraj
ten należy jeszcze do Turków (Egipcjan).
– Tak, Mahdi jest
dopiero pod Chartumem – i widzisz, jak głupio gadał Chamis, gdy mówił wam, że
wojska derwiszów dochodzą już do Assuanu. Ja jednak zapytam się o co
innego. Oto czytałem w książkach, że w Nubii dużo jest dzikich zwierząt i dużo
rozbójników, którzy nikomu nie służą i napadają zarówno Egipcjan, jak i
wiernych Mahdiego. Czymże będziecie się bronili, jeśli napadną was dzikie
zwierzęta albo rozbójnicy?
Staś przesadzał umyślnie,
mówiąc o dzikich zwierzętach, natomiast rozboje w Nubii od czasu wojny zdarzały
się dość często, zwłaszcza w południowej, graniczącej z Sudanem części kraju.
Idrys zastanowił się przez
chwilę nad pytaniem, które zaskoczyło go niespodzianie, gdyż dotychczas nie
pomyślał o tym nowym niebezpieczeństwie, i odrzekł:
– Mamy noże i strzelbę.
– Taka strzelba jest na
nic.
– Wiem. Twoja jest
lepsza, ale nie umiemy z niej strzelać, a tobie nie damy jej w ręce.
– Nawet nie nabitej?
– Tak jest, albowiem
może być zaczarowana.
Staś ruszył ramionami.
– Idrysie, gdyby to
mówił Gebhr, to bym się nie dziwił, ale o tobie myślałem, że masz więcej
rozumu. Z nie nabitej strzelby nie wystrzeli i sam wasz Mahdi.
– Milcz – przerwał surowo
Idrys. – Mahdi potrafi wystrzelić nawet z palca.
– To strzelajże tak i
ty.
Sudańczyk popatrzył bystro
w oczy chłopca.
– Dlaczego chcesz, żeby
ci dać strzelbę?
– Chcę cię nauczyć z
niej strzelać.
– Co ci na tym zależy?
– Bardzo wiele, bo jeśli
napadną nas rozbójnicy, to mogą wszystkich pozabijać! Ale jeśli się boisz i
strzelby, i mnie, to mniejsza o to.
Idrys zamilkł. Bał się
istotnie, ale nie chciał się do tego przyznać. Zależało mu jednak na tym
bardzo, by zapoznać się z bronią angielską, albowiem posiadanie jej i
umiejętność użycia podniosłyby jego znaczenie w obozie mahdystów – nie mówiąc
o tym, że w razie jakiego napadu łatwiej by było mu się obronić.
Więc po krótkim namyśle
rzekł:
– Dobrze. Niech Chamis
poda strzelbę, a ty ją wyjmij
Chamis spełnił obojętnie
rozkaz, któremu Gebhr nie mógł się sprzeciwić, albowiem zajęty był opodal przy
wielbłądach. Staś wyjął trochę drżącymi rękoma osadę, następnie lufy – i
podał je Idrysowi.
– Widzisz, że są puste –
rzekł.
Idrys wziął lufy i spojrzał
przez nie w górę.
– Tak jest, nie ma w
nich nic.
– Teraz uważaj – mówił
Staś – tak się strzelba składa (i to mówiąc złożył lufy z osadą), a tak się
otwiera. Widzisz? Rozkładam ją znów, a teraz złóż ją ty ..
Sudańczyk, który przypatrywał
się z wielką uwagą ruchom Stasia, począł próbować. Nie od razu poszło mu
łatwo, ale ponieważ Arabowie odznaczają się w ogóle wielką zręcznością,
więc po chwili strzelba została złożona.
– Otwórz! – komenderował
Staś.
Idrys otworzył sztucer
łatwo.
– Zamknij.
Poszło jeszcze łatwiej.
– Teraz mi daj dwie
puste gilzy. Nauczę cię, jak się zakłada ładunki.
Arabowie zachowali
wykręcone gilzy, ponieważ miały dla nich wartość mosiądzu, więc Idrys podał
dwie z nich Stasiowi – i nauka rozpoczęta się na nowo.
Sudańczyk w pierwszej
chwili przestraszył się trochę trzasku tkwiących w gilzach kapiszonów, ale
ostatecznie przekonał się, że zarówno z pustych luf, jak z pustych ładunków
nikt nie zdoła wystrzelić. Zaufanie jego do Stasia wróciło przy tym i dlatego,
że chłopiec oddawał mu co chwila broń do ręki.
– Tak – rzeki Staś –
umiesz już składać sztucer, umiesz otwierać, zamykać i trzymać przy twarzy
oraz pociągać za cyngiel. Ale trzeba się jeszcze nauczyć mierzyć. To jest
rzecz najtrudniejsza. Weź pustą gurdę od wody i postaw ją o sto kroków... oto
na tych tam kamieniach, a potem wróć tu do mnie – pokażę ci, jak się mierzy.
Idrys wziął gurdę i bez
najmniejszego wahania poszedł umieścić ją na wskazanych kamieniach. Ale zanim
zrobił pierwsze sto kroków, Staś wysunął puste gilzy, a wsunął na ich miejsce
pełne ładunki. Nie tylko serce, ale i tętna w skroniach poczęły mu bić z taką
siłą, że myślał, że mu rozsadzą głowę. Chwila stanowcza nadeszła – chwila
wolności dla Nel i dla niego – chwila zwycięstwa – zarazem straszna i pożądana!
Oto życie Idrysa jest w
jego ręku. Jedno pociągnięcie za cyngiel i ów zdrajca, który porwał Nel, padnie
trupem. Ale Staś, który miał w żyłach polską i francuską krew, uczuł nagle, że
za nic w świecie nie zdoła strzelić do człowieka odwróconego plecami. Niech
się przynajmniej zawróci – i niech spojrzy śmierci w oczy. A potem co? Potem
przyleci Gebhr i nim przebieży dziesięć kroków, również chwyci zębami za
kurzawę. Pozostanie Chamis. Ale Chamis straci głowę, a choćby jej nie
stracił, będzie czas wsunąć nowe ładunki do luf. Gdy nadjadą Beduini, zastaną
trzy trupy i sami znajdą to, na co zasłużyli. Potem dość będzie skierować
wielbłądy ku rzece.
Wszystkie te myśli i obrazy
przelatywały jak wichry przez głowę Stasia. Czuł, że to, co za parę minut ma
się stać, jest zarazem straszne i konieczne. W piersiach skłębiła mu się duma
zwycięzcy z poczuciem okropnego wstrętu do zwycięstwa. Była chwila, że się
zawahał, ale wspomniał na te męki, które znosili biali jeńcy, na ojca, na pana
Rawlisona, na Nel, na Gebhra, który uderzył dziewczynkę korbaczem, i nienawiść
wybuchnęła w nim z nową siłą. "Trzeba! Trzeba!" – mówił sobie przez
zaciśnięte zęby i nieubłagane postanowienie odbiło się na jego twarzy, która
stała się jakby wykuta z kamienia.
Tymczasem Idrys umieścił
skórzaną gurdę na odległym o sto kroków kamieniu i zawrócił. Staś widział jego
uśmiechniętą twarz i całą wysoką postać na równej, piaszczystej płaszczyźnie.
Po raz ostatni przebłysła mu myśl, że oto ten żywy człowiek padnie za chwilę
na ziemię i palcami będzie rwał piasek w ostatnich konwulsjach konania. Ale
wahania chłopca skończyły się – i gdy Idrys uszedł pięćdziesiąt kroków, począł
z wolna podnosić broń do oka.
Lecz zanim dotknął palcem
cyngla, zza osypisk, odległych o kilkaset kroków, dał się słyszeć gromki okrzyk
i w tej samej minucie około dwudziestu jeźdźców na koniach i wielbłądach wyroiło
się na płaszczyznę. Idrys skamieniał na ich widok. Staś zdumiał nie mniej, ale
natychmiast zdumienie jego ustąpiło szalonej radości. Oto wreszcie oczekiwana
pogoń! Tak! to nie może być nic innego! W wiosce schwytano widocznie
Beduinów i ci wskazali, gdzie ukrywa się reszta karawany! Zrozumiał to tak samo
i Idrys, który ochłonąwszy przybiegł do Stasia z twarzą popielatą z przerażenia,
i klęknąwszy u jego nóg począł powtarzać zdyszanym głosem:
– Panie, ja byłem dla
was dobry! byłem dla małej bint dobry – pamiętaj o tym!...
Staś wysunął mechanicznie
ładunki z luf – i patrzył. Jeźdźcy pędzili ile tchu w koniach i wielbłądach,
krzycząc z radości i wyrzucając w górę długie arabskie strzelby, które
łapali w biegu z nadzwyczajną zręcznością. W jasnym, przezroczystym powietrzu
widać ich było doskonale. W środku na czele lecieli dwaj Beduini machając
jak opętańcy rękoma i burnusami.
Po kilku minutach cała
banda dopadła do karawany. Niektórzy z jeźdźców zeskakiwali z koni i wielbłądów;
niektórzy zostali na siodłach, wrzeszcząc ciągle wniebogłosy. Wśród tych krzyków
można było odróżnić tylko dwa wyrazy:
– Chartum! Gordon!
Gordon! Chartum!...
Na koniec jeden z Beduinów
– ten, którego towarzysz zwał Abu–Angą – przypadł do Idrysa skurczonego u nóg
Stasia i począł wołać:
– Chartum wzięte! Gordon
zabity. Mahdi zwycięzca!
Idrys wyprostował się, ale
jeszcze uszom nie wierzy.
– A ci ludzie? – zapytał
drżącymi wargami.
– Ci ludzie mieli nas
schwytać, a teraz idą wraz z nami do proroka!
Stasiowi pociemniało w
oczach...
Rozdział 14
I rzeczywiście zgasła
ostatnia nadzieja ucieczki w czasie podróży. Staś wiedział już teraz, że ani
jego pomysły na nic się nie przydadzą, ani pogoń ich nie doścignie i że
jeśli wytrzymają trudy drogi, to dojadą do Mahdiego i zostaną wydani w ręce
Smaina. Jedynym pokrzepieniem była mu teraz tylko myśl, że zostali porwani
dlatego, by Smain oddał ich za swe dzieci. Ale kiedy się to stanie i co ich
przedtem może spotkać? Jak straszliwa czeka ich niedola wśród spitej krwią dzikiej
hordy? Czy Nel wytrzyma te wszystkie trudy i niewygody – na to nikt nie mógł
odpowiedzieć. Wiadomo było natomiast, że Mahdi i jego derwisze nienawidzą
chrześcijan i w ogóle Europejczyków; więc w duszy chłopca zrodziła się
obawa, czy wpływ Smaina będzie dostateczny, by osłonił ich oboje przed zniewagami,
przed znęcaniem się, przed okrucieństwem i wściekłością wyznawców Mahdiego,
którzy mordowali nawet i wiernych rządowi mahometan? Po raz pierwszy od chwili
porwania ogarnęła Stasia głęboka rozpacz, a jednocześnie i jakieś
przesądne przypuszczenie, że prześladuje ich zły los. Przecie sam pomysł porwania
ich z Fajumu i zawiezienia ich do Chartumu był po prostu szaleństwem, którego
mogli dopuścić się tylko tak dzicy i głupi ludzie, jak Idrys i Gebhr, nie
rozumiejący, że muszą przebyć tysiące kilometrów krajem podległym rządowi
egipskiemu, a właściwie Anglikom. Na dobrą sprawę powinni być schwytani na
drugi dzień, a jednak wszystko składało się tak, że oto są już niedaleko
drugiej katarakty – i że nie doścignęły ich żadne poprzednie pogonie, a
ostatnia, która mogła ich zatrzymać, połączyła się z nimi i będzie im odtąd
pomocą. Do rozpaczy Stasia, do jego bojaźni o los małej Nel dołączyło się
jeszcze uczucie upokorzenia, że jednak nic nie potrafi poradzić i co więcej,
nie zdoła już nic wymyślić, albowiem choćby mu oddano teraz strzelbę i
ładunki, nie może przecież powystrzeliwać wszystkich Arabów składających
karawanę.
I gryzł się tymi myślami
tym bardziej, że zbawienie było już tak bliskie. Gdyby Chartum nie był upadł
lub upadł o kilka dni później, ci sami ludzie, którzy przeszli teraz na stronę
Mahdiego, byliby ich schwytali i oddali w ręce rządu. Staś siedząc na
wielbłądzie za Idrysem i słuchając ich rozmów przekonał się, że byłoby tak
niezawodnie. Zaraz bowiem po wyruszeniu w dalszą drogę naczelnik pogoni zaczął
opowiadać Idrysowi, co ich skłonił do zdrady chedywa. Wiedzieli poprzednio,
że wielka armia – już nie egipska, ale angielska – wyruszyła na południe przeciw
derwiszom pod wodzą jeneraia Wolseleya. Widzieli mnóstwo statków, które wiozły
groźnych żołnierzy angielskich z Assuanu do Wadi–Halfa, skąd budowano dla
nich kolej do Abu–Hammed. Przez długi czas wszyscy szeikowie pobrzeżni – i ci,
którzy pozostali wierni rządowi, i ci, którzy w głębi duszy sprzyjali Mahdiemu
– byli pewni, że zguba derwiszów i ich proroka jest nieuchronna, albowiem Anglików
nigdy nikt nie zwyciężył.
– Akbar Allach! –
przerwał wznosząc do góry ręce Idrys – a jednakże zostali zwyciężeni!
– Nie – odpowiedział naczelnik
pogoni – Mahdi wysłał przeciw nim plemiona Dżallno, Barbara i Dadżim, razem
blisko trzydzieści tysięcy najlepszych swych wojowników, którymi dowodził
Musa, syn Helu; pod Abu–Klea przyszło do strasznej bitwy, w której Bóg dał
zwycięstwo niewiernym.
– Tak jest, Musa, syn
Helu, poległ, a z jego żołnierzy garść tylko wróciła do Mahdiego. Dusze innych
są w raju, a ciała leżą w piaskach, czekając dnia zmartwychwstania. Wieść o
tym prędko rozeszła się nad Nilem. Wtedy myśleliśmy, że Anglicy pójdą dalej
na południe i oswobodzą Chartum. Ludzie powtarzali: "Koniec,
koniec!" A tymczasem Bóg zrządził inaczej.
– Jak? co się stało? –
pytał gorączkowo Idrys.
– Co się stało? – mówił
z rozjaśnioną twarzą naczelnik. – Oto tymczasem Mahdi zdobył Chartum, a
Gordonowi ucięto w czasie szturmu głowę. A że Anglikom tylko o Gordona
chodziło, więc dowiedziawszy się o jego śmierci wrócili z powrotem na
północ. Allach! widzieliśmy znów statki z ogromnymi żołnierzami płynące w
dół rzeki, ale nie rozumieliśmy, co to znaczy. Anglicy dobre tylko nowiny
rozgłaszają natychmiast, a złe tają. Niektórzy z naszych mówili, że Mahdi już
zginął. Ale wreszcie prawda wyszła na jaw. Kraj ten należy jeszcze do rządu. W
Wadi–Halfa i dalej, aż do trzeciej, a może i do czwartej katarakty, znajdują
się jeszcze żołnierze chedywa, wszelako teraz, po odwrocie Anglików, my
wierzymy już, że Mahdi podbije nie tylko Nubię i Egipt, nie tylko Mekkę i
Medinę, ale i cały świat. Dlatego, zamiast was schwytać i wydać w ręce rządu,
idziemy razem z wami do proroka.
– Więc przyszły rozkazy,
by nas schwytać?
– Do wszystkich wiosek,
do wszystkich szeików, do załóg wojskowych. Gdzie miedziany drut, po którym
przelatują rozkazy z Kairu, nie dochodzi, tam przyjeżdżali zabtiowie (żandarmi)
z oznajmieniem, że kto was schwyta, dostanie tysiąc funtów nagrody. Maszallach...
to wielkie bogactwo!... wielkie!...
Idrys spojrzał podejrzliwie
na mówiącego:
– Ale wy wolicie
błogosławieństwo Mahdiego?
– Tak jest. A przy tym
zdobył on tak ogromne łupy i tyle pieniędzy w Chartumie, że funty egipskie
mierzy workami od obroków i rozdaje je między swych wiernych...
– Jednakże jeśli
żołnierze egipscy są jeszcze w Wadi–Halfa i dalej, to mogą nas schwytać po
drodze.
– Nie. Trzeba się tylko
śpieszyć, póki się nie opamiętają. Oni teraz po odwrocie Anglików potracili
całkiem głowy – zarówno wierni rządowi szeikowie, jak żołnierze i zabtiowie.
Wszyscy myślą, że Mahdi lada chwila nadejdzie, toteż ci z nas, którzy mu w
duchu sprzyjali, uciekają teraz śmiało do niego i nikt ich nie ściga, albowiem
w tych pierwszych chwilach nikt nie wydaje rozkazów i nikt nie wie, kogo słuchać.
– Tak – odpowiedział
Idrys – ale prawdę rzekłeś, że trzeba się śpieszyć, póki się nie opamiętają,
gdyż do Chartumu jeszcze daleko...
Stasiowi, który wysłuchał
dokładnie całej tej rozmowy, zabłysnął znów na chwilę nikły promyk nadziei.
Jeśli żołnierze egipscy zajmują dotychczas rozmaite miejscowości pobrzeżne
w Nubii, to wobec tego, że Anglicy zabrali wszystkie statki, muszą ustępować
przed hordami Mahdiego lądem. A w takim razie może się zdarzyć, że karawana
wpadnie na którykolwiek z cofających się oddziałów i zostanie otoczona. Staś
wyliczył również, że nim wieść o zdobyciu Chartumu rozeszła się pomiędzy plemionami
arabskimi mieszkającymi na północ od Wadi–Halfa, upłynęło niezawodnie sporo
czasu, tym bardziej że rząd egipski i Anglicy ją taili – przypuszczał zatem,
że i rozprzężenie, które musiało zapanować w pierwszej chwili wśród Egipcjan,
już przeszło. Niedoświadczonemu chłopcu nie przyszło to jednak na myśl, że w
każdym razie upadek Chartumu i śmierć Gordona każą ludziom zapomnieć o
wszystkim innym i że szeikowie wierni rządowi jako też miejscowe władze egipskie
będą teraz miały co innego do roboty niż myśleć o ratowaniu dwojga białych
dzieci.
I rzeczywiście Arabowie,
którzy przyłączyli się do karawany, niezbyt obawiali się pogoni. Jechali
wprawdzie z wielkim pośpiechem i nie żałowali wielbłądów, ale trzymali się
blisko Nilu i często nocami skręcali do rzeki, by napoić zwierzęta i nabrać
wody w skórzane worki. Czasem ośmielali się zajeżdżać nawet w dzień do
wiosek. Dla bezpieczeństwa wysyłali zawsze naprzód na zwiady kilku ludzi,
którzy pod pozorem zakupów żywności dowiadywali się, co słychać w okolicy,
czy nie ma w pobliżu wojsk Egipskich i czy mieszkańcy nie należą do wiernych
"Turkom". Jeśli trafili na ludność sprzyjającą tajemnie
Mahdiemu, wówczas cała karawana zjeżdżała do wsi – i często zdarzało się,
że opuszczała ją zwiększona o kilku lub nawet kilkunastu młodych Arabów,
którzy chcieli także uciekać do Mahdiego.
Idrys dowiedział się też,
że prawie wszystkie oddziały egipskie stoją od strony Pustyni Nubijskiej, zatem
po prawej, wschodniej stronie Nilu. Żeby uniknąć spotkania się z nimi,
należało tylko trzymać się lewego brzegu i omijać znaczniejsze miasteczka i
osady. Przysparzało to wprawdzie dużo drogi, albowiem rzeka począwszy od
Wadi–Halfa tworzy olbrzymi łuk, który schodzi daleko ku południowi, a potem
skręca znów na północny wschód, aż do Abu–Hammed, gdzie przybiera już zupełnie
południowy kierunek, ale za to ten lewy brzeg, zwłaszcza od oazy Selima,
prawie wcale nie był strzeżony, droga zaś upływała Sudańczykom wesoło wśród
zwiększonej kompanii, przy obfitości wody i zapasów.
Minąwszy trzecią kataraktę
przestali się nawet śpieszyć – jechali tylko nocami, ukrywając się we dnie
wśród piaszczystych wzgórz i wąwozów, którymi cała pustynia była poprzecinana.
Rozciągało się teraz nad nimi niebo bez jednej chmurki, szare na krańcach widnokręgu,
w środku wydęte jakby olbrzymia kopuła, ciche i spokojne. Z każdym dniem
jednak upał, w miarę jak posuwali się na południe, czynił się coraz straszliwszy
i nawet w wąwozach, w głębokim cieniu, żar dokuczał ludziom i zwierzętom.
Noce natomiast były bardzo chłodne, roziskrzone od migotliwych gwiazd tworzących
jakby mniejsze i większe stadka.
Staś spostrzegł, że to już
nie są te same konstelacje, które świeciły nocami nad Port–Saidem. Marzył on o
tym nieraz, żeby kiedy w życiu zobaczyć Południowy Krzyż – i wreszcie
ujrzał go za El–Orde. Ale obecnie blask jego zwiastował mu tylko nieszczęście.
Świeciło im także od kilku dni co noc blade, rozpierzchłe i smutne światło
zodiakalne, które po zgaśnięciu zórz wieczornych do późnej godziny rozsrebrzało
zachodnią stronę nieba.
Rozdział 15
We dwa tygodnie po
wyruszeniu z okolic Wadi–Halfa karawana weszła w kraj zdobyty przez Mahdiego.
Przebyli w skok pagórkowatą pustynię Gezire i w pobliżu Chendi, gdzie
przedtem Anglicy znieśli doszczętnie Musę–uled–Belu, wjechali w okolice wcale
już do pustyni niepodobne. Piasków ani osypisk nie było tu widać. Jak okiem
sięgnąć rozciągał się step porośnięty w części zieloną trawą, w części
dżunglą, wśród której rosły kępami kolczaste akacje, wydające znaną gumę sudańską,
a tu i ówdzie pojedyncze, olbrzymie drzewa nabaku,7 tak rozłożyste, że pod
ich konarami stu ludzi mogło znaleźć przed słońcem schronienie. Od czasu do
czasu karawana mijała wysokie, podobne do słupów kopce termitów, czyli termitiery,
którymi cała podzwrotnikowa Afryka jest zasiana. Zieloność pastwisk i akacyj
mile nęciła oczy po jednostajnej, jałowej barwie piasków pustyni.
W miejscach, gdzie step był
łąką, pasły się stada wielbłądów strzeżone przez zbrojnych wojowników
Mahdiego. Na widok karawany zrywali się oni jak ptaki drapieżne, biegli ku
niej, otaczali ją ze wszystkich stron i potrząsając dzidami oraz wrzeszcząc
wniebogłosy, wypytywali się ludzi, skąd są, dlaczego ciągną z północy i
dokąd dążą? Czasami przybierali postawę tak groźną, że Idrys musiał z największym
pośpiechem odpowiadać na pytania, aby uniknąć napaści.
Staś, który wyobrażał
sobie, że mieszkańcy Sudanu różnią się od wszystkich Arabów zamieszkujących
Egipt tym tylko, że wierzą w Mahdiego i nie chcą uznać władzy chedywa,
spostrzegł, że omylił się zupełnie. Ci, którzy zatrzymywali teraz co chwila
karawanę, mieli po większej części skórę ciemniejszą nawet niż Idrys i
Gebhr, a w porównaniu z dwoma Beduinami prawie czarną. Krew murzyńska przeważała
w nich nad arabską. Twarze ich i piersi były tatuowane, a nakłucia przedstawiały
albo rozmaite rysunki, albo napisy z Koranu. Niektórzy byli prawie nadzy,
inni nosili dżiuby, czyli opończe z białej tkaniny bawełnianej naszywanej w
różnobarwne Tatki. Wielu miało gałązki z korala lub kawałki kości słoniowej
przeciągnięte przez nozdrza, wargi i uszy. Przywódcy okrywali głowy białymi
krymkami z takiejże tkaniny jak i opończe, prości wojownicy nosili głowy
odkryte, lecz nie golone tak jak Arabowie w Egipcie, ale przeciwnie, porośnięte
ogromnymi, kręconymi kudłami, spalonymi często na kolor czerwony od wapna,
którym namazywali czupryny dla ochrony przed robactwem. Broń ich stanowiły
przeważnie dzidy, straszne w ich ręku, ale nie brakło im także i karabinów
Remingtona, które zdobyli w zwycięskich walkach z armią egipską i po upadku
Chartumu. Widok ich był w ogóle przerażający, a zachowanie się względem karawany
wrogie, albowiem posądzali, że składa się ona z kupców egipskich, którym w
pierwszej chwili po zwycięstwie Mahdi zabronił wstępu do Sudanu.
Zwykle otoczywszy karawanę
sięgali wśród wrzasku i gróźb dzidami ku piersiom ludzi lub mierzyli do nich z
karabinów, na co Idrys odpowiadał krzykiem, że on i jego brat należą do
pokolenia Dangalów, tego samego, do którego należy Mahdi, i że wiozą
prorokowi białe dzieci jako niewolników. To jedno wstrzymywało dzicz od
gwałtów. W Stasiu, gdy wreszcie zetknął się z tą okropną rzeczywistością,
zamierała dusza na myśl, co czeka ich oboje w dniach następnych, a i Idrys,
który żył poprzednio długie lata w kraju ucywilizowanym, nie wyobrażał sobie
nic podobnego. Rad też był, gdy pewnego wieczora ogarnął ich zbrojny oddział
emira Nur–el–Tadhila i poprowadził do Chartumu.
Nur–el–Tadhil, zanim uciekł
do Mahdiego, był przedtem oficerem egipskim w pułku murzyńskim chedywa, nie
był więc tak dziki jak inni mahdyści i Idrys mógł się z nim łatwiej porozumieć.
Ale i tu czekał go zawód. Wyobrażał on sobie, że przybycie jego z białymi
dziećmi do obozu Mahdiego wzbudzi podziw, choćby tylko ze względu na szalone
trudy i niebezpieczeństwo drogi. Spodziewał się, że mahdyści przyjmą go z
zapałem, z otwartymi ramionami i że go odprowadzą w tryumfie do proroka, a
ów obsypie go złotem i pochwałami, jako człowieka, który nie wahał się narazić
głowy, by oddać usługę jego krewnej Fatmie. Tymczasem mahdyści przykładali
dzidy do piersi uczestników karawany, a Nur–el–Tadhil słuchał dość obojętnie
opowiadań o podróży; w końcu zapytany, czy zna Smaina, męża Fatmy, rzekł:
– Nie, w Omdurmanie i w
Chartumie znajduje się przeszło sto tysięcy wojowników, więc łatwo się nie
spotkać i nie wszyscy oficerowie się znają. Państwo proroka jest ogromne, a
przeto wielu emirów rządzi odległymi miastami, w Sennarze, w Kordofanie i Darfurze,
i około Faszody. Być może, że tego Smaina, o którego pytasz, nie ma obecnie
przy boku proroka.
Idrysa dotknął pewien
lekceważący ton, z jakim Nur mówił o "tym Smainie", więc odpowiedział
z odcieniem niecierpliwości:
– Smain żonaty jest z
siostrą cioteczną Mahdiego, a zatem dzieci Smaina są krewnymi proroka.
Nur–el–Tadhil wzruszył
ramionami.
– Mahdi ma wielu
krewnych i nie może o wszystkich pamiętać.
Czas jakiś jechali w
milczeniu, po czym Idrys znów zapytał:
– Jak prędko dojedziemy
do Chartumu?
– Przed północą –
odpowiedział Tadhil spoglądając na gwiazdy, które poczęły ukazywać się na
wschodniej stronie nieba.
– Czy o tak późnej
godzinie będę mógł dostać żywności i obroków? Od ostatniego wypoczynku w
południe nie jedliśmy nic...
– Dziś przenocuję i
pożywię was w domu swoim, ale jutro w Omdurmanie sam musisz się starać o jadło,
i z góry cię uprzedzam, że nie przyjdzie ci to łatwo.
– Dlaczego?
– Bo jest wojna. Ludzie
od kilku lat nie obsiewali pól i żywili się tylko mięsem, więc gdy wreszcie
zbrakło i bydła, przyszedł głód. Głód jest w całym Sudanie i worek durry
kosztuje dziś więcej niż niewolnik.
– Allach akbar! –
zawołał ze zdziwieniem Idrys. – Widziałem jednak na stepie stada wielbłądów i
bydła.
– Te należą do proroka,
do "szlachetnych"8 i do kalifów .. Tak... Dangalowie, z których pokolenia
wyszedł Mahdi, i Baggarowie, których naczelnikiem jest główny kalif
Abdullahi, mają jeszcze dość liczne stada, ale innym pokoleniom coraz
trudniej żyć na świecie.
Tu Nur–el–Tadhil poklepał
się po żołądku i rzekł:
– W służbie proroka mam
wyższy stopień, więcej pieniędzy i wyższą władzę, ale brzuch miałem większy w
służbie chedywa...
Lecz zmiarkowawszy, że może
za dużo powiedział, po chwili dodał:
– Ale to wszystko
przeminie, gdy prawdziwa wiara zwycięży.
Idrys, słuchając tych słów,
mimo woli pomyślał, że jednak w Fajumie, w służbie u Anglików, nigdy głodu nie
zaznał i o zarobki było mu łatwo – więc zasępił się mocno.
Po czym jął dalej pytać:
– Jutro przeprowadzisz
nas do Omdurmanu?
– Tak jest. Chartum z
rozkazu proroka ma być opuszczone i mało kto tam już mieszka. Burzą teraz, co
większe domy i cegłę wywożą wraz z innymi łupami do Omdurmanu. Prorok nie
chce mieszkać w mieście splamionym przez niewiernych.
– Uderzę mu jutro
czołem, a on każe zaopatrzyć mnie w żywność i obroki.
– Ha! jeśli naprawdę
należysz do Dangalów, to może będziesz dopuszczony przed jego oblicze. Ale
wiedz o tym, że domu jego strzeże dzień i noc stu ludzi zaopatrzonych w
korbacze i ci nie żałują razów tym, którzy by chcieli wejść bez pozwolenia do
Mahdiego. Inaczej tłumy nie dałyby świętemu mężowi ani chwili wypoczynku...
Allach! widziałem nawet i Dangalów z krwawymi pręgami na plecach.
Idrysa z każdą chwilą
ogarniało większe rozczarowanie.
– Więc wierni – zapytał
– nie widują proroka?
– Wierni widują go co
dzień na placu modlitwy, gdy klęcząc na owczej skórze wznosi ręce do Boga lub
gdy naucza tłumy i utrwala je w prawdziwej wierze. Ale dostać się do niego i
mówić z nim jest trudno – i kto dostąpi tego szczęścia, wszyscy zazdroszczą
mu, albowiem spływa na niego łaska boża, która gładzi poprzednie jego
grzechy.
Zapadła głęboka noc, a z
nią razem przyszedł i dojmujący chłód. W szeregach rozległo się parskanie koni,
a przeskok od dziennego upału do zimna był tak mocny, że skóry rumaków
poczęły dymić i oddział jechał jak we mgle. Staś pochylił się zza Idrysa ku
Nel i zapytał:
– Nie zimno ci?
– Nie – odpowiedziała
dziewczynka – ale... już nas nikt nie obroni...
I łzy stłumiły dalsze jej
słowa.
Staś nie znalazł tym razem
dla niej żadnej pociechy, bo i sam był przekonany, że nie masz dla nich
ratunku. Oto wjechali w krainę nędzy, głodu, zwierzęcych okrucieństw i krwi.
Byli jak dwa listki marne wśród burzy, która niosła śmierć i zniszczenie nie
tylko pojedynczym głowom ludzkim, ale całym grodom i całym plemionom. Jakaż
ręka mogła wyrwać z niej i ocalić dwoje małych, bezbronnych dzieci?
Księżyc wytoczył się wysoko
na niebo i zmienił jakby w srebrne pióra gałązki mimozy i akacyj. W gęstych dżunglach
rozlegał się tu i ówdzie przeraźliwy, a zarazem jakby radosny śmiech hien,
które w tej krwawej krainie znajdowały aż nadto ludzkich trupów. Kiedy niekiedy
oddział wiodący karawanę spotykał się z innymi patrolami i zamieniał z nimi
umówione hasło. Przybyli wreszcie do wzgórz nadbrzeżnych i długim wąwozem
dotarli do Nilu. Ludzie, konie i wielbłądy weszli na szerokie i płaskie
dahabije i wkrótce ciężkie wiosła jęły miarowym ruchem rozbijać i łamać
gładką toń rzeki usianą diamentami gwiazd.
Po upływie pół godziny w
południowej stronie, w którą płynęły pod wodę dahabije, zabłysły światła,
które, w miarę jak statki zbliżały się ku nim, zmieniały się w snopy
czerwonego blasku leżące na wodzie. Nur–el–Tadhil trącił Idrysa w ramię, po
czym wyciągnąwszy przed siebie rękę rzekł:
– Chartum!
Rozdział 16
Stanęli na krańcu miasta, w
domu, który poprzednio był własnością bogatego kupca włoskiego, a po zamordowaniu
jego w czasie szturmu do miasta dostał się przy podziale łupów Tadhilowi. Żony
emira zajęły się w dość ludzki sposób ledwie żywą ze zmęczenia Nel i chociaż w
całym Chartumie dawał się uczuć brak żywności, znalazły dla małej dżanem9
trochę suszonych daktylów i trochę ryżu z miodem, po czym zaprowadziły ją
na piętro i ułożyły do snu. Staś, który nocował między wielbłądami i końmi
na dworze, musiał poprzestać na jednym sucharze, natomiast nie brakło mu
wody, albowiem fontanna w ogrodzie nie została dziwnym trafem zrujnowana.
Pomimo ogromnego znużenia długo nie mógł zasnąć, naprzód z powodu skorpionów
włażących ustawicznie na wojłok, na którym leżał, a po wtóre, z powodu
śmiertelnego niepokoju, że rozłączą go z Nel i że nie będzie mógł nad nią
osobiście czuwać. Niepokój ten podzielał widocznie i Saba, który wietrzył
naokół, a niekiedy wył, za co gniewali się żołnierze. Staś uspokajał go, jak
umiał, w obawie, by nie czyniono mu krzywdy. Na szczęście, olbrzymi brytan
wzbudził taki podziw samego emira i wszystkich derwiszów, że żaden nie podniósł
nań ręki.
Idrys nie spał także. Od
wczorajszego dnia czuł się niezdrów, a przy tym po rozmowie z Nur–el–Tadhilem
stracił dużo złudzeń – i na przyszłość patrzył jakby przez grubą zasłonę.
Rad był, że przeprawią się jutro do Omdurmanu oddzielonego tylko szerokością
Białego Nilu; miał nadzieję, że odnajdzie tam Smaina, ale co dalej? W czasie
drogi wszystko przedstawiało mu się jakoś wyraźniej i daleko wspanialej.
Wierzył on szczerze w proroka i serce ciągnęło go tym bardziej ku niemu, że
pochodzili obaj z jednego pokolenia. Ale był przy tym, jak każdy prawie Arab,
chciwy i ambitny. Marzył, iż obsypią go złotem i uczynią co najmniej emirem;
marzył o wyprawach wojennych przeciw "Turkom", o zdobytych
miastach i łupach. Tymczasem teraz, po tym, co słyszał od Tadhila, począł się
obawiać, czy wszystkie jego czyny nie znikną tak wobec daleko większych
zdarzeń, jak kropla deszczu ginie w morzu. "Może – myślał z goryczą – nikt
nie zwróci uwagi na to, czegom dokonał, a Smain nie będzie nawet rad, żem mu
przywiózł te dzieci". I gryzł się tą myślą. Jutrzejszy dzień miał rozproszyć
lub potwierdzić jego obawy, więc czekał go niecierpliwie.
O szóstej rano wzeszło
słońce i rozpoczął się ruch wśród derwiszów. Wkrótce pojawił się Tadhil i kazał
im gotować się do drogi. Zapowiedział przy tym, że pójdą do przeprawy
piechotą, przy jego koniu. Ku wielkiej radości Stasia Dinah sprowadziła z
górnego piętra Nel, po czym ruszyli wałem wzdłuż całego miasta aż do
miejsca, w którym stały łodzie przewozowe. Tadhil jechał naprzód konno. Staś
prowadził za rękę Nel, za nim szli Idrys, Gebhr i Chamis ze starą Dinah i z
Sabą oraz trzydziestu żołnierzy emira. Reszta karawany pozostała w Chartumie.
Staś, rozglądając się
wokół, nie mógł zrozumieć, jakim sposobem upadło miasto tak silnie obwarowane
i leżące w widłach utworzonych przez Biały i Niebieski Nil, a zatem z trzech
stron otoczone wodą, a dostępne tylko od południa. Później dopiero dowiedział
się od niewolników–chrześcijan, że rzeka wówczas opadła i odsłoniła szerokie
łachy piaszczyste, które ułatwiły przystęp do wałów. Załoga, straciwszy
nadzieję odsieczy i wycieńczona głodem, nie mogła odeprzeć szturmu rozwścieczonej
dziczy, i miasto zostało zdobyte, po czym nastąpiła rzeź mieszkańców. Ślady
walki, lubo od szturmu upłynął już miesiąc, widać było wszędzie wzdłuż wału,
wewnątrz sterczały gruzy zburzonych domów, na które zwrócił się pierwszy
impet zdobywców, a w fosie zewnętrznej pełno było trupów, których nikt nie myślał
grzebać. Zanim doszli do przeprawy, Staś naliczył ich przeszło czterysta.
Nie zarażały one jednak powietrza, gdyż słońce sudańskie wysuszyło je na mumie,
wszystkie miały barwę szarego pergaminu, tak jednostajną, że ciał
Europejczyków, Egipcjan i Murzynów nie można było odróżnić. Wśród trupów
roiły się małe szare jaszczurki, które przed nadchodzącymi ludźmi chowały
się szybko pod te szczątki ludzkie, często do ich ust lub miedzy wyschnięte żebra.
Staś prowadził Nel tak, by
jej zasłonić ten okropny widok, i kazał jej patrzyć w drugą stronę, ku miastu.
Ale i od strony miasta działy się rzeczy, które napełniały oczy i duszę
dziewczynki przerażeniem. Widok "angielskich" dzieci wziętych w
niewolę i Saby prowadzonego na smyczy przez Chamisa ściągał tłumy, które w
miarę jak pochód posuwał się do przeprawy, powiększały się z każdą chwilą.
Ciżba uczyniła się po pewnym czasie tak wielka, że trzeba było się zatrzymać.
Zewsząd ozwały się groźne okrzyki. Straszne, tatuowane twarze pochylały się
nad Stasiem i nad Nel. Niektórzy z dzikich wybuchali na ich widok śmiechem i
uderzali się z radości dłońmi po biodrach, inni złorzeczyli im, niektórzy
ryczeli jak dzikie zwierzęta, wyszczerzając białe zęby i przewracając
oczyma, w końcu poczęto im grozić i sięgać ku nim nożami. Nel, na wpół
przytomna, w strachu tuliła się do Stasia, on zaś osłaniał ją, jak umiał, w
przekonaniu, że nadchodzi ostatnia dla nich obojga godzina. Na szczęście ów
napór rozbestwionej ciżby sprzykrzył się w końcu i Tadhilowi. Kilkunastu
żołnierzy otoczyło z jego rozkazu dzieci, pozostali zaś poczęli smagać bez
miłosierdzia korbaczami wyjące gromady. Zbiegowisko rozproszyło się na przedzie,
natomiast tłumy poczęły zbierać się za oddziałem i wśród dzikich wrzasków przeprowadziły
go aż do łodzi.
Dzieci odetchnęły w czasie
przewozu. Staś pocieszał Nel, że gdy derwisze oswoją się z ich widokiem,
wówczas przestaną im grozić – i zapewniał, że Smain będzie ich oboje, a
zwłaszcza ją, ochraniał i bronił, albowiem gdyby stało im się co złego, to nie
miałby kogo oddać za swoje potomstwo. Była to prawda, ale dziewczynkę tak
przeraziły poprzednie napaście, że chwyciwszy rękę Stasia nie chciała ani na
chwilę jej puścić, powtarzając ciągle jakby w gorączce: "Boję się! Boję
się!" On życzył sobie istotnie z całej duszy, by jak najprędzej dostali
się w ręce Smaina, który znał ich od dawna i który w Port–Saidzie okazywał im
wielką przyjaźń albo przynajmniej ją udawał. W każdym razie nie był to
człowiek tak dziki jak inni Sudańczycy Dangalowie i niewola w jego domu mogła
być znośniejsza...
Chodziło tylko o to, czy go
znajdą w Omdurmanie. O tym samym rozmawiał i Idrys z Nur–el–Tadhilem, gdyż ów
przypomniał sobie wreszcie, że przed rokiem, bawiąc z polecenia kalifa
Abdullahi daleko od Chartumu, w Kordofanie, słyszał o jakimś Smainie, który
uczył derwiszów strzelać z armat zdobytych na Egipcjanach, a potem stał się
wielkim łowcą niewolników. Nur wskazał Idrysowi następny sposób odnalezienia
emira:
– Gdy usłyszysz po
południu glos umbai10, bądź wraz z dziećmi na placu modlitwy, na który prorok
udaje się codziennie, by budować wiernych przykładem pobożności i
utwierdzać ich w wierze. Tam prócz świętej osoby Mahdiego zobaczysz
wszystkich "szlachetnych", a także trzech kalifów oraz paszów i
emirów; między emirami odnajdziesz Smaina.
– A co mam czynić i
gdzie się podziać aż do czasu południowej modlitwy?
– Zostaniesz między mymi
żołnierzami.
– A ty, Nur–el–Tadhilu,
opuścisz nas?
– Ja udam się po rozkazy
do kalifa Abdullahiego.
– Czy to największy z
kalifów? Przybywam z daleka i jakkolwiek imiona wodzów obijały się o moje uszy,
jednakże ty dopiero możesz mnie pouczyć o nich dokładniej.
– Abdullahi, mój wódz,
to miecz Mahdiego.
– Niech Allach uczyni go
synem zwycięstwa.
Przez czas jakiś łodzie
płynęły w milczeniu. Słychać było tylko chrobot wioseł o brzegi łodzi, a niekiedy
plusk wody uderzonej ogonem krokodyla. Dużo tych strasznych płazów
napłynęło z południa aż pod Chartum, gdzie znalazły obfite pożywienie, albowiem
rzeka roiła się od trupów nie tylko ludzi pomordowanych po zdobyciu miasta,
ale i zmarłych z chorób grasujących wśród mahdystów, a szczególniej wśród ich
niewolników. Rozkazy kalifów zabraniały wprawdzie "psuć wody" –
ale nie baczono na nie, i ciała, których nie zdołały pożreć krokodyle, płynęły
z wodą twarzami na dół do szóstej katarakty i nawet dalej, aż na Berber.
Ale Idrys myślał teraz o
czym innym i po chwili znów rzekł:
– Dzisiejszego rana nie
dostaliśmy nic do zjedzenia. Zali wytrzymamy do godziny modlitw o głodzie – i
kto nas później pożywi?
– Nie jesteś
niewolnikiem – odpowiedział Tadhil i możesz pójść na rynek, gdzie kupcy rozkładają
swoje zapasy. Tam dostaniesz suszonego mięsa i czasem dochnu (prosa), ale za
grube pieniądze, gdyż, jak ci to mówiłem, głód panuje w Omdurmanie.
– A tymczasem źli ludzie
porwą lub zabiją mi dzieci.
– Żołnierze je obronią –
a jeśli dasz któremu pieniędzy, to ci chętnie sam pójdzie po żywność.
Idrysowi, który miał
większą ochotę brać pieniądze niż je komukolwiek dawać, nie bardzo podobała
się ta rada, ale nim zdobył się na odpowiedź, łodzie przybiły do brzegu.
Omdurman inaczej
przedstawił się dzieciom niż Chartum. Tam były murowane domy piętrowe, była
mudiria, to jest pałac gubernatora, w którym zginął bohaterski Gordon, był
kościół, szpital, budynki misyjne, arsenał, wielkie koszary dla wojska i
pełno większych i mniejszych ogrodów ze wspaniałą podzwrotnikową
roślinnością. Omdurman zaś wyglądał raczej na wielkie obozowisko dzikich.
Fort, który wznosił się w północnej stronie osady, został z rozkazu Gordona
zburzony. Zresztą, jak okiem sięgnąć, miasto składało się z okrągłych stożkowatych
chat skleconych ze słomy dochnu. Wąskie, cierniowe płotki oddzielały te budy
od siebie i od ulicy. Gdzieniegdzie widać było także namioty, widocznie
zdobyte na Egipcjanach. Indziej kilka palmowych mat pod rozpiętym na
bambusach kawałkiem brudnego płótna stanowiło całe mieszkanie. Ludność
chroniła się pod dachy tylko w czasie deszczu lub wyjątkowych upałów, poza tym
przesiadywała, paliła ognie, gotowała strawę, żyła i umierała na dworze.
Toteż na ulicach było tak rojno, że miejscami oddział z trudnością przeciskał
się przez tłumy. Omdurman był przedtem nędzną wioską, obecnie jednak, licząc
z niewolnikami, skłębiło się w nim przeszło dwieście tysięcy ludzi. Nawet
Mahdi i jego kalifowie zaniepokoili się tym zbiegowiskiem, któremu zagrażał
głód i choroby. Wysyłano też ciągle nowe wyprawy w stronę północną na podbój
okolic i miast wiernych jeszcze rządowi egipskiemu.
Na widok białych dzieci
rozlegały się i tu także nieprzyjazne okrzyki, ale motłoch nie groził im przynajmniej
śmiercią. Może nie śmiał tego uczynić tuż pod bokiem Mahdiego, a może bardziej
przywykł do widoku jeńców, których wszystkich przeniesiono zaraz po zdobyciu
Chartumu do Omdurmanu. Staś i Nel widzieli jednak piekło na ziemi. Widzieli
Europejczyków i Egipcjan bitych do krwi korbaczami, głodnych, spragnionych,
zgiętych pod ciężarami, które kazano im przenosić, lub pod wiadrami z wodą.
Widzieli kobiety, i dzieci europejskie, niegdyś wychowane w dostatku,
obecnie żebrzące o garść durra lub skrawek suchego mięsa – okryte łachmanami,
wychudłe, podobne do mar o sczerniałych z nędzy twarzach i obłąkanym wzroku,
w którym zastygło przerażenie i rozpacz. Widzieli, jak dzicz wybuchała na
ich widok śmiechem, jak popychała je i biła. Na wszystkich ulicach i
uliczkach nie brakło widoków, od których oczy odwracały się ze zgrozą i
wstrętem. W Omdurmanie srożyła się w okropny sposób dyzenteria i tyfus, a
przede wszystkim ospa. Chorzy, okryci wrzodami, leżeli u wejścia do chat,
zarażając powietrze. Jeńcy dźwigali poobwijane w płótno trupy świeżo zmarłych,
by je pochować w piasku za miastem, gdzie prawdziwym ich pogrzebem zajmowały
się hieny. Nad miastem unosiło się stado sępów, od których skrzydeł padały na
rozświecony piasek żałobne cienie. Staś widząc to wszystko pomyślał, że
najlepiej i dla niego, i dla Nel byłoby jak najprędzej umrzeć.
Jednakże i w tym morzu
nędzy i złości ludzkiej rozkwitało tam czasem miłosierdzie, jak blady kwiatek
rozkwita na zgniłym bagnie. W Omdurmanie była garść Greków i Koptów, których
Mahdi oszczędził, albowiem ich potrzebował. Ci nie tylko chodzili wolno, ale
zajmowali się handlem i rozmaitymi sprawami, a niektórzy, tacy zwłaszcza, co
udawali, że zmienili wiarę, byli nawet urzędnikami proroka i to dawało im
wśród dzikich derwiszów znaczną powagę. Jeden z takich Greków zatrzymał
oddział i począł wypytywać dzieci, skąd się tu wzięły Dowiedziawszy się ze
zdziwieniem, że dopiero co przybyły, a zostały porwane aż z Fajumu, obiecał
wspomnieć o nich Mahdiemu i dowiadywać się o nie w przyszłości. Tymczasem
pokiwał litośnie głową nad Nel i dał obojgu po sporej garści suszonych
dzikich fig i po talarze srebrnym z wyobrażeniem Marii Teresy. Po czym
przykazał żołnierzom, by nie ważyli się krzywdzić dziewczynki i odszedł
powtarzając po angielsku: "Poor little bird!" (biedny mały
ptaszek).
Rozdział 17
Przez kręte uliczki doszli
na koniec do rynku, położonego w środku miasta. Po drodze widzieli wielu ludzi
z obciętą jedną ręką lub jedną nogą. Byli to przestępcy, którzy zataili łupy,
albo złodzieje. Kary wymierzane przez kalifów i emirów za nieposłuch lub przekroczenie
praw ogłaszanych przez proroka były straszne i nawet za lekkie przewinienia,
jak na przykład za palenie tytoniu, bito do krwi i do nieprzytomności korbaczami.
Ale sami kalifowie stosowali się do przepisów tylko pozornie, w domach zaś
pozwalali sobie na wszystko, tak że kary spadały tylko na biednych ludzi,
którym zagrabiono za jednym zachodem całe mienie. Nie pozostawało im potem
nic innego, jak żebrać, a ponieważ w ogóle w Omdurmanie brakło zapasów,
więc przymierali głodem.
Pełno też żebraków roiło
się koło straganów z żywnością. Pierwszym jednak przedmiotem, jaki zwrócił
uwagę dzieci, była głowa ludzka zatknięta na wysokim bambusie wkopanym w
środku rynku. Twarz tej głowy była wyschnięta i prawie czarna, natomiast
włosy na czaszce i brodzie białe jak mleko. Jeden z żołnierzy objaśnił Idrysa,
że to jest głowa Gordona. Stasia, gdy to usłyszał, ogarnął niezgłębiony żal,
oburzenie i paląca chęć zemsty, a zarazem przestrach zmroził mu krew w
żyłach. Tak więc skończył ów bohater, ów rycerz bez skazy i bojaźni, człowiek
przy tym sprawiedliwy i dobry, kochany nawet w Sudanie. I Anglicy nie przyszli
mu na czas z pomocą, a potem cofnęli się pozostawiając jego zwłoki bez
chrześcijańskiego pogrzebu, na pohańbienie! Staś stracił w tej chwili wiarę w
Anglików. Dotychczas mniemał naiwnie, że Anglia za najmniejszą krzywdę
wyrządzoną jednemu z jej obywateli gotowa jest zawsze do wojny z całym światem.
Na dnie duszy taiła mu się nadzieja, że i w obronie córki Rawlisona ruszą,
po nieudanej pogoni, groźne zastępy angielskie, choćby do Chartumu i dalej.
Teraz przekonał się, że Chartum i cały kraj jest w ręku Mahdiego i że rząd
egipski również jak Anglia myślą raczej o tym, jakby obronić Egipt przed dalszymi
zaborami, nie zaś o wydobyciu z niewoli jeńców europejskich.
Zrozumiał, że oboje z Nel
wpadli w przepaść, z której nie masz wyjścia – i te myśli, w połączeniu z
okropnościami, jakie widział na ulicach Omdurmanu, przybiły go ostatecznie.
Zwykłą mu energię zastąpiło na chwilę zupełnie bierne poddanie się losowi i
bojaźń przyszłości. Tymczasem począł prawie bezmyślnie rozglądać się po rynku
i po straganach, przy których Idrys targował się o żywność. Przekupnie,
głównie zaś kobiety sudańskie i Murzynki, sprzedawały tu dżiuby, to jest białe
płócienne chałaty ponaszywane w różnokolorowe płatki, gumę akacjową, wydrążone
tykwy, paciorki szklane, siarkę i wszelkiego rodzaju maty. Straganów z żywnością
było mało i naokół wszystkich cisnęły się tłumy. Mahdyści kupowali po wygórowanych
cenach przeważnie suszone paski mięsa z bydła domowego tudzież z bawołów,
antylop i żyraf. Daktyli, fig, manioku i durry brakło zupełnie. Sprzedawano
tylko gdzieniegdzie wodę z miodem dzikich pszczół i ziarna dochnu rozmoczone
w odwarze z owoców tamaryndy. Idrys wpadł w rozpacz, pokazało się bowiem, że
wobec cen targowych wyda wkrótce wszystkie otrzymane od Fatmy Smainowej
pieniądze na życie, a potem będzie musiał chyba żebrać. Nadzieję miał teraz
tylko w Smainie i rzecz szczególna, że i Staś liczył obecnie jedynie na pomoc
Smaina.
Po upływie godziny wrócił
Nur–el–Tadhil od kalifa Abdullahiego. Widocznie spotkała go tam jakaś niemiła
przygoda, gdyż wrócił w złym humorze. Toteż gdy Idrys zapytał go, czy nie dowiedział
się czego o Smainie, odrzekł opryskliwie:
– Głupcze, czy myślisz,
że kalif i ja nie mamy nie lepszego do roboty, jak szukać dla ciebie Smaina?
– Więc co teraz ze mną
zrobisz?
– Rób sobie, co chcesz.
Przenocowałem cię w domu moim i udzieliłem ci kilku dobrych rad, a teraz nie
chcę o tobie nic wiedzieć.
– To dobrze, ale gdzie
ja się na noc podzieję?
– Wszystko mi jedno.
I tak mówiąc zabrał
żołnierzy i poszedł. Idrys zaledwie go uprosił, żeby mu odesłał na rynek
wielbłądy i resztę karawany wraz z tymi Arabami, którzy przyłączyli się do
niej między Assuanem a Wadi–Halfa. Ludzie ci nadeszli dopiero w południe i
następnie pokazało się, że wszyscy razem wzięci nie wiedzą, co mają począć.
Dwaj Beduini jęli się kłócić z Idrysem i Gebhrem twierdząc, że ci
obiecywali im zgoła inne przyjęcie i że ich oszukali. Po długich sporach i
naradach postanowili wreszcie zbudować na krańcu miasta szałasy z gałęzi i
trzciny dochnu, by zapewnić sobie na noc schronienie, a resztę zdać na wolę
opatrzności i – czekać.
Po zbudowaniu szałasów,
która to czynność nie zabiera wcale Sudańczykom i Murzynom dłuższego czasu,
udali się wszyscy prócz Chamisa, który miał sporządzić wieczerzę, na miejsce
modłów publicznych. Łatwo im było trafić, gdyż dążyły tam tłumy z całego Omdurmanu.
Plac był obszerny, okolony płotem cierniowym, a w części glinianym parkanem,
który poczęto niedawno lepić. W środku wznosiło się drewniane podwyższenie.
Prorok wstępował na nie wówczas, gdy chciał nauczać lud. Przed podwyższeniem
rozesłano na ziemi skóry owcze dla Mahdiego, dla kalifów i znakomitych szeików.
Po bokach pozatykane były chorągwie emirów, które łopotały na wietrze, mieniąc
się i grając wszelkimi barwami jak wielkie kwiaty. Cztery strony placu
otaczały zbite szeregi derwiszów. Naokół widać było sterczący, nieprzeliczony
las dzid, w które byli uzbrojeni wszyscy niemal wojownicy.
Było to prawdziwe szczęście
dla Idrysa i Gebhra oraz innych uczestników karawany, że poczytani za orszak
jednego z emirów, mogli przedostać się do pierwszych rzędów zgromadzonego
tłumu. Przybycie Mahdiego oznajmiły najprzód piękne i uroczyste dźwięki umbai,
lecz gdy ukazał się na placu, rozległy się przeraźliwe głosy piszczałek, huk
bębnów, grzechot kamieni potrząsanych w pustych tykwach i świstanie na słoniowych
przednich zębach, co wszystko razem uczyniło piekielny hałas. Tłumy ogarnął
nieopisany zapał. Jedni rzucali się na kolana, inni wrzeszczeli co sił:
"O, zesłany od Boga! o, zwycięski! o, litościwy! o, łaskawy!" Trwało
to dopóty, dopóki Mahdi nie wstąpił na kazalnicę. Wówczas zapadła cisza
śmiertelna, on zaś podniósł ręce, przyłożył wielkie palce do uszu i przez
jakiś czas modlił się.
Dzieci nie stały daleko i
mogły mu się dobrze przypatrzyć. Był to człowiek w średnim wieku, dziwnie
otyły, jakby rozpuchnięty, i prawie czarny. Staś, który miał wzrok
nadzwyczaj bystry, dostrzegł, że twarz jego była tatuowana. W jednym uchu
nosił dużą obrączkę z kości słoniowej. Przybrany był w białą dżiubę i białą
krymkę na głowie, a nogi miał bose, gdyż wstępując na podwyższenie zrzucił
czerwone ciżmy i zostawił je przy skórach owczych, na których miał się następnie
modlić. W ubiorze jego nie było najmniejszego zbytku. Tylko chwilami wiatr
przynosił od niego mocny zapach sandałowy,11 który wierni chciwie wciągali w
nozdrza, przewracając przy tym z rozkoszy oczyma. W ogóle Staś wyobrażał sobie
inaczej strasznego proroka, grabieżcę i mordercę tylu tysięcy ludzi, i patrząc
teraz na tę tłustą twarz z łagodnym wejrzeniem, z załzawionymi oczyma i
z uśmiechem jakby do ust przyrosłym, nie mógł po prostu wyjść ze zdziwienia.
Myślał, że taki człowiek powinien nosić na ramionach głowę hieny lub
krokodyla, a widział natomiast przed sobą pyzatą dynię, podobną do rysunków
przedstawiających księżyc w pełni.
Lecz prorok rozpoczął
naukę. Głęboki i dźwięczny głos jego słychać było doskonale na całym placu, tak
że każde słowo dochodziło do uszu wiernych. Mówił naprzód o karach, jakie Bóg
wymierza tym, którzy nie słuchają przepisów Mahdiego, lecz zatajają łupy, upijają
się merisą, kradną, oszczędzają w bitwach nieprzyjaciół i palą tytuń. Z powodu
tych zbrodni Allach zsyła na grzeszników głód i tę chorobę, która zmienia
twarz w plaster miodu.12 Doczesne życie jest jak dziurawy bukłak na wodę.
Bogactwo i rozkosze wsiąkają w piasek, który zasypuje zmarłych. Jedynie
wiara jest jako krowa dająca słodkie mleko. Ale raj otworzy się tylko dla zwycięzców.
Kto zwycięża nieprzyjaciół, zdobywa sobie zbawienie. Kto umiera za wiarę,
zmartwychwstaje na wieczność. Szczęśliwi, stokroć szczęśliwi ci, którzy już
polegli!...
– Chcemy umrzeć za wiarę!
– odpowiedziały jednym gromkim okrzykiem tłumy.
I na chwilę wszczął się
znów piekielny hałas. Ozwały się głosy umbai i bębnów. Wojownicy uderzali
mieczami o miecze i dzidami o dzidy. Zapał wojenny szerzył się jak płomień:
Niektórzy wołali: "Wiara jest zwycięska!", inni: "Przez śmierć
do raju!" Staś zrozumiał teraz, dlaczego tym dzikim zastępom nie
mogły się oprzeć wojska egipskie.
Gdy uciszyło się nieco,
prorok znów zabrał głos. Opowiadał o widzeniach, jakie miewa, i – o
posłannictwie, jakie od Boga otrzymał. Oto Allach kazał mu oczyścić wiarę i
rozszerzyć po całym świecie. Kto go nie uzna za Mahdiego, odkupiciela, ten
skazany jest na zatracenie. Koniec świata już bliski, ale przedtem
obowiązkiem wiernych jest podbić Egipt, Mekkę i wszystkie te krainy, w
których za morzami żyją poganie. Taka jest wola boża i nic nie zdoła jej zmienić.
Dużo jeszcze krwi popłynie, wielu wojowników nie wróci do żon i dzieci, pod swe
namioty, ale szczęścia tych, którzy legną, żaden język ludzki nie zdoła
wysłowić.
Po czym wyciągnął ręce ku
zgromadzonym i tak skończył:
– Więc oto ja,
odkupiciel i sługa Boży, błogosławię wojnę świętą i was, wojownicy. Błogosławię
wasze trudy, rany, śmierć, błogosławię zwycięstwo i płaczę z wami jak
ojciec, który was umiłował...
I rozpłakał się. Ryk i
wrzawa rozległy się, gdy zstępował z kazalnicy. Płacz stał się powszechny. Na
dole dwaj kalifowie, Abdullahi i Ali–uled–Helu, wzięli proroka pod ręce i
wprowadzili na owcze skóry, na których klęknął. Przez tę krótką chwilę Idrys
wypytywał gorączkowo Stasia, czy wśród emirów nie ma Smaina.
– Nie! – odrzekł
chłopiec, który na próżno szukał oczyma znajomej twarzy. – Nie widzę go nigdzie.
Może poległ przy zdobyciu Chartumu.
Modlitwy trwały długo.
Mahdi rzucał podczas nich rękoma i nogami jak pajac lub wznosił w zachwycie
oczy powtarzając: "Oto on! oto on!", i słońce poczęło już chylić
się ku zachodowi, gdy podniósł się i poszedł ku domowi. Dzieci mogły się teraz
przekonać, jaką czcią otaczają derwisze swego proroka, albowiem całe gromady
ludzi rzuciły się w jego ślady i rozdrapywały ziemię w tych miejscach, których
dotknęły jego stopy. Dochodziło przy tym do kłótni i bitew, a wierzono, że
ziemia taka zabezpiecza zdrowych i uzdrawia chorych.
Plac modlitwy opróżniał się
z wolna. Idrys sam nie wiedział, co z sobą zrobić, i już chciał wraz z dziećmi
i z całą czeredą wrócić na noc do szałasów i Chamisa, gdy niespodzianie stanął
przed nimi ten sam Grek, który rano dał po talarze i po garści daktyli Stasiowi
i Nel.
– Mówiłem o was z Mahdim
– rzekł po arabsku i prorok chce was widzieć.
– Dzięki Allachowi i
tobie, panie – zawołał Idrys. – Zali przy boku Mahdiego odnajdziemy i Smaina?
– Smain jest w Faszodzie
– odpowiedział Grek.
Po czym zwrócił się w języku
angielskim do Stasia:
– Być może, że prorok
weźmie was w opiekę, gdyż starałem się go na to namówić. Powiedziałem mu, że
sława jego miłosierdzia rozejdzie się wówczas wśród wszystkich białych
narodów. Tu dzieją się straszne rzeczy i bez jego opieki zginiecie niezawodnie
z głodu, z niewygód, z chorób lub z ręki szaleńców. Ale musicie sobie go
zjednać, a to zależy od ciebie.
– Co mam czynić, panie?
– zapytał Staś.
– Naprzód, gdy staniesz
przed nim, rzuć się na kolana, a jeśli poda ci rękę, to ją ze czcią ucałuj i
błagaj go, by was oboje wziął pod swoje skrzydła.
Tu Grek przerwał i zapytał:
– Czy nikt z tych ludzi
nie rozumie po angielsku?
– Nie. Chamis został w
szałasie, Idrys i Gebhr rozumieją tylko kilka pojedynczych słów – a inni i tego
nie.
– To dobrze. Więc
słuchaj dalej, albowiem trzeba wszystko przewidzieć. Otóż Mahdi zapyta cię
prawdopodobnie, czy gotów jesteś przyjąć jego wiarę. Odpowiedz na to
natychmiast, że tak – i że na jego widok od pierwszego rzutu oka spłynęło na
ciebie nieznane światło łaski. Zapamiętaj sobie: "Nieznane światło
łaski!..." To mu pochlebi i zaliczy cię może do mulazemów, to jest do
swych sług osobistych. Będziecie mieli wówczas dostatek i wszelkie wygody,
które uchronią was od chorób... Gdybyś postąpił inaczej, naraziłbyś siebie, to
małe biedactwo, a nawet i mnie, który chce waszego dobra. Rozumiesz?
Staś zacisnął zęby i nie
odrzekł nic, tylko twarz mu skrzepła i oczy zaświeciły ponuro, co widząc Grek
tak mówił dalej:
– Ja wiem, mój chłopcze,
że to jest rzecz przykra. ale nie ma innej rady! Ci, którzy ocaleli po rzezi w
Chartumie, wszyscy przyjęli naukę Mahdiego. Nie zgodziło się na to kilku
katolików misjonarzy i kilka zakonnic, lecz to jest co innego. Koran zabrania
mordować kapłanów, więc choć los ich jest straszny, nie grozi im przynajmniej
śmierć. Natomiast dla świeckich ludzi nie było innego ratunku. Powtarzam
ci, że wszyscy przyjęli mahometanizm: Niemcy, Włosi; Koptowie, Anglicy,
Grecy... ja sam...
I tu, jakkolwiek Staś
upewniał go, że nikt w gromadzie nie rozumie po angielsku, zniżył jednakże
głos:
– Nie potrzebuję ci przy
tym mówić, że to nie jest żadne zaparcie się wiary, żadna zdrada, żadne
odstępstwo. W duszy każdy pozostał tym, czym był, i Bóg to widzi... Przed
przemocą trzeba się ugiąć, choćby pozornie... Obowiązkiem człowieka jest
bronić życia, i byłoby szaleństwem, a nawet grzechem narażać je – dla czego?
Dla pozorów, dla kilku słów, których jednocześnie możesz się w duszy zaprzeć?
A ty pamiętaj, że masz w ręku życie nie tylko swoje, ale i życie swojej
małej towarzyszki, którym nie wolno ci rozporządzać. Oczywiście!... Mogę ci zaręczyć,
że jeśli Bóg wybawi cię kiedy z tych rąk, to ani sam sobie nie będziesz miał
nic do zarzucenia, ani nikt nie będzie ci robił zarzutów – tak samo jak i
nam wszystkim.
Grek mówiąc w ten sposób
oszukiwał może własne sumienie, ale oszukało go także i milczenie Stasia, w
końcu bowiem poczytał je za przestrach. Postanowił więc dodać chłopcu otuchy.
– Oto domy Mahdiego –
rzekł. – Woli on mieszkać w tych drewnianych budach w Omdurmanie niż w
Chartumie, chociaż tam mógłby zająć pałac Gordona. No, śmiało! Nie trać
głowy! Na pytania odpowiadaj rezolutnie. Oni cenią tu odwagę. Nie myśl też, że
Mahdi ryknie zaraz na ciebie jak lew. Nie! On uśmiecha się zawsze – nawet
wtedy, kiedy nie zamyśla nic dobrego.
I to rzekłszy począł wołać
na gromady stojące przed domem, by rozstąpiły się przed "gośćmi"
proroka.
Rozdział 18
Gdy weszli do izby, Mahdi
leżał na miękkim tapczanie, otoczony przez żony, z których dwie wachlowały go
wielkimi strusimi piórami, inne dwie drapały mu lekko podeszwy u nóg. Prócz
żon byli obecni tylko: kalif Abdullahi i kalif Szeryf, gdyż trzeci,
Ali–uled–Helu, wyprawiał w tym czasie wojska na północ, a mianowicie do
Berberu i Abu–Hammed, które już przedtem zostały zdobyte przez derwiszów. Na
widok wchodzących prorok odsunął żony i siadł na tapczanie. Idrys, Gebhr
i dwaj Beduini padli na twarze, a potem uklękli ze skrzyżowanymi na
piersiach rękoma. Grek skinął na Stasia, by uczynił to samo, ale chłopiec
udając, że tego nie widzi, skłonił się tylko i pozostał wyprostowany. Twarz
mu zbladła, ale oczy świeciły mocno i z całej jego postawy i podniesionej
hardo do góry głowy, z zaciśniętych ust, łatwo było poznać, że coś przeważyło
się w nim, że niepewność i obawa przeszły, że powziął jakieś nieugięte postanowienie,
od którego za nic nie odstąpi. Grek zrozumiał to widocznie, gdyż wielki
niepokój odbił się w jego rysach. Mahdi objął oboje dzieci przelotnym
spojrzeniem, rozjaśnił swą tłustą twarz zwykłym uśmiechem, po czym zwrócił
się naprzód do Idrysa i Gebhra.
– Przybyliście z dalekiej
północy – rzekł.
Idrys uderzył czołem o
ziemię.
– Tak jest, o Mahdi!
Należymy do pokolenia Dangalów, przeto porzuciliśmy nasze domy w Fajumie,
aby klęknąć u twoich błogosławionych stóp.
– Widziałem was w pustyni.
Straszna to droga, ale posłałem anioła, który was strzegł i ochraniał od
śmierci z ręki niewiernych. Wyście go nie widzieli, ale on czuwał nad
wami.
– Dzięki ci, odkupicielu.
– I przywieźliście
Smainowi te dzieci, aby je zamienił na własne, które Turcy uwięzili wraz z
Fatmą w Port–Saidzie.
– Tobie chcieliśmy
służyć.
– Kto mnie służy, służy
własnemu zbawieniu, więc otworzyliście sobie drogę do raju. Fatma jest moją
krewną... Ale zaprawdę mówię wam, że gdy podbiję cały Egipt, wówczas krewna
moja i jej potomstwo odzyskają i tak wolność.
– A więc uczyń z tymi
dziećmi, co chcesz, błogosławiony!...
Mahdi przymknął powieki,
potem je otworzył, uśmiechnął się dobrotliwie i skinął na Stasia:
– Zbliż się tu, chłopcze.
Staś postąpił kilka kroków
energicznym, jakby żołnierskim chodem, skłonił się po raz drugi, potem
wyprężył się jak struna i patrząc wprost w oczy Mahdiego czekał.
– Czy radzi jesteście,
że przyjechaliście do mnie? – zapytał Mahdi.
– Nie, proroku. Zostaliśmy
porwani mimo naszej woli od naszych ojców.
Prosta ta odpowiedź
uczyniła pewne wrażenie i na przywykłym do pochlebstw władcy, i na obecnych.
Kalif Abdullahi zmarszczył brwi. Grek przygryzł wąsy i począł wyłamywać sobie
palce, Mahdi jednakże nie przestał się uśmiechać.
– Ale – rzekł – jesteście
za to u źródła prawdy. Czy chcesz napić się z tego źródła?
Nastała chwila milczenia,
więc Mahdi sądząc, że chłopiec nie zrozumiał pytania, powtórzył je wyraźniej:
– Czy chcesz przyjąć
moją naukę?
Na to Staś ręką, którą
trzymał przy piersiach, zrobił nieznacznie znak krzyża świętego, jakby z tonącego
okrętu miał skoczyć w odmęt wodny.
– Proroku – rzekł – twojej
nauki nie znam, więc gdybym ją przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu jak
tchórz i człowiek podły. A czyż zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali
tchórze i ludzie podli?
I tak mówiąc patrzył wciąż
wprost w oczy Mahdiego. Uczyniła się taka cisza, że słychać było brzęczenie
much. Lecz stała się zarazem rzecz nadzwyczajna. Oto Mahdi zmieszał się i
na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. Uśmiech zniknął mu z twarzy, na której
odbiło się zakłopotanie i niechęć. Wyciągnąwszy rękę wziął tykwę
napełnioną wodą z miodem i począł pić, ale widocznie dlatego tylko, by zyskać
na czasie i pokryć zmieszanie.
A dzielny chłopak,
nieodrodny potomek obrońców chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia
i Wiednia, stał z podniesioną głową czekając wyroku. Na wychudłych, opalonych
przez pustynny wicher policzkach wykwitły mu jasne rumieńce, oczy rozbłysły,
a ciałem wstrząsnął dreszcz zapału. "Oto – mówił sobie – wszyscy inni
przyjęli jego naukę, a jam nie zaparł się wiary ni duszy". I lęk przed
tym, co mogło i miało nastąpić, przytaił mu się w tej chwili w sercu, a natomiast
zalała je radość i duma.
A tymczasem Mahdi postawił
tykwę i zapytał:
– Więc odrzucasz moją
naukę?
– Jestem chrześcijaninem
jak mój ojciec...
...........................................................................br>
– Kto zamyka uszy na
głos boży – rzekł z wolna, zmienionym głosem Mahdi – jest tylko drzewem na
opał.
Na to – znany ze srogości
i okrucieństwa kalif Abdullahi zabłysnął swymi białymi zębami jak dziki
zwierz i ozwał się:
– Zuchwała jest mowa
tego chłopca, przeto ukarz go, panie, lub pozwól, abym ukarał go ja.
"Stało się!" –
pomyślał Staś.
Lecz Mahdi pragnął zawsze,
by sława jego miłosierdzia rozchodziła się nie tylko między derwiszami, ale
i w całym świecie, pomyślał więc, że wyrok zbyt surowy, zwłaszcza na
małego jeszcze chłopca, mógłby zaszkodzić tej sławie.
Przez chwilę przesuwał
paciorki różańca i myślał, a następnie rzekł:
– Nie. Te dzieci porwano
dla Smaina, więc choć ja w żadne układy z niewiernymi wchodzić nie będę, trzeba
odesłać je Smainowi. Taka jest wola moja.
– Stanie się wedle niej
– odpowiedział kalif.
Lecz Mahdi wskazał mu
Idrysa, Gebhra i Beduinów:
– Tych ludzi nagródź
ode mnie, o Abdullahi, albowiem wielką i niebezpieczną odbyli podróż, aby
służyć Bogu i mnie.
Po czym skinął na znak, że
posłuchanie skończone, a zarazem rozkazał Grekowi, by wyszedł także. Ów, gdy
znalazł się znowu w ciemnościach na placu modlitw, schwycił za ramię Stasia
i począł nim potrząsać z gniewem i rozpaczą.
– Przeklęty! zgubiłeś to
dziecko niewinne – mówił wskazując na Nel – zgubiłeś siebie, a może i mnie.
– Nie moglem inaczej –
odpowiedział Staś.
– Nie mogłeś! Wiedz, że
skazani jesteście na drugą podróż stokroć gorszą od pierwszej. I to jest
śmierć – rozumiesz? W Faszodzie febra zabije was w ciągu tygodnia. Mahdi
wie, dlaczego wysyła was do Smaina.
– W Omdurmanie pomarlibyśmy
także.
– Nieprawda! Nie pomarlibyście
w domu Mahdiego, w dostatku i wygodach. A on gotów był wziąć was pod swoje
skrzydła. Wiem, że był gotów. Odpłaciłeś się także dobrze i mnie za to, żem
się za was wstawiał. Ale róbcie teraz, co chcecie! Abdullahi wysyła pocztę wielbłądzią
za tydzień do Faszody, a przez ten tydzień róbcie, co chcecie! Nie zobaczycie
mnie więcej!...
I to powiedziawszy
odszedł, ale po chwili znów wrócił. Był wielomówny jak wszyscy Grecy i potrzebował
się wygadać. Chciał wylać żółć, która się w nim zebrała, na głowę Stasia.
Nie był okrutny i nie miał złego serca, pragnął jednakże, by chłopiec
zrozumiał jeszcze dokładniej okropną odpowiedzialność, jaką wziął na siebie
nie posłuchawszy jego rad i przestróg.
– Kto by ci zabronił zostać
w duszy chrześcijaninem? – mówił. – Myślisz, że ja nim nie jestem? Ale nie
jestem głupcem. Tyś zaś wolał się popisać ze swym fałszywym bohaterstwem.
Oddawałem dotąd wielkie usługi białym jeńcom, a teraz nie będę mógł ich
oddawać, bo Mahdi zagniewał się i na mnie. Wszyscy poginą. A twoja mała
towarzyszka niedoli na pewno! Zabiłeś ją! W Faszodzie dorośli nawet Europejczycy
giną z febry jak muchy, a cóż dopiero takie dziecko. A jeśli każą wam iść
piechotą przy koniach i wielbłądach, to ona padnie pierwszego dnia. To tyś
tego narobił. Cieszże się teraz... ty chrześcijaninie!
I oddalił się, a oni
skręcili z placu modlitwy przez ciemne uliczki ku szałasom. Szli długo, gdyż
miasto było rozciągnięte na ogromnej przestrzeni. Nel, zbiedzona przez
trudy, głód, bojaźń i okropne wrażenia całego dnia, poczęła ustawać. Idrys i
Gebhr napędzali ją, by szła prędzej. Lecz po pewnym czasie nogi omdlały zupełnie
pod nią. Wtedy Staś wziął ją bez namysłu na ręce i niósł. Po drodze chciał do
niej mówić, chciał ślę usprawiedliwić przed nią, że nie mógł inaczej postąpić,
ale myśli zdrętwiały i jakby obumarły mu w głowie, tak że powtarzał tylko
w kółko: "Nel! Nel! Nel!" – i tulił ją do siebie nie mogąc nic
więcej powiedzieć. Po kilkudziesięciu krokach Nel usnęła mu z wyczerpania na
ręku, więc szedł w milczeniu wśród ciszy uśpionych uliczek przerywanej tylko
rozmową Idrysa i Gebhra.
A ich serca przepełniała
radość, co było rzeczą pomyślną dla Stasia, inaczej bowiem może by znowu
chcieli ukarać go za zuchwałe odpowiedzi Mahdiemu. Byli jednak tak zajęci
tym, co ich spotkało, że nie mogli myśleć o czym innym.
– Czułem się chory –
mówił Idrys – ale widok proroka uzdrowił mnie.
– Jest on jak palma na
pustyni i jako zimna woda w dzień upalny, a słowa jego są jako dojrzałe
daktyle – odpowiedział Gebhr.
– Kłamał Nur–el–Tadhil
mówiąc, że on nie dopuści nas przed swe oblicze. Dopuścił, pobłogosławił i
kazał nas obdarzyć Abdullahiemu.
– Który obdarzy nas
hojnie, albowiem wola Mahdiego jest święta.
– Bismillach! Niechaj
tak będzie, jak mówisz! – ozwał się jeden z Beduinów.
A Gebhr począł marzyć o
całych stadach wielbłądów, bydła rogatego, koni i o workach pełnych piastrów.
Z tych marzeń rozbudził
go Idrys, który wskazawszy na Stasia niosącego uśpioną Nel zapytał:
– A co uczynimy z tym
szerszeniem i z tą muchą?
– Ha! Smain powinien
wynagrodzić nas za nich osobno.
– Skoro prorok mówi, że
na żadne układy z niewiernymi nie pozwoli, to Smainowi nic już na nich nie
zależy.
– W takim razie żałuję,
że nie dostali się w ręce kalifa, który byłby nauczył tego szczeniaka, co to
jest szczekać przeciw prawdzie i bożemu wybrańcowi.
– Mahdi jest miłosierny
– odpowiedział Idrys.
Po czym zastanowił się
przez chwilę i rzekł:
– Jednakże Smain mając
oboje w ręku będzie pewien, że ani Turcy, ani Anglicy nie zabiją jego dzieci i
Fatmy.
– Więc może nas
wynagrodzi?
– Tak. Niech ich poczta
Abdullahiego zabierze sobie do Faszody. Nam spadnie ciężar z głowy. A gdy
Smain tu powróci, upomnimy się u niego o zapłatę.
– Mówisz zatem, że
pozostaniemy w Omdurmanie?
– Allach! Nie dość ci
drogi z Fajumu do Chartumu? Przyszedł czas na odpoczynek.
Szałasy były już niedaleko.
Staś jednak zwolnił kroku, bo i jego siły poczęły się wyczerpywać. Nel,
jakkolwiek lekka, ciążyła mu coraz bardziej. Sudańczycy, którym pilno było
do snu, krzyczeli na niego, by pośpieszał, a następnie popędzali go bijąc kułakami
po głowie. Gebhr ukłuł go nawet boleśnie nożem w łopatkę. Chłopak znosił to
wszystko w milczeniu, ochraniając przede wszystkim swą małą siostrzyczkę,
i dopiero gdy jeden z Beduinów pchnął go tak, że o mało nie upadł, rzekł im
przez zaciśnięte zęby:
– Mamy żywi dojechać do
Faszody.
I słowa te powstrzymały
Arabów, albowiem bali się przestąpić rozkazu Mahdiego. Jeszcze skuteczniej
powstrzymało ich jednak to, że Idrys dostał nagle zawrotu głowy tak silnego,
że musiał wesprzeć się na ramieniu Gebhra. Po chwili zawrót przeszedł, ale
Sudańczyk przestraszył się i rzekł:
– Allach! coś ze mną
niedobrze. Czy nie chwyta mnie jaka choroba?
– Widziałeś Mahdiego,
więc nie zachorujesz – odpowiedział Gebhr.
Doszli wreszcie do
szałasów. Staś, goniąc resztkami sił, oddał uśpioną Nel w ręce starej Dinah,
która, lubo także niezdrowa, wymościła jednak dla swej panienki dość
wygodne posłanie. Sudańczycy i Beduini połknąwszy po kilka pasków surowego
mięsa rzucili się jak kloce na wojłoki. Stasiowi nie dano nic do jedzenia –
tylko stara Dinah wsunęła mu w rękę garść rozmoczonej durry, której pewną
ilość wykradła wielbłądom. Ale jemu nie było ani do snu, ani do jedzenia.
Brzemię bowiem, które
zaciążyło na jego ramionach, było istotnie zbyt ciężkie. Czuł oto, że
odrzuciwszy łaskę Mahdiego, za którą trzeba było zapłacić zaparciem się
wiary i duszy, postąpił, jak był powinien, czuł, że ojciec byłby z jego postępku
dumny i uszczęśliwiony, a jednocześnie myślał, że zgubił Nel, towarzyszkę
niedoli, małą ukochaną siostrzyczkę, za którą byłby chętnie oddał ostatnią
kroplę krwi.
Więc gdy wszyscy posnęli,
porwał go ogromny płacz – i leżąc na kawałku wojłoku płakał długo jak
dziecko, którym ostatecznie był jeszcze.
Rozdział 19
Odwiedziny u Mahdiego i
rozmowa z nim widocznie nie uzdrowiły Idrysa, gdyż w nocy jeszcze zachorzał
ciężko, rano był już nieprzytomny. Chamis, Gebhr i dwaj Beduini zostali
wezwani do kalifa, który trzymał ich kilka godzin i wychwalał ich odwagę. Ale
wrócili w najgorszych humorach i ze złością w duszy, spodziewali się bowiem
Bóg wie jakich nagród, a tymczasem Abdullahi dał na każdego po funcie
egipskim i po koniu.
Beduini rozpoczęli kłótnię
z Gebhrem, w której o mało nie przyszło do bitki, w końcu oświadczyli, że
pojadą wraz z pocztą wielbłądzią do Faszody, by upomnieć się u Smaina o
zapłatę. Przyłączył się do nich Chamis, który spodziewał się, że protekcja
Smaina więcej mu przyniesie korzyści niż pobyt w Omdurmanie.
Dla dzieci rozpoczął się
tydzień głodu i nędzy, gdyż Gebhr ani myślał ich żywić. Na szczęście Staś
posiadał dwa talary z Marią Teresą, które dostał od Greka, poszedł więc
na miasto kupić daktylów i ryżu. Sudańczycy nie sprzeciwiali się wcale tej
wycieczce wiedząc, że z Omdurmanu nie można już uciec i że w żadnym razie
nie opuściłby małej bint. Nie obyło się jednak bez przygód, albowiem widok
chłopca w europejskim ubraniu kupującego na rynku żywność ściągnął
znowu gromady półdzikich derwiszów, które przyjmowały go śmiechem i
wyciem. Na szczęście wielu widziało, że wczoraj był u Mahdiego, i ci
wstrzymywali tych, którzy chcieli się na niego porwać. Tylko dzieci rzucały
nań piaskiem i kamieniami, ale on na to wcale nie zważał.
Na rynku ceny były wygórowane.
Daktylów nie mógł Staś dostać zupełnie, a znaczną część ryżu odebrał mu
"dla chorego brata" Gebhr. Chłopiec opierał się temu z całej
siły, wskutek czego skończyło się na szarpaninie i bitwie, z których oczywiście
słabszy wyszedł z mnóstwem sińców i guzów. Okazało się przy tym i okrucieństwo
Chamisa. Okazywał on przywiązanie tylko do Saby i karmił go surowym mięsem.
Natomiast na nędzę dzieci, które znał przecie od dawna i które zawsze były
dla niego dobre, patrzył z największą obojętnością, a gdy Staś zwrócił się
do niego z prośbą, by przynajmniej Nel udzielał trochę pokarmu, odpowiedział
śmiejąc się:
– Idź żebrać.
I doszło na koniec do tego,
że Staś w następnych kilku dniach, chcąc ratować Nel od głodowej śmierci –
żebrał. Nie zawsze było to bezskuteczne. Czasem jakiś dawny żołnierz lub
oficer egipskiego chedywa dał mu parę piastrów lub kilka fig suszonych i obiecał
wspomóc go jeszcze nazajutrz. Raz trafił na misjonarza i siostrę miłosierdzia,
którzy wysłuchawszy jego historii zapłakali nad losem obojga dzieci – i lubo
sami wycieńczeni głodem, podzielili się z nim wszystkim, co mieli. Obiecali
mu też odwiedzić ich w szałasach i nazajutrz przyszli rzeczywiście w nadziei,
że może uda się im zabrać dzieci, aż do czasu wyruszenia pocztą, do siebie.
Ale Gebhr z Chamisem przepędzili ich korbaczami. Nazajutrz Staś spotkał ich
jednak znowu i dostał od nich miarkę ryżu oraz dwa proszki chininy, które
misjonarz polecił mu zachować jak najstaranniej, w przewidywaniu, że w Faszodzie
niechybnie czeka ich oboje febra.
– Pojedziecie teraz –
mówił – wzdłuż rozlewisk Białego Nilu, czyli wśród tak zwanych suddów. Rzeka
nie mogąc płynąć swobodnie przez zatory utworzone z roślin i z liści,
które prąd wody znosi i osadza w płytszych miejscach, tworzy tam obszerne
i zaraźliwe błota, wśród których febra nie oszczędza nawet Murzynów.
Strzeżcie się szczególniej noclegów bez ognia, na gołej ziemi.
– My byśmy już chcieli
umrzeć – odpowiedział prawie z jękiem Staś.
Na to misjonarz podniósł
swą wynędzniałą twarz i przez chwilę modlił się, po czym przeżegnał chłopca i
rzekł:
– Ufaj w Bogu. Nie
wyparłeś się Go, więc miłosierdzie Jego i opieka będzie nad tobą.
Staś próbował nie tylko
żebrać, ale i pracować. Widząc pewnego dnia gromady ludzi pracujące na placu
modlitwy, przyłączył się do nich i jął nosić glinę na parkan, którym plac
miał być otoczony. Śmiano się z niego i potrącano go, ale pod wieczór stary
szeik pilnujący robót dał mu dwanaście daktylów. Staś rad był z tej zapłaty
niezmiernie, daktyle bowiem stanowiły obok ryżu jedyny zdrowy pokarm dla
Nel, a było o nie coraz trudniej w Omdurmanie.
Przyniósł je więc z dumą
małej siostrzyczce, której oddawał wszystko, co mógł dostać, sam żywiąc się
od tygodnia prawie wyłącznie durrą wykradaną wielbłądom. Nel ucieszyła
się bardzo na widok ulubionych owoców, ale chciała, żeby się z nią podzielił.
Więc wspiąwszy się na paluszki położyła mu ręce na ramionach i zadarłszy
główkę poczęła patrzeć mu w oczy i prosić:
– Staś! zjedz połowę,
zjedz!
A on na to odrzekł:
– Jadłem już, jadłem! O,
taki jestem syty!
Uśmiechnął się, ale zaraz
począł przygryzać wargi, by się nie rozpłakać, gdyż był po prostu głodny.
Obiecywał sobie, że nazajutrz pójdzie znów na zarobek. Tymczasem stało się
inaczej. Rano przyszedł mulazem od Abdullahiego z oznajmieniem, że poczta
wielbłądzia wychodzi na noc do Faszody, i z rozkazem kalifa, by Idrys, Gebhr,
Chamis i dwaj Beduini gotowali się wraz z dziećmi do drogi. Gebhra zdumiał
i oburzył ten rozkaz, więc oświadczył, że nie pojedzie, gdyż brat jego chory
i nie ma go kto pilnować, a gdyby nawet był zdrów, to i tak obaj postanowili
pozostać w Omdurmanie.
Lecz mulazem odpowiedział:
– Mahdi ma jedną tylko
wolę, a Abdullahi, jego kalif a mój pan, nie zmienia nigdy rozkazów. Brata
twego będzie pilnował niewolnik, ty zaś pojedziesz do Faszody.
– Więc pójdę i oznajmię
mu, że nie pojadę.
– Do kalifa wchodzą
tylko ci, których on sam chce widzieć. A jeśli gwałtem wedrzesz się do niego
bez pozwolenia, wyprowadzą cię – na szubienicę.
– Allach akbar! to powiedz
mi wyraźnie, że jestem niewolnikiem.
– Milcz i słuchaj rozkazów!
– odpowiedział mulazem.
Sudańczyk widział w Omdurmanie
szubienice łamiące się pod ciężarem wisielców, które co dzień z wyroków srogiego
Abdullahiego ubierano w nowe ciała – i zląkł się. To, co mu powiedział
mulazem, że Mahdi ma tylko jedną wolę, a Abdullahi raz tylko rozkazuje – powtarzali
wszyscy derwisze. Nie było więc rady – i trzeba było jechać.
"Nie zobaczę już więcej
Idrysa!" – myślał Gebhr. I w jego tygrysim sercu taiło się jednak jakieś
przywiązanie do starszego brata, gdyż na myśl, że musi go opuścić w chorobie,
ogarnęła go rozpacz. Próżno Chamis i Beduini przekładali mu, że może w Faszodzie
będzie lepiej niż w Omdurmanie i że Smain prawdopodobnie wynagrodzi ich
hojniej, niż to uczynił kalif. Żadne słowa nie mogły złagodzić żalu i
złości Gebhra, która to złość odbiła się przeważnie na Stasiu.
Był to dla chłopca
prawdziwie męczeński dzień. Nie pozwolono mu pójść na rynek, więc nie mógł nic
zarobić ani uprosić, a musiał pracować jak niewolnik przy jukach, które
przygotowywano do podróży, co przychodziło mu tym trudniej, że z głodu i
zmęczenia osłabł bardzo. Był już pewien, że w drodze umrze, jeśli nie pod korbaczem
Gebhra, to z wycieńczenia.
Na szczęście Grek, który
miał dobre serce, przyszedł przed wieczorem odwiedzić dzieci i pożegnać, a
zarazem opatrzyć je na drogę. Przyniósł im także kilka proszków chininy, a
oprócz tego trochę paciorków szklanych i trochę żywności. Przede wszystkim
jednak, dowiedziawszy się o chorobie Idrysa, zwrócił się do Gebhra oraz
Chamisa i Beduinów.
– Wiedzcie – rzekł im –
że przychodzę tu z rozkazu Mahdiego.
A gdy słysząc to uderzyli
czołem, tak mówił dalej:
– Macie w drodze żywić
dzieci i obchodzić się z nimi dobrze. Mają one zdać sprawę z waszego postępowania
Smainowi. Smain zaś napisze o tym do proroka. Jeśli przyjdzie tu na was
jakakolwiek skarga, następna poczta przywiezie wam wyrok śmierci.
Nowy pokłon był jedyną
odpowiedzią na te słowa, przy czym Gebhr i Chamis mieli miny psów, którym
nałożono kaganiec.
Grek zaś kazał im pójść
precz, po czym tak odezwał się po angielsku do dzieci:
– Zmyśliłem to
wszystko, gdyż Mahdi nie wydał co do was żadnych nowych rozkazów. Ale ponieważ
powiedział, że macie jechać do Faszody, więc trzeba, żebyście mogli do
niej żywi dojechać. Liczę też i na to, że żaden z tych ludzi nie zobaczy już
przed wyjazdem ani Mahdiego, ani kalifa.
Po czym do Stasia:
– Miałem do ciebie,
chłopcze, urazę i mam ją jeszcze. Czy wiesz, że omal mnie nie zgubiłeś? Mahdi
obraził się i na mnie i żeby uzyskać jego przebaczenie, musiałem znaczną
część majątku oddać Abdullahiemu, a i to jeszcze nie wiem, czy uratowałem
się na długo. W każdym razie nie będę mógł pomagać jeńcom tak, jak pomagałem
dotychczas. Ale mi was żal, a zwłaszcza (i tu ukazał na Nel) jej... Mam córkę
w tym samym wieku... którą kocham więcej niż własne życie... Dla niej uczyniłem
wszystko to, com uczynił... Chrystus będzie mnie za to sądził... Nosi ona
dotychczas pod suknią na piersiach srebrny krzyżyk... Na imię jej tak jak tobie,
moja mała. Gdyby nie ona, wolałbym i ja umrzeć niż żyć w tym piekle.
I wzruszył się. Przez
chwilę zamilkł, na koniec potarł ręką czoło i począł mówić o czym innym:
– Mahdi wysyła was do
Faszody w tej myśli, że tam pomrzecie. W ten sposób zemści się na was za twój,
chłopcze, opór, który go dotknął głęboko, a nie straci sławy "miłosiernego".
Taki on zawsze... Ale kto wie, komu pierwej śmierć przeznaczona! Abdullahi
poddał mu myśl, żeby tym psom, którzy was porwali, kazał jechać z wami. Marnie
ich wynagrodził, a teraz boi się, żeby się to nie rozgłosiło. Obaj z prorokiem
wolą przy tym, by ci ludzie nie opowiadali, że w Egipcie są jeszcze wojska,
armaty, pieniądze i Anglicy... Ciężka to będzie droga i daleka. Pojedziecie
krajem pustym i niezdrowym, więc pilnujcie jak oka w głowie tych proszków,
które wam dałem.
– Przykaż, panie, jeszcze
raz Gebhrowi, by nie ważył się głodzić i bić Nel – rzekł Staś.
– Nie bójcie się. Poleciłem
was staremu szeikowi, który wiezie pocztę. To mój dawny znajomy. Dałem mu
zegarek i tym zjednałem dla was jego opiekę.
Tak mówiąc począł się
żegnać. Wziąwszy Nel na ręce przycisnął ją do piersi i powtórzył:
– Niech Bóg błogosławi
cię, moje dziecko!...
Tymczasem słońce zaszło i
uczyniła się noc gwiaździsta. W ciemności ozwało się parskanie koni i
stękanie obładowanych wielbłądów.
Rozdział 20
Stary szeik Hatim dotrzymał
wiernie obietnicy danej Grekowi i opiekował się dziećmi starannie. Droga w
górę Białego Nilu była ciężka. Jechali przez Ketainę, Ed–Ducim i Kanę, po
czym minęli Abbę, lesistą wyspę nilową, na której przed wojną mieszkał w wypróchniałym
drzewie Mahdi jako derwisz–pustelnik. Karawana często musiała okrążać obszerne,
porośnięte papirusem rozlewiska, czyli tak zwane suddy, od których powiew
przynosił zatrutą woń rozkładających się liści, naniesionych prądem wody.
Angielscy inżynierowie poprzecinali byli w swoim czasie te zapory13 i
statki parowe mogły wówczas chodzić z Chartamu do Faszody i dalej.
Obecnie jednak rzeka zatkała się znowu i nie mogąc płynąć swobodnie, rozlewała
na obie strony. Okolica po prawym i lewym brzegu pokryta była wysoką dżunglą,
wśród której wznosiły się kopce termitów i pojedyncze olbrzymie drzewa;
gdzieniegdzie lasy dochodziły aż do rzeki. Na suchszych miejscach rosły
gaje akacji. Przez pierwsze tygodnie spotykali osady i miasteczka arabskie
złożone
z domów o dziwnych
baniastych dachach uwitych ze słomy dochnu, lecz za Abbą, od osady
Goz–Abu–Guma, wjechali w kraj czarnych. Był on jednak zupełnie pusty, gdyż
derwisze wygarnęli prawie do szczętu miejscową murzyńską ludność i
sprzedawali ją na targach Chartumu, Omdurmanu, Dary, Faszeru, El–Obeidu i
innych miast sudańskich, darfurskich i kordofańskich. Tych mieszkańców,
którzy zdołali się ukryć przed niewolą w gąszczach, w lasach, wyniszczył głód
i ospa, która rozpanoszyła się z niebywałą siłą wzdłuż Białego i Niebieskiego
Nilu. Sami derwisze mówili, że wymierały na nią "całe narody".
Dawne plantacje sorga, manioku i bananów pokryła dżungla. Tylko zwierz
dziki, nie ścigany przez nikogo, rozmnożył się obficie. Nieraz pod zorzą
wieczorną dzieci widziały z dala gromady słoni, podobne do ruchomych skał,
dążące powolnym krokiem do znanych sobie wodopojów. Na widok ich Hatim,
dawny handlarz kością słoniową, cmokał, wzdychał i tak w zaufaniu mówił
do Stasia:
– Maszallach! – ile tu
bogactwa! Ale teraz nie warto polować, bo Mahdi zabronił kupcom egipskim
przyjeżdżać do Chartumu i nie ma komu sprzedawać kłów, chyba emirom na
umbaje.
Prócz słoni spotykano także
i żyrafy, które ujrzawszy karawanę uciekały pośpiesznie ciężkim kłusem,
kiwając długimi szyjami, jakby były kulawe. Za Goz–Abu–Guma pojawimy się
coraz częściej bawoły i całe stada antylop. Ludzie z karawany, gdy im
brakło świeżego mięsa, polowali na nie – wszelako prawie zawsze bezskutecznie,
albowiem czujne i chybkie zwierzęta nie dawały się podejść ani otoczyć.
Żywności w ogóle było
skąpo, gdyż z powodu wyludnienia kraju nie można było dostać ani prosa, ani
bananów, ani ryb, których w dawnych czasach dostarczali karawanom Murzyni
z pokoleń Szylluk i Dinka, wymieniając je chętnie za paciorki szklane i drut
mosiężny. Hatim nie dał jednak dzieciom mrzeć głodem, a co więcej, trzymał
krótko Gebhra i gdy ów raz na noclegu uderzył Stasia przy zdejmowaniu siodeł
z wielbłądów, kazał go rozciągnąć na ziemi i wyliczyć mu po trzydzieści
razów w każdą piętę bambusem. Okrutny Sudańczyk przez dwa dni mógł chodzić
tylko na palcach i przeklinał chwilę, w której opuścił Fajum, i mścił się
na młodym, darowanym sobie niewolniku, imieniem Kali.
Staś z początku prawie
rad był, że opuścili zapowietrzony Omdurman i że widzi kraje, o których
marzył zawsze. Jego silny organizm wytrzymywał dotychczas doskonale trudy
podróży, a obfitsze pożywienie wróciło mu energię. Nieraz znów w czasie drogi
i na postojach szeptał do ucha siostrzyczce, że uciec można i znad Białego
Nilu i że wcale nie zaniechał tego zamiaru. Lecz niepokoiło go jej zdrowie.
Po trzech tygodniach od dnia wyjazdu z Omdurmanu Nel nie zapadła
wprawdzie jeszcze na febrę, ale twarz jej schudła i zamiast opalić się,
stawała się coraz przezroczystsza, a jej małe rączki wyglądały jakby
ulepione z wosku. Nie brakło jej starań ani nawet takich wygód, jakie Staś i
Dinah mogli jej przy pomocy Hatima zapewnić, ale brakło zdrowego powietrza
pustyni. Wilgotny i upalny klimat w połączeniu z trudami drogi podkopywał
coraz bardziej siły wątłego dziecka.
Staś począwszy od
Goz–Abu–Guma dawał jej codziennie po pół proszka chininy i martwił się
okropnie na myśl, że nie starczy mu na długo tego lekarstwa, którego nigdzie
nie będzie można później dostać. Ale na to nie było rady, należało bowiem
przede wszystkim zapobiegać febrze. Chwilami brała go rozpacz. Łudził się
tylko nadzieją, że Smain, jeśli zechce wymienić ich oboje na własne dzieci,
to musi wyszukać dla nich jakiejś zdrowszej niż Faszoda okolicy.
Lecz nieszczęście zdawało
się ciągle ścigać swe ofiary. Na dzień przed przybyciem do Faszody Dinah,
która jeszcze w Omdurmanie czuła się słabą, zemdlała nagle przy rozwiązywaniu
tobołka z rzeczami Nel zabranymi z Fajumu i spadła z wielbłąda. Staś i
Chamis docucili się jej z największą trudnością. Nie odzyskała jednak przytomności,
a raczej odzyskała ją dopiero wieczorem, po to tylko, by pożegnać ze łzami
swą ukochaną panienkę i umrzeć. Gebhr chciał koniecznie obciąć jej po
śmierci uszy, aby pokazać je Smainowi na dowód, że skończyła w drodze, i zażądać
osobnej i za jej porwanie zapłaty. Tak czyniono zmarłym w czasie podróży niewolnikom.
Ale Hatim, na prośbę Stasia i Nel, nie zgodził się na to, więc pochowano ją
uczciwie, a mogiłę jej zabezpieczono przed hienami za pomocą kamieni i cierni.
Dzieci uczuły się jeszcze samotniejsze, straciły w niej bowiem jedyną bliską
i przywiązaną duszę. Był to szczególnie okrutny cios dla Nel, toteż Staś na
próżno starał się ją utulić przez całą noc i dzień następny.
Nadszedł szósty dzień podróży.
Nazajutrz w południe karawana dotarła do Faszody, ale znalazła tylko
zgliszcza. Mahdyści biwakowali pod gołym niebem lub w skleconych naprędce
szałasach z trawy i gałęzi. Trzy dni temu osada zgorzała była całkowicie.
Pozostały jedynie osmalone dymem ściany glinianych okrągłych chat i stojąca
tuż nad wodą wielka drewniana szopa, która za czasów egipskich służyła jako
skład kości słoniowej, a w której mieszkał obecnie wódz derwiszów, emir
Seki–Tamala. Był to znakomity między mahdystami człowiek, skryty nieprzyjaciel
kalifa Abdullahiego, ale natomiast osobisty przyjaciel Hatima. Ten przyjął
gościnnie u siebie starego szeika wraz z dziećmi, zaraz jednak na wstępie
opowiedział im niepomyślną nowinę.
Oto Smaina nie zastaną w
Faszodzie. Przed dwoma dniami udał się na wschód i południe od Nilu na wyprawę
po niewolników i nie wiadomo, kiedy wróci, gdyż najbliższe okolice były
już wyludnione, tak że ludzkiego towaru należało szukać bardzo daleko.
Blisko od Faszody leżała wprawdzie Abisynia, z którą derwisze byli również
w wojnie. Ale Smain mając tylko trzystu ludzi nie mógł odważyć się na przekroczenie
jej granic, strzeżonych obecnie pilnie przez wojowniczych mieszkańców i
przez żołnierzy króla Jana.
Wobec tego Seki–Tamala i
Hatim poczęli zastanawiać się, co robić z dziećmi. Narada toczyła się
głównie przy wieczerzy, na którą emir zaprosił także Stasia i Nel.
– Ja – mówił do Hatima
– muszę wkrótce wyruszyć ze wszystkimi ludźmi na daleką wyprawę na południe
przeciw Eminowi paszy,14 który siedzi w Lado mając tam parowce i wojsko.
Taki rozkaz przywiozłeś mi, Hatimie... Ty musisz wracać do Omdurmanu, więc
w Faszodzie nie zostanie jedna żywa dusza. Mieszkać tu nie ma gdzie, jeść nie
ma co i panują choroby. Wiem wprawdzie, że biali nie chorują na ospę, ale febra
zabije te dzieci w ciągu miesiąca.
– Kazano mi je przywieźć
do Faszody – odpowiedział Hatim – więc je przywiozłem i mógłbym się o nie
więcej nie troszczyć. Ale polecił mi je przyjaciel mój, Grek Kaliopuli,
dlatego nie chciałbym, by pomarły.
– A to się stanie z
pewnością.
– Co zatem robić?
– Zamiast pozostawiać je
w pustej Faszodzie, odeślij je do Smaina wraz z tymi ludźmi, którzy przywieźli
je do Omdurmanu. Smain poszedł ku górom, do suchego i wysokiego kraju,
gdzie febra nie zabija tak ludzi jak nad rzeką.
– Jakże odnajdą Smaina?
– Śladem ognia. Będzie
on palił dżunglę; raz dlatego, by napędzać zwierzynę do skalistych wąwozów,
w których łatwo ją otoczyć i wybić, a po wtóre, by wypłaszać z gąszczów
pogan, którzy się w nich pokryli przed pościgiem... Smaina nietrudno znaleźć...
– Czy go jednak dogonią?
– Będzie on czasem
spędzał i po tygodniu w jednej okolicy, ponieważ musi wędzić mięso. Choćby
wyjechali za dwa i trzy dni, dogonią go z pewnością.
– Ale dlaczego mają go
gonić? On przecież wróci i tak do Faszody.
– Nie. Jeśli połów niewolników
uda mu się, poprowadzi ich do miast na targi...
– Co robić?
– Pamiętaj, że gdy obaj
odjedziemy z Faszody, dzieci, choćby ich nie zabiła febra, umrą z głodu.
– Na proroka! To prawda!
I rzeczywiście nie było
innej rady, jak wysłać dzieci na nową tułaczkę. Hatim, który okazał się
zupełnie dobrym człowiekiem, troszczył się tylko o to, czy Gebhr, którego
okrucieństwo poznał w czasie drogi, nie będzie znęcał się nad nimi. Ale
groźny Seki–Tamala, wzbudzający strach nawet we własnych żołnierzach, kazał
przywołać Sudańczyka i zapowiedział mu, że ma odwieźć dzieci żywe i zdrowe
do Smaina, a zarazem obchodzić się z nimi dobrze, gdyż inaczej zostanie powieszony.
Dobry Hatim uprosił jeszcze emira, by darował małej Nel niewolnicę, która
by jej służyła i opiekowała się nią w drodze i w obozie Smaina. Nel ucieszyła
się bardzo tym podarkiem, zwłaszcza gdy okazało się, że niewolnica jest
młodą dziewczyną z pokolenia Dinka, o miłych rysach i słodkim wyrazie twarzy.
Staś wiedział, że Faszoda
to śmierć, więc nie prosił bynajmniej Hatima, by nie wyprawiano ich w nową,
trzecią z kolei podróż. W duszy myślał też, że jadąc na wschód i południe
zbliżyć się muszą bardzo do południowych granic abisyńskich i że będzie
można uciec. Miał nadzieję, że na suchych wyżynach Nel uchroni się może od
febry, i z tych wszystkich przyczyn chętnie i gorliwie zajął się przygotowaniami
do drogi.
Gebhr, Chamis i dwaj
Beduini nie byli także przeciwni wyprawie licząc i na to, że przy boku Smaina
uda im się upolować sporą ilość niewolników, a potem sprzedać ich korzystnie
na targach. Wiedzieli, że handlarze niewolników dochodzą czasem do wielkich
majątków, w każdym razie woleli jechać niż pozostawać na miejscu pod ręką
Hatima i Seki–Tamali.
Przygotowania zabrały
jednak sporo czasu, zwłaszcza że dzieci musiały wypocząć. Wielbłądy nie mogły
już być użyte do tej podróży, więc Arabowie, a z nimi Staś i Nel mieli
jechać konno, Kali zaś, niewolnik Gebhra, i Mea, tak nazwana z porady Stasia
służąca Nel, iść piechotą przy koniach. Hatim wystarał się też o osła,
który niósi namiot przeznaczony dla dziewczynki i żywność dla dzieci na trzy
dni. Więcej nie mógl jej udzielić Seki–Tamala. Dla Nel urządzono coś w rodzaju
kobiecego siodła z wojłoku, mat palmowych i bambusów.
Trzy dni spędziły dzieci
dla odpoczynku w Faszodzie, lecz niezmierna ilość komarów nad rzeką czyniła
tu pobyt wprost nieznośnym. W dzień pojawiały się roje wielkich niebieskich
much, nie gryzących wprawdzie, ale tak uprzykrzonych, że właziły w uszy,
obsiadały oczy i wpadały nawet w usta. Staś słyszał jeszcze w Port–Saidzie,
że komary i muchy roznoszą febrę i zarazki zapalenia oczu; w końcu więc sam
prosił Seki–Tamalę, by ich jak najprędzej wyprawił, zwłaszcza że zbliżała
się wiosenna pora dżdżysta.
Rozdział 21
– Stasiu, dlaczego my
jedziemy i jedziemy, a Smaina jak nie ma, tak nie ma?
– Nie wiem. Zapewne
idzie szybko naprzód, żeby jak najprędzej dojść do okolic, w których będzie
mógł nałapać Murzynów. Czy chciałabyś, żebyśmy się już połączyli z jego
oddziałem?
Dziewczynka skinęła swoją
płową główką na znak, że bardzo jej o to chodzi.
– Co ci na tym zależy? –
zapytał Staś.
– Bo może Gebhr nie
będzie śmiał przy Smainie tak okropnie bić tego biednego Kali.
– Smain pewno nie
lepszy. Oni wszyscy nie mają miłosierdzia dla swoich niewolników.
– Tak?
I dwie łezki stoczyły się
po jej wychudłych policzkach.
Było to dziewiątego dnia
podróży Gebhr, który teraz był wodzem karawany, odnajdował z początku łatwo
ślady pochodu Smaina. Wskazywały jego drogę szlaki wypalonej dżungli i
obozowiska pełne ogryzionych kości i rozmaitych szczątków. Ale po upływie
pięciu dni trafiono na niezmierną przestrzeń spalonego stepu, na którym
wiatr rozniósł pożar na wszystkie strony. Ślady stały się mętne i zawile,
gdyż widocznie Smain rozdzielił swój oddział na kilkanaście mniejszych, by
ułatwić im otaczanie zwierzyny i zdobywanie żywności. Gebhr nie wiedział,
w jakim kierunku iść, i często zdarzało się, że karawana po długim
kołowaniu wracała na to samo miejsce, z którego wyszła. Potem trafili na
lasy, a po przebyciu ich weszli w kraj skalisty, gdzie grunt pokrywały płaskie
guzy lub drobne kamienie rozrzucone na wielkich rozległościach tak gęsto,
że dzieciom przypominały się bruki miejskie. Roślinności było tam skąpo.
Tylko gdzieniegdzie w rozpadlinach skał rosły euforbie, starce, mimozy,
a rzadziej jeszcze wysmukłe jasnozielone drzewa, które Kali nazywał w języku
ki–swahili m'ti i których liśćmi karmiono konie. W okolicy brakło całkiem
rzeczułek i strumieni, na szczęście poczęły już od czasu do czasu padać
deszcze, więc znajdowano wodę we wgłębieniach i wydrążeniach skał.
Zwierzynę wypłoszyły
oddziały Smaina i karawana byłaby marła głodem, gdyby nie mnóstwo pentarek,
które co chwila zrywały się spod nóg koni, a pod wieczór obsiadały drzewa
tak gęsto, że dość było strzelić w odpowiednim kierunku, ażeby kilka spadło
na ziemię. Nie były przy tym wcale płochliwe i pozwalały się zajść blisko,
a podrywały się tak ciężko i opieszale, że Saba, biegnący przed karawaną,
chwytał je i dusił prawie każdego dnia.
Chamis zabijał ich po
kilkanaście dziennie ze starej kapiszonowej strzelby, którą był wyszachrował
od jednego z podwładnych Hatimowi derwiszów podczas drogi z Omdurmanu do
Faszody. Śrutu jednak nie posiadał już więcej jak na dwadzieścia nabojów i
niepokoił się myślą: co będzie, gdy cały zapas się wyczerpie. Wprawdzie
pomimo przepłoszenia zwierzyny pojawiały się niekiedy wśród skał stadka
arieli, pięknych antylop pospolitych w całej środkowej Afryce, ale do
arieli trzeba było strzelać ze sztucera, oni zaś nie umieli użyć strzelby Stasia,
a Gebhr nie chciał mu jej dać do ręki.
Sudańczyk również począł
się niepokoić długą drogą. Przychodziło mu chwilami do głowy, by wracać
do Faszody, w razie bowiem gdyby się rozminęli ze Smainem, mogli się
zabłąkać w dzikich okolicach, w których nie mówiąc już o głodzie, groziły im
napady dzikich zwierząt i dzikszych jeszcze Murzynów, dyszących zemstą
za łowy, które na nich wyprawiano. Ale ponieważ nie wiedział, że Seki–Tamala
wybiera się przeciw Eminowi, gdyż rozmowa o tym odbywała się nie przy nim,
więc brał go strach na myśl, że przyjdzie mu stanąć przed obliczem potężnego
emira, który kazał mu odwieźć dzieci do Smaina i dał mu do niego list, zapowiedziawszy
przy tym, że jeśli nie wywiąże się należycie z obowiązku – pójdzie na powróz.
Wszystko to razem wzięte przepełniało mu duszę goryczą i złością. Nie śmiał
już jednak mścić się za swe zawody na Stasiu i Nel, natomiast plecy biednego
Kalego broczyły co dzień krwią pod korbaczem. Młody niewolnik zbliżał się do
srogiego pana zawsze z drżeniem i trwogą. Ale na próżno obejmował jego
nogi i całował ręce, na próżno padał przed nim na twarz. Kamiennego serca
nie wzruszała ni pokora, ni jęki i korbacz rozdzierał z lada powodu, a czasem
i bez powodu, ciało nieszczęśliwego chłopca. Na noc wkładano mu nogi w drewnianą
deskę z otworami, by nie uciekł. W dzień szedł na powrozie przy koniu Gebhra,
co nadzwyczaj bawiło Chamisa. Nel oblewała łzami niedolę Kalego, Staś burzył
się w sercu i kilkakrotnie ujmował się za nim zapalczywie, ale gdy spostrzegł,
że to podnieca jeszcze Gebhra, zaciskał tylko zęby i milczał.
Lecz Kali zrozumiał, że
tych dwoje ujmuje się za nim, i pokochał ich swym zbolałym, biednym sercem
głęboko.
Od dwu dni jechali skalistym
wąwozem o wysokich, stromych skałach. Z naniesionych i porozrzucanych bezładnie
kamieni łatwo było poznać, że w czasie pory dżdżystej wąwóz napełniał się
wodą, ale obecnie dno jego było zupełnie suche. Pod ścianami rosło po obu
stronach trochę trawy, dużo cierni, a nawet gdzieniegdzie i drzewa. Gebhr
zapuścił się w tę kamienną gardziel dlatego, że szła ustawicznie w górę, sądził
więc, że doprowadzi go do jakiej wyżyny, z której łatwiej mu będzie dostrzec
w dzień dymy, a w nocy ogniska obozu Smaina. Miejscami wąwóz stawał się
tak ciasny, że tylko dwa konie mogły iść w pobok, miejscami rozszerzał się
w małe, okrągłe doliny otoczone jakby wysokimi kamiennymi murami, na których
siedziały wielkie pawiany igrając z sobą, szczekając i pokazując karawanie
zęby.
Była godzina piąta po
południu. Słońce zniżyło się już ku zachodowi. Gebhr myślał o noclegu; chciał
tylko dotrzeć do jakiejś dolinki, w której można by urządzić zeribę, to
jest otoczyć karawanę wraz z końmi płotem z kolczastych mimoz i akacji,
chroniących od napadu dzikich zwierząt. Saba biegł naprzód, poszczekując
na małpy, które na jego widok rzucały się niespokojnie, i raz w raz znikał w
zakrętach wąwozu. Echo powtarzało rozgłośnie jego szczekanie.
Nagle jednak umilkł, a po
chwili przybiegł pędem do koni ze zjeżoną sierścią na grzbiecie i wtulonym
pod siebie ogonem. Beduini i Gebhr zrozumieli, że musiało go coś przestraszyć,
ale spojrzawszy po sobie i chcąc przekonać się, co by to być mogło, ruszyli
dalej. Lecz przejechawszy macy zakręt, zdarli konie i stanęli w jednej chwili
jak wryci na widok, który uderzył ich oczy.
Oto na niewielkiej skale,
leżącej w samym środku dość szerokiego w tym miejscu wąwozu, leżał lew.
Dzieliło ich od niego
najwyżej sto kroków. Potężny zwierz ujrzawszy jeźdźców i konie podniósł się
na przednie łapy i począł na nich patrzeć. Nisko stojące już słońce
oświecało jego ogromną głowę, kudłate piersi – i w tym czerwonym blasku podobny
był do jednego z takich sfinksów, jakie zdobią wejścia do starożytnych świątyń
egipskich.
Konie jęły przysiadać na
zadach, kręcić się i cofać. Zdumieni i przerażeni jeźdźcy nie wiedzieli, co
począć, więc z ust do ust przelatywały tylko trwożne i bezradne słowa:
"Allach! Bismillach! Allach akbar!"
A król puszczy patrzał na
nich z góry, nieruchomy, jakby odlany z brązu.
Gebhr i Chamis słyszeli od
kupców przybywających z kością słoniową i gumą z Sudanu do Egiptu, że lwy
kładą się czasem na drodze karawan, które wobec tego muszą po prostu
zbaczać. Lecz tu nie było gdzie zboczyć. Wypadało chyba zawrócić i uciekać!
Tak, ale w takim razie było rzeczą niemal pewną, że straszny zwierz rzuci
się za nimi w pogoń.
Znów zatem zabrzmiały
gorączkowe pytania:
– Co robić?
– Co robić?
– Allach! może ustąpi.
– Nie ustąpi.
I znowu zapadła cisza.
Słychać było tylko chrapanie koni i przyspieszony oddech piersi ludzkich.
– Spuść Kalego z powroza
– ozwał się nagle do Gebhra Chamis – a my uciekajmy na koniach, wówczas lew
jego pierwszego dogoni i jego tylko zabije.
– Uczyń tak! –
powtórzyli Beduini.
Lecz Gebhr odgadł, że w
takim razie Kali wdrapie się w mgnieniu oka na ścianę skalną, a lew pogna za
końmi, przeto do głowy wpadł mu inny, okropny pomysi. Oto zarżnie chłopca i
rzuci go przed siebie, a wtedy zwierz skoczywszy za nimi ujrzy na ziemi krwawe
ciało i zatrzyma się, by je pożreć.
Więc przyciągnął Kalego
powrozem do siodła i już podniósł nóż, gdy w tej samej sekundzie Staś chwycił
go za szeroki rękaw dżiuby.
– Co robisz, łotrze?
Gebhr począł się szarpać i
gdyby chłopiec chwycił był go za rękę, wyrwałby się natychmiast, ale z
rękawem nie poszło tak łatwo, więc szarpiąc się począł jednocześnie
charczeć stłumionym ze wściekłości głosem:
– Psie, jeśli jego nie
starczy, zakłuję i was! Allach! zakłuję, zakłuję!
A Staś pobladł śmiertelnie,
albowiem błyskawicą przebiegła mu myśl, że lew, goniąc przede wszystkim za
końmi, może istotnie pominąć w pędzie trupa Kalego, a w takim razie Gebhr z
największą pewnością zarżnie kolejno ich oboje.
Więc ciągnąc ze zdwojoną
siłą za rękaw, krzyknął:
– Daj mi strzelbę!...
zabiję lwa!
Beduinów zdumiały te słowa,
ale Chamis, który widział jeszcze w Port–Saidzie, jak Staś strzela, począł natychmiast
wołać:
– Daj mu strzelbę! On
zabije lwa!
Gebhr przypomniał sobie
od razu strzały na jeziorze Karoun i wobec straszliwego niebezpieczeństwa
prędko zaniechał oporu. Z wielkim nawet pośpiechem podał chłopcu sztucer,
a Chamis otworzył co duchu pudło z nabojami, z którego Staś zaczerpnął pełną
garścią.
Potem zeskoczył z konia,
wsunął ładunki w lufy i ruszył naprzód.
Przez pierwszych kilka
kroków był jakby odurzony i widział tylko siebie i Nel z szyjami poderżniętymi
nożem Gebhra. Ale wnet bliższe i straszniejsze niebezpieczeństwo kazało mu
zapomnieć o wszystkim innym. Miał przed sobą lwa! Na widok zwierza pociemniało
mu w oczach. Poczuł zimno w policzkach i w nosie, poczuł, że nogi ma jak ołowiane
i że mu brak tchu. Po prostu bał się. W Port–Saidzie czytywał, nawet i w czasie
lekcyj, o polowaniach na lwy, ale co innego było oglądać obrazki w
książkach, a co innego stanąć oko w oko z potworem, który teraz oto patrzył
na niego jakby ze zdziwieniem, marszcząc swe szerokie, podobne do tarczy
czoło.
Arabowie przytaili dech w
piersiach, albowiem nigdy w życiu nie widzieli nic podobnego. Z jednej strony
mały chłopiec, który wśród wysokich skał wydawał się jeszcze mniejszy, z
drugiej potężny zwierz, złoty w promieniach słońca, wspaniały, groźny
"pan z wielką głową", jak mówią Sudańczycy.
Staś przemógł całą siłą
woli bezwładność nóg i posunął się dalej. Jeszcze przez chwilę wydało mu
się, że serce podchodzi mu aż do gardła – i trwało to dopóty, dopóki nie
podniósł strzelby do twarzy. Wówczas trzeba było myśleć o czym innym. Czy
zbliżyć się więcej, czy już strzelać? Gdzie mierzyć? Im mniejsza odległość,
tym strzał pewniejszy... a zatem dalej! dalej! kroków czterdzieści – jeszcze
za dużo... trzydzieści! dwadzieścia! Już powiew przynosi ostry zwierzęcy
swąd...
Chłopiec stanął.
"Kula między oczy
albo po mnie! – pomyślał. – W imię Ojca i Syna!..."
A lew podniósł się,
przeciągnął grzbiet i zniżył głowę. Wargi poczęły mu się odchylać, brwi nasunęły
się na oczy. Ta drobna jakaś istotka ośmieliła się podejść zbyt blisko – więc
gotował się do skoku przysiadając, z drganiem ud, na tylnych łapach...
Lecz Staś przez jedno
mgnienie oka dostrzegł, że muszka sztucera przypada na czole zwierza, i pociągnął
za cyngiel.
Huknął strzał. Lew wspiął
się tak, że przez chwilę wyprostował się na całą wysokość, po czym runął na
wznak, czterema łapami do góry.
I w ostatniej konwulsji
stoczył się ze skały na ziemię.
Staś trzymał go jeszcze
przez kilka minut pod strzałem, lecz widząc, że drgawki ustają i że płowe cielsko
wyprężyło się bezwładnie, otworzył strzelbę i założył nowy ładunek.
Ściany skaliste rozbrzmiewały
jeszcze gromkim echem. Gebhr, Chamis i Beduini nie mogli zrazu dojrzeć, co
się stało, gdyż poprzedniej nocy padał deszcz i z powodu wilgoci powietrza
dym zasłonił wszystko w ciasnym wąwozie. Dopiero gdy dym opadł, poczęli krzyczeć
z radości i chcieli skoczyć ku chłopcu, ale na próżno, gdyż żadna siła nie
mogła zmusić koni do kroku naprzód.
A Staś zawrócił, objął
wzrokiem czterech Arabów i wpił oczy w Gebhra.
– Ach, dość! – rzekł
zaciskając zęby. – Przebrałeś miarę. Nie zamordujesz ani Nel, ani nikogo
więcej!
I nagle uczuł, że nos i policzki
bledną mu znowu, ale było to inne zimno, płynące nie ze strachu, lecz ze
strasznego i nieubłaganego postanowienia, od którego serce w piersiach
czyni się na razie żelazne.
– Tak! To przecie łotry,
katy, mordercy, a Nel w ich ręku!...
– Nie zamordujesz jej!
– powtórzył.
Zbliżył się ku nim – znów
stanął – i nagle z błyskawiczną szybkością podniósł strzelbę do twarzy.
Dwa strzały jeden za drugim targnęły echem wąwozu: Gebhr runął na ziemię
jak wór piasku, a Chamis pochylił się w kulbace i uderzył krwawym czołem
o kark koński.
Dwaj Beduini wydali
okropny okrzyk przerażenia i zeskoczywszy z koni rzucili się ku Stasiowi.
Zakręt był za nimi niedaleko i gdyby byli uciekali za siebie, czego Staś życzył
sobie w duszy, byliby mogli uchronić się przed śmiercią. Ale zaślepionym
trwogą i wściekłością wydało się, że dopadną chłopca wpierw, nim zdoła zmienić
naboje, i zadźgają go nożami. Głupcy! Ledwie przebiegli kilkanaście kroków,
szczęknęła znów złowroga strzelba, wąwóz odegrzmiał echem nowych strzałów i
obaj padli twarzami na ziemię, rzucając się i tłukąc jak wyjęte z wody
ryby.
Jeden – gorzej w pośpiechu
strzelony – podniósł się jeszcze i wsparł na rękach, ale w tej chwili Saba zatopił
mu kły w karku.
Nastała śmiertelna cisza.
Przerwały ją dopiero jęki
Kalego, który rzucił się na kolana i wyciągnąwszy przed się ręce krzyczał w
łamanym języku ki–swahili:
– Bwana kubwa! (Panie
wielki!) zabić lwa, zabić złych ludzi, ale nie zabijać Kalego!
Staś jednak nie zważał na jego
wołanie. Czas jakiś stał jak błędny, po czym spostrzegłszy zbielałą
twarzyczkę Nel i jej na wpół przytomne, rozszerzone z przerażenia oczy skoczył
ku niej:
– Nel! nie bój się!...
Nel! jesteśmy wolni!...
........................................................................................................................
Jakoż byli istotnie wolni,
ale i zabłąkani w dzikiej bezludnej puszczy, w czeluściach "czarnego
lądu".
Rozdział 22
Zanim Staś i młody Murzyn
poodciągali na boki wąwozu zabitych Arabów i ciężkie cielsko lwa, słońce zniżyło
się jeszcze i wkrótce miała zapaść noc. Ale niepodobna było nocować w
sąsiedztwie trupów, więc chociaż Kali ukazując na zabitego zwierza głaskał
się po piersiach i powtarzał mlaskając językiem: "Msuri nyama"
(dobre, dobre mięso), Staś nie dał mu się zająć nyamą, a natomiast kazał mu
łapać konie, które pouciekały po strzałach. Czarny chłopak wywiązał się z
tego nadzwyczaj zręcznie, zamiast bowiem gonić je wąwozem, w którym to razie
byłyby uciekały coraz dalej, wydrapał się na górę i skracając sobie drogę
przez wymijanie zakrętów, zabiegł spłoszonym rumakom drogę od przodu. W ten
sposób schwytał z łatwością dwa, a dwa inne napędził na Stasia. Tylko koni
Gebhra i Chamisa nie można już było odszukać, ale i tak pozostały cztery,
nie licząc objuczonego namiotem i rzeczami kłapoucha, który wobec tragicznych
wypadków okazał prawdziwie filozoficzny spokój. Znaleziono go za zakrętem,
szczypiącego dokładnie, ale bez pośpiechu, trawę rosnącą na dnie wąwozu.
Mierzyny sudańskie
przyzwyczajone są w ogóle do widoku dzikich zwierząt, ale boją się lwów,
było więc sporo trudności z przeprowadzeniem ich obok skały, przy której
czerniała kałuża krwi. Konie chrapały rozdymając nozdrza i wyciągając
szyje ku zakrwawionym kamieniom, wszelako gdy osioł postrzygłszy tylko
nieco uszyma przeszedł spokojnie, przeszły i one. Noc była tuż, ujechali
jednak około kilometra i zatrzymali się dopiero w miejscu, w którym wąwóz
rozszerzał się znów w małą, amfiteatralną dolinkę, porośniętą gęsto cierniem
i krzewami kolczastej mimozy.
– Panie – rzekł miody
Murzyn – Kali napalić ogień, duży ogień!
I wziąwszy sudański, szeroki
miecz, który zdjął był z trupa Gebhra, począł ścinać nim ciernie, a nawet i
większe drzewka. Po napaleniu ognia ścinał jeszcze, póki nie nagromadził
tak wielkiego zapasu, że mogło wystarczyć go na całą noc.
Po czym obaj ze Stasiem
ustawili namiocik dla Nel pod wysoką prostopadłą ścianą doliny, a następnie
otoczyli go półkolistym, szerokim i wysokim kolczastym płotem, czyli
tak zwaną zeribę. Staś wiedział z opisów afrykańskich wędrówek, że podróżnicy
ubezpieczają się w ten sposób przed napadami dzikich zwierząt. Konie jednak
nie mogły się za płotem pomieścić, więc chłopcy rozkulbaczywszy je i
zdjąwszy z nich naczynia blaszane i worki popętali je tylko, by nie
oddaliły się zanadto w poszukiwaniu trawy lub wody. Mea znalazła zresztą
wodę w pobliżu, we wgłębieniu skalnym tworzącym jakby mały basen, pod
przeciwległymi skałami. Było jej sporo, tak że starczyło i dla koni, i na
ugotowanie pentarek, zastrzelonych rano przez Chamisa. W jukach, które
wraz z namiotem dźwigał osioł, znalazło się też około trzech garncy durry i
kilka garści soli oraz wiązka suszonych korzeni manioku.
Starczyło więc na obfitą
wieczerzę. Korzystali z niej jednak przeważnie tylko Kali i Mea. Młody Murzyn,
którego Gebhr głodził w okropny sposób, zjadł taką ilość pokarmu, jaka
mogła nasycić dwóch ludzi. Ale też był za to całym sercem wdzięczny swoim nowym
państwu i natychmiast po wieczerzy padł na twarz przed Stasiem i Nel na
znak, że pragnie do końca życia zostać ich niewolnikiem, a następnie złożył
równie pokorną czołobitność strzelbie Stasia rozumiejąc widocznie, że
bezpieczniej jest zjednać sobie łaskę tak groźnego narzędzia. Po czym
oświadczył, że podczas snu "pana wielkiego" i bibi będzie czuwał na
przemian z Meą, by ogień nie zgasł – i siadł przy nim w kucki mrucząc z cicha
coś w rodzaju piosenki, w której powtarzały się co chwila wyrazy: Simba
kufa! Bimba kufa!, co znaczy w języku ki–swahili: lew zabity.
Ale "panu
wielkiemu" ani małej bibi nie było do snu. Nel na wielkie prośby Stasia
przełknęła zaledwie parę kawałków pentarki i kilka ziarnek rozgotowanej
durry. Mówiła, że nie chce się jej ani jeść, ani spać, tylko pić. Stasia
chwyciła obawa, czy nie dostaw gorączki, ale przekonał się, że ręce ma
chłodne, a nawet aż nadto zimne. Namówił ją jednak, aby weszła pod namiot,
gdzie przygotował dla niej posianie, obszukawszy wpierw starannie, czy w
trawie nie ma skorpionów. Sam siadł na kamieniu ze sztucerem w ręku, by
bronić jej od napadu dzikich zwierząt, w razie gdyby ogień okazał się niedostateczną
obroną. Ogarnęło go niezmierne zmęczenie i wyczerpanie. W duszy powtarzał
sobie: "Zabiłem Gebhra i Chamisa, zabiłem Beduinów, zabiłem lwa i
jesteśmy wolni". Ale było to tak, jakby te słowa szeptał mu kto inny i
jakby on sam nie rozumiał dobrze, co to znaczy. Miał tylko poczucie, że są
wolni, ale że stało się zarazem coś okropnego, co napełniało go niepokojem
i przygniatało mu piersi jak ciężki kamień. Wreszcie myśli poczęły mu drętwieć.
Długi czas patrzył na wielkie ćmy krążące nad płomieniem, a w końcu jął kiwać
się i drzemać. Kali drzemał także, ale budził się co chwila i dorzucał
gałęzi do ognia.
Noc uczyniła się głęboka
i co rzadko zdarza się pod zwrotnikami, bardzo cicha. Słychać tylko było
trzask płonących cierni i syczenie płomienia, który rozświecał zatoczone
półkolem wiszary skalne. Księżyc nie rozjaśniał głębin wąwozu, ale w górze
migotały roje nieznanych gwiazd. Powietrze stało się tak chłodne, że Staś
zbudził się, otrząsnął senne odrętwienie i począł troszczyć się o to, czy
chłód nie dokuczy malej Nel.
Lecz uspokoił się przypomniawszy
sobie, że zostawił jej pod namiotem na wojłokach pled, który Dinah zabrała
jeszcze z Fajumu. Przyszło mu też na myśl, że jadąc od samego Nilu ciągle,
lubo nieznacznie, pod górę, musieli przez tyle dni zajechać już dość wysoko,
a zatem do krajów, w których febra nie grozi już tak jak w niskim łożysku
rzeki. Dojmujący chłód nocny zdawał się potwierdzać to przypuszczenie.
I myśl ta dodała mu otuchy.
Podszedł na chwilę pod namiot, by posłuchać, czy Nel śpi spokojnie, po czym
wrócił, siadł bliżej ognia i znów począł drzemać, a nawet zasnął głęboko.
Nagle zbudziło go
warczenie Saby, który poprzednio ułożył się do snu tuż przy jego nogach.
Kali ocknął się także i
obaj poczęli spoglądać niespokojnie na brytana, który, wyciągnięty jak
struna, nastawił uszy i łopocąc nozdrzami wietrzył w stronę, z której przybyli,
wpatrując się zarazem w ciemność. Sierść zjeżyła mu się na karku i grzbiecie,
a piersi wzdymały się od powietrza, które warcząc wciągał w płuca.
Młody niewolnik dorzucił
co prędzej suchych gałęzi na ogień.
– Panie – szeptał –
wziąć strzelbę! wziąć strzelbę!
Staś wziął strzelbę i
wysunął się przed ogień, by widzieć lepiej mroczną głąb wąwozu. Warczenie
Saby zmieniło się w urywane poszczekiwanie. Przez długą chwilę nie było nic
słychać, po czym jednakże do uszu Kalego i Stasia doleciał z odległości
głuchy tętent, jakby jakieś wielkie zwierzęta biegły szybko w stronę
ognia. Tętent ów odbijał się wśród ciszy echem o skalne ściany i stawał się
coraz głośniejszy.
Staś zrozumiał, że zbliża
się śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale co to być mogło? Może bawoły, może jaka
para nosorożców, która szuka wyjścia z wąwozu? W takim razie, jeśli huk
strzału nie spłoszy ich i nie zawróci, nic nie uratuje karawany, albowiem
zwierzęta te, nie mniej złośliwe i napastnicze od drapieżnych, nie boją się
ognia – i roztratują wszystko po drodze...
Gdyby to był jednak jaki
oddział Smaina, który, natknąwszy się na trupy w wąwozie, ściga morderców?
Staś sam nie wiedział, co byłoby lepsze: prędka śmierć czy nowa niewola?
Przebiegło mu przy tym przez głowę, że jeżeli sam Smain znajdzie się w
oddziale, to ich może oszczędzi, ale jeśli go nie ma, to derwisze albo zamordują
ich natychmiast, albo, co gorzej, umęczą ich przed śmiercią w okrutny sposób.
"Ach – pomyślał – daj
Boże, żeby to były zwierzęta, nie ludzie!"
Tymczasem tętent rósł i
zmienił się w grzmot kopyt – aż na koniec z ciemności wyłoniły się błyszczące
oczy, rozdęte chrapy i rozwiane od biegu grzywy.
– Konie! – zawołał Kali.
Jakoż były to konie Gebhra
i Chamisa. Przybiegły oba w dzikim pędzie, gnane widocznie trwogą, lecz
wpadłszy w krąg światła i ujrzawszy swych popętanych towarzyszów wspięły
się na zadnich nogach, po czym parskając zaryły się kopytami w ziemię i
pozostały przez chwilę nieruchome.
Lecz Staś nie odjął
strzelby od twarzy. Był pewien, że za końmi wychyli się lada chwila kudłata głowa
lwa lub płaska czaszka pantery. Ale czekał na próżno. Konie uspokajały się
z wolna, a co więcej, Saba przestał po niejakim czasie wietrzyć, natomiast
okręciwszy się kilkakrotnie na miejscu, jak czynią zwykle psy, położył
się, zwinął w kółko i zamknął oczy. Widocznie, jeśli jaki zwierz drapieżny
ścigał konie, to poczuwszy dym lub zobaczywszy odblask ognia na skałach,
cofnął się z daleka.
– Musiało jednak coś
mocno je nastraszyć – rzekł do Kalego Staś – skoro nie bały się przebiec obok
trupów ludzi i lwa.
– Panie – odrzekł
chłopak – Kali domyślać się, co się stało. Dużo, dużo hien i szakali wejść do
wąwozu i iść do trupów. Konie przed nimi uciekać, ale hieny ich nie gonić, bo
one jeść Gebhra i tamtych innych...
– Być może; ale ty teraz
idź, rozsiodłaj konie, zabierz naczynia i worki i przynieś tu. A nie bój się,
bo strzelba cię obroni.
– Kali się nie bać –
odpowiedział chłopak.
I rozsunąwszy nieco cierni
przy samej skale, wysunął się za zeribę, a tymczasem wyszła z namiotu Nel.
Saba podniósł się
natychmiast i trącając ją nosem, upominał się o zwykłe pieszczoty. Ale ona wyciągnąwszy
zrazu rękę cofnęła ją natychmiast jakby ze wstrętem.
– Stasiu, co się stało?
– spytała.
– Nic. Przybiegły tamte
konie. Czy to ich tętent cię rozbudził?
– Obudziłam się już
przedtem i chciałam nawet wyjść z namiotu, ale...
– Ale co?
– Myślałam, że się może
rozgniewasz.
– Ja? na ciebie?
A Nel podniosła oczy i
poczęła na niego spoglądać jakimś szczególnym wzrokiem, takim, jakim nie patrzyła
nigdy przedtem. Po twarzy Stasia przemknęło wielkie zdziwienie, albowiem
w jej słowach i spojrzeniu wyczytał wyraźnie obawę.
"Ona się mnie
boi!" – pomyślał.
I w pierwszej chwili
odczuł jakby przebłysk zadowolenia. Pochlebiła mu myśl, że po tym, czego
dokonał, nawet Nel uważa go nie tylko za człowieka zupełnie dorosłego, ale za
groźnego wojownika rozsiewającego wokół trwogę. Ale trwało to krótko, albowiem
niedola rozwinęła w nim umysł i dar spostrzegawczy, pomiarkował przeto, że
w zaniepokojonych oczach dziewczynki widać obok trwogi jakby odrazę do tego,
co się stało, do tej przelanej krwi i do tej okropności, której była dziś
świadkiem przypomniał sobie, jak przed chwilą cofnęła rękę nie chcąc pogłaskać
Saby, który dodusił jednego z Beduinów. Tak! Staś sam czuł przecie na piersiach
zmorę. Inna rzecz była czytać w Port–Saidzie o traperach amerykańskich zabijających
na Dalekim Zachodzie tuzinami czerwonoskórych Indian, a inna dokonać tego
osobiście i widzieć żywych przed chwilą ludzi chrapiących w drgawkach
wśród kałuż krwi. Tak! Nel ma niezawodnie w sercu pełno lęku, ale zarówno i
odrazy, która w niej pozostanie na zawsze. "Będzie się mnie bała –
pomyślał Staś – ale w głębi serca, mimo woli, nie przestanie mieć mi tego za
złe i to będzie moja zapłata za to wszystko, com dla niej zrobił".
Na tę myśl wielka gorycz
wezbrała mu w piersiach, albowiem zdawał sobie doskonale sprawę, że gdyby
nie Nel, to już dawno albo zostałby zabity, albo byłby uciekł. Dla niej
więc przecierpiał to wszystko, co przecierpiał, a te męki i głody na to tylko
się przydały, że oto teraz stoi przed nim spłoszona, jakby nie ta sama, mała
siostrzyczka i wznosi ku niemu oczy nie z dawną ufnością, ale ze zdziwionym
lękiem. Staś uczuł się nagle bardzo nieszczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu
zrozumiał, co to jest rozżalenie. Łzy napływały mu mimo woli do oczu i
gdyby nie to, że "groźnemu wojownikowi" żadną miarą nie wypadało
się rozpłakać, byłby to może uczynił.
Pohamował się jednak i
zwróciwszy się do dziewczynki zapytał:
– Czy ty się boisz,
Nel?...
A ona odpowiedziała cicho:
– Jakoś... tak straszno!
Na to Staś kazał Kalemu
przynieść wojłoki spod siodeł i nakrywszy jednym z nich kamień, na którym
poprzednio drzemał, drugi rozesłał na ziemi i rzekł:
– Siądź tu przy mnie
koło ognia... Prawda, jaka noc chłodna? Jeśli sen cię zmorzy, to oprzesz o mnie
głowę i zaśniesz.
Nel zaś powtórzyła:
– Jakoś tak straszno!...
Staś owinął ją starannie
pledem i przez czas jakiś siedzieli w milczeniu, wsparci o siebie i oświeceni
różowym blaskiem, który pełgał po skałach i iskrzył się migotliwie na blaszkach
miki, którymi upstrzone były kamienne złomy. Za zeribą słychać było parskanie
koni i chrzęst trawy w ich zębach.
– Słuchaj, Nel – ozwał
się Staś – ja musiałem to zrobić... Gebhr zagroził, że nas zakłuje, jeśli lew
nie poprzestanie na Kalim i będzie ich dalej gonił. Słyszałaś?:.. Pomyśl,
że zagroził tym nie tylko mnie, ale i tobie. I byłby to zrobił! Ja powiem ci
szczerze, że gdyby nie ta groźba, to jednak, choć myślałem już o tym
dawniej, nie byłbym do nich strzelał. Myślę, że nie mógłbym... Ale on przebrał
miarę. Widziałaś, jak okropnie znęcał się przedtem nad Kalim. A Chamis?
jakże on nikczemnie nas zaprzedał! Przy tym czy wiesz, co by się stało, gdyby
oni nie byli znaleźli Smaina? Oto Gebhr zacząłby się znęcać tak samo nad
nami... nad tobą. Okropność pomyśleć, że biłby cię korbaczem i byłby nas
oboje zamęczył, a po naszej śmierci wróciłby sobie do Faszody i powiedział,
żeśmy pomarli z febry... Ja, Nel, nie z żadnego okrucieństwa tak zrobiłem,
ale musiałem myśleć o tym, jakby cię uratować... O ciebie tylko mi chodziło...
I w głosie jego odbiło się
wyraźnie to rozżalenie, które przepełniało mu serce. Nel zrozumiała to widocznie,
gdyż przytuliła się do niego mocniej, on zaś opanowawszy chwilowe wzruszenie
tak mówił dalej:
– Ja się przecie nie
zmienię i będę cię strzegł i pilnował jak poprzednio. Póki oni żyli, nie było
żadnej nadziei ratunku. Teraz możemy uciec do Abisynii. Abisyńczycy są
czarni i dzicy, ale chrześcijanie i nieprzyjaciele derwiszów. Byleś była
zdrowa, to nam się to uda, bo do Abisynii nie jest bardzo daleko. A choćby
nam się nawet nie udało, choćbyśmy wpadli w ręce Smaina, to nie myśl, że on
się będzie na nas mścił. On nigdy w życiu nie widział ani Gebhra, ani Beduinów;
znał tylko Chamisa, ale co mu tam Chamis! Możemy przy tym nie mówić wcale
Smainowi, że Chamis z nami był. Jeśli nam się uda przedostać do Abisynii, to
będziemy ocaleni, a jeśli nie, to i w takim razie nie będzie ci gorzej
tylko lepiej, bo takich okrutników jak tamci nie ma chyba więcej na
świecie... Nie bój się ty mnie, Nel!...
I chcąc wzbudzić jej
zaufanie, a zarazem dodać otuchy, począł ją głaskać po płowej główce.
Dziewczynka słuchała podnosząc nieśmiało na niego oczy. Widoczne było, że
chce coś powiedzieć, ale się ociąga i waha – i obawia. Na koniec schyliła
głowę, tak że włosy zakryły całkiem jej twarz, i zapytała jeszcze ciszej
niż poprzednio i trochę drżącym głosem:
– Stasiu...
– Co, kochanie?
– A oni tu nie
przyjdą?...
– Kto? – zapytał ze
zdziwieniem Staś.
– Tamci... zabici?
– Co ty mówisz, Nel?...
– Boję się! boję się!...
I pobladłe usta poczęły
się jej trząść.
Zapadło milczenie. Staś nie
wierzył, by zabici mogli zmartwychwstać, ale ponieważ była noc i ciała ich
leżały niedaleko, więc uczyniło mu się jakoś dziwnie nieswojo: dreszcz
przebiegi mu po plecach.
– Co ty mówisz, Nel? –
powtórzył. – To Dinah nauczyła cię bać się duchów... Umarli nie...
I nie skończył, bo w tej
chwili stało się coś przerażającego. Oto wśród ciszy nocnej w głębiach wąwozu,
w tej stronie, gdzie leżały trupy, rozległ się nagle jakiś nieludzki okropny
śmiech, w którym drgała rozpacz i radość, i okrucieństwo, i ból, i łkanie,
i szyderstwo – rozdzierający i spazmatyczny śmiech obłąkanych lub potępieńców.
Nel krzyknęła i z całych
sił objęła Stasia ramionami. A jemu wszystkie włosy stanęły dębem. Saba
zerwał się i począł warczeć.
Lecz siedzący opodal Kali
podniósł spokojnie głowę i rzeki prawie wesoło:
– To hieny śmiać się z
Gebhra i z lwa.
Rozdział 23
Wielkie wypadki poprzedniego
dnia i wrażenia nocne tak wymęczyły Stasia i Nel, że gdy wreszcie zmorzył
ich sen, zasnęli oboje kamiennym snem i dziewczynka dopiero koło południa
ukazała się przed namiotem. Staś zerwał się nieco wcześniej z wojłoku rozciągniętego
blisko ogniska i w oczekiwaniu na towarzyszkę kazał Kalemu zająć się
śniadaniem, które ze względu na późną godzinę miało być zarazem obiadem.
Jasne światło dnia rozpędziło
nocne strachy; oboje zbudzili się nie tylko wypoczęci, ale i pokrzepieni na
duchu. Nel wyglądała lepiej i czuła się silniejsza, że zaś oboje chcieli
odjechać jak najdalej od miejsca, w którym leżeli postrzelani Sudańczycy,
więc zaraz po posiłku siedli na koń i ruszyli przed siebie.
O tej porze dnia wszyscy
podróżnicy po Afryce zatrzymują się na południowy wypoczynek i nawet karawany
złożone z Murzynów chronią się pod cień wielkich drzew, są to bowiem tak
zwane "białe godziny" – godziny upału i milczenia, podczas których
słońce praży niemiłosiernie i spoglądając z wysoka, zdaje się szukać, kogo
by zabić. Wszelki zwierz zaszywa się wówczas w największe gąszcze; ustaje
śpiew ptaków, ustaje brzęczenie owadów i cała natura zapada w ciszę, przytaja
się, jakby chcąc uchronić się przed okiem złego bóstwa. Lecz oni jechali wąwozem,
w którym jedna ze ścian rzucała głęboki cień, więc mogli posuwać się naprzód
nie narażając się na spiekę. Staś nie chciał opuszczać wąwozu naprzód dlatego,
że na górze mogli być dostrzeżeni z dala przez oddziały Smaina, a po wtóre,
że łatwiej w nim było znaleźć w rozpadlinach skalnych wodę, która w miejscach
odkrytych wsiąkała w ziemię lub zmieniała się pod wpływem promieni słonecznych
w parę.
Droga ciągle, lubo
nieznacznie, szła w górę. Na ścianach skalnych widać było miejscami żółte
złogi siarki. Woda w szczelinach przejęta była także jej zapachem, co obojgu
dzieciom przypominało w niemiły sposób Omdurman i mahdystów, którzy
namaszczali głowy tłuszczem ugniecionym z proszkiem siarczanym. W innych
natomiast miejscach czuć było koty piżmowe, a tam, gdzie z wysokich wiszarów
spadały aż na dół wąwozu przepyszne kaskady lianów, rozchodziła się upajająca
woń wanilii. Mali wędrowcy chętnie zatrzymywali się w cieniu tych kotar
haftowanych kwieciem purpurowym i lila, które wraz z liśćmi dostarczało
pokarmu dla koni.
Zwierząt nie było widać,
tylko gdzieniegdzie na zrębach skał siedziały w kucki małpy, podobne na tle
nieba do takich fantastycznych bożyszcz pogańskich, jakie w Indiach
zdobią krawędzie świątyń. Wielkie grzywiaste samce pokazywały Sabie zęby
lub wyciągały w trąbkę paszcze na znak zdumienia i gniewu, podskakując
jednocześnie, mrugając oczyma i drapiąc się po bokach. Ale Saba, przyzwyczajony
już do ich ciągłego widoku, niewiele zwracał na te groźby uwagi.
Jechali raźnie. Radość z
odzyskanej wolności spędziła z piersi Stasia tę zmorę, która dławiła go w
nocy. Głowę miał obecnie zajętą tylko myślą, co dalej czynić, jak wyprowadzić
Nel i siebie z okolic, w których groziła im ponowna niewola u derwiszów,
jak radzić sobie podczas długiej podróży przez puszczę, by nie umrzeć z
głodu i pragnienia, i na koniec: dokąd iść? Wiedział jeszcze od Hatima, że z
Faszody w prostej linii do granicy abisyńskiej nie ma więcej niż pięć dni
drogi – i wyrachował, że wyniesie to około stu mil angielskich. Owóż od wyjazdu
ich z Faszody upłynęło blisko dwa tygodnie, jasną więc było rzeczą, że nie
szli tą najkrótszą drogą, lecz w poszukiwaniu Smaina musieli skręcić
znacznie na południe. Przypomniał sobie, że w szóstym dniu podróży przebyli
rzekę, która nie była Nilem, a potem, zanim kraj zaczął się wznosić,
przejeżdżali koło jakichś dużych błot. W szkole w Port–Saidzie uczono
bardzo dokładnie geografii Afryki i Stasiowi została w pamięci nazwa
Ballor, oznaczająca rozlewisko mało znanej rzeki Sobbat, wpadającej do Nilu.
Nie był wprawdzie pewny, czy pominęli te właśnie rozlewiska, ale przypuszczał,
że tak było. Przyszło mu do głowy, że Smain chcąc nałapać niewolników nie
mógł ich szukać wprost na wschód od Faszody, gdyż kraj był tam już całkowicie
wyludniony przez derwiszów i ospę, lecz musiał iść ku południowi, w okolice
dotychczas przez wyprawy nie nawiedzane. Staś wywnioskował z tego, że idą
śladami Smaina – i ta myśl przestraszyła go w pierwszej chwili.
Począł więc zastanawiać
się, czy nie należy porzucić wąwozu, który skręcał coraz wyraźniej na południe,
i iść wprost na wschód. Lecz po chwili rozwagi zaniechał tego zamiaru.
Owszem, ciągnąć w trop za bandą Smaina na odległość dwóch lub trzech dni – wydało
mu się najbezpieczniej, gdyż było zupełnie nieprawdopodobne, by Smain wracał
z towarem ludzkim tą samą kołującą drogą zamiast skierować się wprost do
Nilu. Staś zrozumiał też, że do Abisynii można się było przedostać tylko od
strony południowej, w której kraj ten styka się z dziką puszczą, nie zaś od
granicy wschodniej, pilnie strzeżonej przez derwiszów.
I wskutek tych myśli
postanowił zapuścić się jak najdalej w stronę południową. Można tam było
wprawdzie natknąć się na Murzynów, bądź zbiegłych znad brzegów Białego
Nilu, bądź miejscowych. Ale z dwojga złego Staś wolał mieć do czynienia z
czarnymi niż z mahdystami. Liczył przy tym i na to, że na wypadek spotkania
zbiegów lub osad miejscowych Kali i Mea mogą mu być pomocni. Na młodą Murzynkę
dość było spojrzeć, aby odgadnąć, że należy do plemienia Dinka lub Szylluk,
miała bowiem niezmiernie długie i cienkie nogi, jakimi odznaczają się oba
te szczepy zamieszkujące pobrzeża Nilu i brodzące na podobieństwo żurawi
lub bocianów po jego rozlewiskach. Kali natomiast, lubo pod ręką Gebhra
stał się podobny do kościotrupa, miał zupełnie inną postać. Był krępy i
mocno zbudowany; ramiona miał silne, a stopy w porównaniu ze stopami Mei
stosunkowo małe.
Ponieważ nie mówił prawie
wcale po arabsku, a źle językiem ki–swahili, którym można rozmówić się
prawie w całej Afryce i którego Staś wyuczył się jako tako od Zanzibarytów
pracujących przy kanale, widoczne więc było, że pochodził z jakichś odległych
stron.
Staś postanowił wybadać
go, z jakich.
– Kali, jak się zowie
twój naród? – zapytał.
– Wa–hima – odpowiedział
młody Murzyn.
– Czy to jest duży
naród?
– Wielki, który wojuje
ze złymi Samburu i zabiera im bydło.
– A gdzie leży twoja
wieś?
– Daleko! daleko!...
Kali nie wie gdzie.
– Czy w takim kraju jak
ten?
– Nie. Tam jest wielka
woda i góry.
– Jak nazywacie tę
wodę?
– Nazywamy ją:
"Ciemna Woda".
Staś pomyślał, że chłopiec
może pochodzić z okolic Albert–Nianza, które były dotychczas w rękach Emina
paszy, więc chcąc to sprawdzić pytał dalej:
– Czy nie mieszka tam
biały naczelnik, który ma czarne dymiące łodzie i wojsko?
– Nie. Starzy ludzie
mówić u nas, że widzieli białych ludzi (tu Kali rozstawił palce) raz, dwa,
trzy!... Tak. Było trzech w długich białych sukniach. Szukali kłów... Kali
ich nie widział, bo nie był jeszcze na świecie, ale ojciec Kalego przyjmować
ich i dać im dużo kłów.
– Czym jest twój ojciec?
– Królem Wa–hima.
Stasiowi pochlebiło to
trochę, że ma za sługę królewicza.
– Czy chciałbyś zobaczyć
ojca?
– Kali chcieć zobaczyć
matkę.
– A co byś uczynił,
gdybyśmy spotkali Wa–hima, i co by oni uczynili?
– Wa–hima paść na twarz
przed Kalim.
– Więc zaprowadź nas do
nich, to wówczas ty zostaniesz z nimi i będziesz panował po ojcu, a my
pójdziemy dalej aż do morza.
– Kali do nich nie trafić
i nie zostać, bo Kali kocha pana wielkiego i córkę księżyca.
Staś zwrócił się wesoło do
towarzyszki i rzekł:
– Nel, zostałaś córką
księżyca!
Lecz spojrzawszy na nią
posmutniał nagle, przyszło mu bowiem na myśl, że zbiedzona dziewczynka
wygląda ze swoją bladą i przezroczystą twarzyczką istotnie więcej na księżycową
niż na ziemską istotę.
Młody Murzyn zamilkł na
chwilę, po czym powtórzył:
– Kali kochać bwana
kubwa, bo bwana kubwa nie zabić Kalego, tylko Gebhra, a Kalemu dać dużo
jeść. I począł gładzić się po piersiach powtarzając z widoczną rozkoszą:
– Mnóstwo mięsa, mnóstwo
mięsa!
Staś chciał jeszcze dowiedzieć
się, jakim sposobem chłopiec dostał się w niewolę do derwiszów, ale pokazało
się, że od czasu gdy pewnej nocy złapano go przy dołach wykopanych na zebry,
przechodził przez tyle rąk, iż z odpowiedzi jego nie można było wcale wywnioskować,
przez jakie kraje i którędy prowadzono go aż do Faszody. Zastanowiło Stasia
to tylko, co mówił o "Ciemnej Wodzie", gdyby bowiem pochodził z
okolic Albert–Nianza, Albert–Edward–Nianza albo Wiktoria–Nianza, przy którym
leżały państwa Unioro i Uganda, byłby niewątpliwie słyszał coś o
Eminie–paszy, o jego wojskach i o parowcach, które wzbudzały podziw i strach
w Murzynach. Tanganika była zbyt odległa, pozostało zatem tylko przypuszczenie,
że naród Kalego ma swe siedziby gdzieś bliżej. Z tego powodu spotkanie się z
ludźmi Wa–hima nie było całkiem niepodobne.
Po kilku godzinach jazdy
słońce poczęło się zniżać. Upał zmniejszył się znacznie. Trafili na szeroką
dolinę, w której była woda i rosło kilkanaście dzikich fig,15 więc
zatrzymali się, by dać wytchnienie koniom i pokrzepić się zapasami. Ponieważ
ściany skaliste były w tym miejscu niższe, Staś rozkazał Kalemu, by wydostał
się na górę i zobaczył, czy w okolicy nie widać jakich dymów.
Kali spełnił rozkaz i w
mgnieniu oka znalazł się na krawędzi skał. Rozejrzawszy się dobrze na
wszystkie strony, zsunął się po grubej łodydze lianu i oświadczył, że dymu
nie ma, ale jest nyama. Łatwo się było domyślić, że mówi nie o pentarkach,
lecz o grubszej jakiejś zwierzynie; ukazawszy bowiem na strzelbę Stasia
przyłożył następnie palce do głowy na znak, że jest to zwierzyna rogata.
Staś wdrapał się z kolei
na górę i wychyliwszy ostrożnie głowę ponad krawędź, począł patrzeć przed
siebie. Nic nie zasłaniało mu widoku w dal, gdyż dawna, wysoka dżungla
była spalona, a nowa, która puściła się już ze sczerniałej ziemi, miała zaledwie
kilka cali wysokości. Jak okiem sięgnąć, widać było rzadko rosnące wielkie
drzewa z osmolonymi przez ogień pniami. Pod cieniem jednego z nich pasło
się stadko antylop gnu,16 podobnych z kształtów ciała do koni, a z głów do bawołów.
Słońce, przedzierając się przez liście baobabu, rzucało drgające świetliste
plamy na ich brunatne grzbiety. Było ich dziewięć sztuk. Odległość wynosiła
nie więcej jak sto kroków, ale wiatr wiał od zwierząt ku wąwozowi, pasły
się więc spokojnie, nie podejrzewając niebezpieczeństwa. Staś, chcąc zaopatrzyć
karawanę w mięso, strzelił do najbliżej stojącej sztuki, która runęła jak
piorunem rażona na ziemię. Reszta stada pierzchła, a wraz z nią i wielki bawół,
którego nie dostrzegli poprzednio, gdyż leżał ukryty za kamieniem. Chło
piec, nie z potrzeby, ale
przez żyłkę myśliwską, upatrzywszy chwilę, w której zwierz zwrócił się nieco
bokiem, posłał i za nim kulę. Bawół zachwiał się silnie po strzale, pociągnął
zadem, ale pobiegł dalej i nim Staś zdążył zmienić naboje, znikł w nierównościach
gruntu.
Zanim dym się rozwiał, Kali
siedział już na antylopie i rozcinał jej brzuch nożem Gebhra. Staś podszedł
ku niemu chcąc się bliżej zwierzęciu przypatrzyć – i wielkie było jego zdziwienie,
gdy po chwili młody Murzyn podał mu zakrwawionymi rękoma dymiącą jeszcze
wątrobę antylopy.
– Dlaczego mi to dajesz?
– zapytał.
– Msuri, msuri! Bwana
kubwa jeść zaraz.
– Zjedzże sam! – odpowiedział
Staś, oburzony propozycją.
Kali nie dał sobie tego dwa
razy powtarzać, lecz natychmiast począł rwać zębami wątrobę i łykać z chciwością
surowe kawały, a widząc, że Staś patrzy na niego z obrzydzeniem, nie
przestawał między jednym a drugim sykiem powtarzać: "Msuri!
msuri!"
Zjadł w ten sposób przeszło
pół wątroby, po czym zabrał się do oprawiania antylopy. Czynił to nadzwyczaj
szybko i umiejętnie, tak że niebawem skóra była zdjęta i udziec oddzielony
od grzbietu. Wówczas Staś, zdziwiony nieco, że Saba nie znalazł się przy tej
robocie, gwizdnął na niego, by zaprosić go na walną ucztę z przednich części
zwierzęcia.
Lecz Saba nie pojawił się wcale,
natomiast schylony nad antylopą Kali podniósł głowę i rzekł:
– Wielki pies polecieć
za bawołem.
– Widziałeś? – zapytał
Staś.
– Kali widzieć.
To rzekłszy założył na
głowę polędwicę antylopy, a dwa udźce na ramiona i ruszył do wąwozu. Staś
gwizdnął jeszcze kilka razy i czekał, ale widząc, że czyni to na próżno, poszedł
za nim. W wąwozie Mea zajęta już była ścinaniem cierni na zeribę, Nel zaś
skubiąc swymi małymi paluszkami ostatnią pentarkę zapytała:
– Czy to na Sabę gwizdałeś?
on poleciał za wami.
– Poleciał za bawołem,
którego postrzeliłem, i jestem bardzo niespokojny – odpowiedział Staś.
–To są zwierzęta
ogromnie zawzięte, a tak silne, że lew nawet boi się na nie napadać. Z Sabą
może być źle, jeśli rozpocznie walkę z takim przeciwnikiem.
Usłyszawszy to Nel
zaniepokoiła się bardzo i oświadczyła, że nie pójdzie spać, póki Saba nie
wróci. Staś widząc jej zmartwienie zły był na siebie, że nie zataił przed nią
niebezpieczeństwa, i począł ją pocieszać.
– Poszedłbym za nimi ze
strzelbą – mówił – ale muszą już być bardzo daleko, a wkrótce zapadnie noc i
ślady staną się niewidzialne. Bawół jest mocno strzelony i mam nadzieję,
że padnie. W każdym razie osłabi go utrata krwi i jeśli nawet rzuci się na
Sabę, to Saba potrafi uciec... Tak! Wróci może dopiero w nocy, ale wróci na
pewno.
I mówiąc to sam nie bardzo
wierzył we własne słowa, pamiętał bowiem, co czytywał o niesłychanej mściwości
afrykańskiego bawołu, który nawet ciężko ranny obiega kołem i zasadza
się przy ścieżce, którą idzie myśliwy, a potem atakuje niespodzianie, porywa
go na rogi i wyrzuca w górę. Z Sabą mogło się wydarzyć coś podobnego, nie mówiąc
o innych niebezpieczeństwach, które groziły mu w powrotnej drodze – w
nocy.
Jakoż niebawem noc
zapadła. Kali i Mea urządzili zeribę, rozpalili ogień i zajęli się wieczerzą.
Saba nie wracał.
Nel strapiona była coraz
więcej i w końcu zaczęła płakać.
Staś zmusił ją nieledwie,
żeby się położyła, obiecując, że będzie czekał na Sabę, a jak tylko się
rozwidni, pójdzie sam go szukać i przyprowadzi. Nel poszła wprawdzie pod
namiot, ale co chwila wychylała główkę spod jego skrzydeł pytając, czy pies
nie wrócił. Sen zmorzył ją dopiero po północy, gdy Mea wyszła, by zastąpić Kalego,
który czuwał nad ogniem.
– Czemu córka księżyca
płakać? – zapytał Stasia młody Murzyn, gdy obaj pokładli się do snu na
czaprakach. – Kali tego nie chce.
– Żal jej Saby, którego
bawół pewno zabił.
– A może nie zabił –
odrzekł czarny chłopak.
Po czym umilkł i Staś
zasnął głęboko. Było jednak jeszcze ciemno, gdy się obudził, albowiem począł
mu dokuczać chłód. Ogień przygasł. Mea, która miała go pilnować, zdrzemnęła
się i od pewnego czasu przestała dorzucać chrustu na węgle.
Wojłok, na którym spał
Kali, był pusty.
Staś sam dorzucił paliwa,
po czym trącił Murzynkę i spytał:
– Gdzie jest Kali?
Chwilę patrzyła na niego
nieprzytomnie, po czym roztrzeźwiwszy się należycie, rzekła:
– Kali wziął miecz Gebhra
i poszedł za zeribę. Myślałam, że chce naciąć więcej chrustu, ale on wcale
nie wrócił.
– Dawno wyszedł?
– Dawno.
Staś czekał przez pewien
czas, ale gdy Murzyna nie było długo widać, mimo woli zadał sobie
pytanie:
– Uciekł?
I serce ścisnęło mu się przykrym
uczuciem, jakie budzi zawsze niewdzięczność ludzka. Przecie on ujmował się
za tym Kalim i bronił go wówczas, gdy Gebhr znęcał się nad nim po całych
dniach, a następnie ocalił mu życie. Nel była zawsze dla niego dobra i płakała
nad jego niedolą, a oboje obchodzili się z nim jak najlepiej. On zaś uciekł!
Sam przecie mówił, że nie wie, w której stronie leżą osady Wa–hima, i że nie
zdołałby do nich trafić, a jednak uciekł! Stasiowi znów przypomniały się
podróże afrykańskie czytane w Port–Saidzie i opowiadania podróżników o głupocie
Murzynów, którzy porzucają ładunki i uciekają nawet wówczas, gdy ucieczka
grozi im niechybną śmiercią. Oczywiście, że i Kali, mając za całą broń tylko
sudański miecz Gebhra, musi umrzeć z głodu lub – o ile nie wpadnie w ponowną
niewolę u derwiszów – stać się łupem dzikich zwierząt.
– Ach! Niewdzięcznik i
głupiec!
Staś począł następnie
rozmyślać i nad tym, o ile podróż bez Kalego będzie trudniejsza dla nich i kłopotliwsza,
a praca cięższa. Poić konie i pętać na noc, rozpinać namiot, budować zeribę,
pilnować w czasie drogi, by nie poginęły zapasy i juki z rzeczami, obdzierać
i dzielić zabitą zwierzynę – wszystko to, w braku młodego Murzyna, miało
teraz spaść na niego, a on przyznawał w duchu, że o niektórych czynnościach,
na przykład o obdzieraniu ze skóry zwierzyny, nie ma najmniejszego
pojęcia.
"Ha! trudno – rzekł sobie
– trzeba!..."
Tymczasem słońce wysunęło
się zza widnokręgu i – jak zawsze bywa pod zwrotnikami – dzień zrobił się w
jednej chwili. Nieco później woda do mycia, którą Mea przygotowała na noc
dla panienki, poczęła chlupać pod namiotem, co znaczyło, że Nel wstała i
ubiera się. Jakoż wkrótce ukazała się ubrana już, ale z grzebieniem w ręku i
z nastroszoną jeszcze czuprynką.
– A Saba? – zapytała.
– Nie ma go dotąd.
Usta dziewczynki poczęły
zaraz drgać.
– Może jeszcze wróci –
rzekł Staś. – Pamiętasz, że na pustyni nie bywało go czasem po dwa dni, a
potem zawsze nas doganiał.
– Mówiłeś, że pójdziesz
go poszukać?...
– Nie mogę.
– Dlaczego, Stasiu?
– Bo nie mogę zostawić
cię tylko z Meą w wąwozie.
– A Kali?
– Kalego nie ma.
I zamilkł nie wiedząc sam,
czy ma jej powiedzieć całą prawdę; ale ponieważ rzecz nie mogła się ukryć,
więc pomyślał, że lepiej jest wyjawić ją od razu.
– Kali zabrał miecz
Gebhra – rzekł – i w nocy poszedł nie wiadomo dokąd. Kto wie, czy nie uciekł.
Murzyni często tak robią, nawet na własną zgubę. Żal mi go... Ale może jeszcze
zrozumie, że głupstwo zrobił, i...
Dalsze słowa przerwało mu
radosne szczekanie Saby, które napełniło cały wąwóz. Nel rzuciła grzebień
na ziemię i chciała biec na spotkanie – wstrzymały ją jednak ciernie zeriby.
Staś począł je co prędzej
rozrzucać, zanim wszelako otworzył przejście, naprzód zjawił się Saba, a za
nim Kali, tak świecący i mokry od rosy jakby po największym deszczu.
Radość ogromna ogarnęła
oboje dzieci i gdy Kali, nie mogąc złapać tchu ze zmęczenia, znalazł się za
płotem zeriby, Nel zarzuciła mu swoje białe rączki na czarną szyję i uściskała
go z całej siły.
A on rzekł:
– Kali nie chce widzieć
bibi płakać, więc Kali znaleźć psa.
– Dobry Kali! – odpowiedział
Staś klepiąc go po ramieniu. – A nie bałeś się spotkać po nocy lwa albo pantery?
– Kali bać się, ale Kali
pójść – odpowiedział chłopak.
Słowa te zjednały mu
jeszcze bardziej serca dzieci. Staś na prośby Nel wydobył z jednego toboła
sznurek szklanych paciorków, w które przy wyjeździe z Omdurmanu zaopatrzył
ich Grek Kaliopuli, i przyozdobił nim wspaniale szyję Kalego, ów zaś,
uszczęśliwiony z podarku, spojrzał zaraz z wielką dumą na Meę i rzekł:
– Mea nie mieć paciorków,
a Kali mieć, bo Kali jest "wielki świat".
W ten sposób zostało
nagrodzone poświęcenie czarnego chłopca. Saba natomiast otrzymał ostrą
burę, z której po raz wtóry od czasu służby u Nel dowiedział się, że jest zupełnie
brzydki i że jeśli jeszcze raz zrobi coś podobnego, to będzie prowadzony na
sznurku jak małe szczenię. On słuchał tego kiwając w dość dwuznaczny sposób
ogonem. Nel jednak twierdziła, iż widać mu było z oczu, że się wstydzi, i że z
pewnością się zaczerwienił, czego nie można było zobaczyć tylko dlatego,
że ma paszczę pokrytą sierścią.
Potem nastąpiło śniadanie
złożone z wybornych dzikich fig i z combra gnu, a podczas śniadania Kali
opowiadał swe przygody. Staś zaś tłumaczył je nie rozumiejącej języka
ki–swahili Nel na angielski. Bawół, jak się pokazało, uciekł daleko. Kalemu
trudno było znaleźć ślad, ponieważ noc była bezksiężycowa. Na szczęście dwa
dni przedtem padał deszcz i ziemia nie była zbyt twarda, skutkiem czego racice
ciężkiego zwierzęcia wybijały w niej zagłębienia. Kali szukał ich za pomocą
palców u nóg i szedł długo. Bawół padł wreszcie i musiał paść nieżywy,
gdyż nie było żadnych śladów walki między nim a Sabą. Gdy Kali ich znalazł,
Saba zżarł już był większą część przedniej łopatki bawołu, ale choć więcej
już jeść nie mógł, nie pozwalał jednak zbliżyć się do mięsa dwom hienom i
kilkunastu szakalom, które stały naokół czekając, aż silniejszy drapieżnik
ukończy ucztę i odejdzie.
Chłopiec skarżył się, że
pies warczał także i na niego, ale on wówczas zagroził mu gniewem
"pana wielkiego" i bibi, po czym wziął go za obrożę i odciągnął od
bawołu, a puścił dopiero w wąwozie.
Na tym skończyło opowiadanie
nocnych przygód Kalego, po czym wszyscy w dobrych humorach siedli na konie
i pojechali dalej.
Jedna tylko długonoga Mea,
lubo cicha i pokorna, spoglądała z zazdrością na naszyjnik młodego Murzyna
i na obrożę Saby i myślała ze smutkiem w duszy:
"Oni obaj są
"wielki świat", a ja mam tylko mosiężną obrączkę na jednej nodze".
Rozdział 24
Przez następne trzy dni
jechali wciąż wąwozem i zawsze w górę. Dni były przeważnie upalne, noce na
przemian chłodne albo parne. Zbliżała się pora dżdżysta. Zza widnokręgu wysuwały
się tu i ówdzie chmury, białe jak mleko, ale głębokie i zawalne. Stronami
widać było już smugi dżdżu i dalekie tęcze. Nad ranem trzeciego dnia jedna z
takich chmur pękła nad ich głowami jak beczka, z której zleciała obręcz, i
pokropiła ich ciepłym i obfitym, ale na szczęście krótkotrwałym deszczem.
Potem pogoda uczyniła się jednak piękna i mogli jechać dalej. Pentarki
ukazywały się znów w takiej ilości, że Staś strzelał do nich nie zsiadając z
konia i zabił w ten sposób pięć sztuk, co licząc nawet z Sabą aż nadto starczyło
na jednorazowy posiłek. Podróż w odświeżonym powietrzu nie była wcale uciążliwa,
a obfitość zwierzyny i wody usuwała obawę głodu i pragnienia. W ogóle szło
im łatwiej, niż się spodziewali, toteż Stasia nie opuszczał dobry humor i
jadąc obok dziewczynki gwarzył z nią wesoło, a chwilami i żartował.
– Wiesz co, Nel – mówił,
gdy na chwilę zatrzymali konie pod wielkim drzewem chlebowym, z którego Kali
z Meą obcinali podobne do ogromnych melonów owoce – czasem mi się zdaje, że
ja jestem błędny rycerz.
– A co to jest błędny
rycerz? – zapytała Nel zwracając ku niemu swą śliczną główkę.
– Dawno, dawno temu, w
średnich wiekach, byli tacy rycerze, którzy jeździli po świecie i szukali
przygód. Walczyli z olbrzymami i smokami i wiesz? każdy miał swoją damę,
którą opiekował się i której bronił.
– To ja jestem taka dama?
Staś zastanowił się przez
chwilę, po czym odrzekł:
– Nie – tyś na to za
mała. Tamte wszystkie były dorosłe.
I ani przez głowę mu nie
przeszło, że może żaden błędny rycerz nie uczynił tyle dla swej damy, ile on
dla tej małej siostrzyczki – po prostu wydawało mu się, że to, co uczynił,
rozumiało się samo przez się.
Lecz Nel uczuła się pokrzywdzona
jego słowami, więc wysunąwszy z nadąsaną minką usta rzekła:
– A mówiłeś raz w
pustyni, że postąpiłam jak osoba trzynastoletnia? Aha!
– No to raz. Ale masz
lat osiem.
– To za dziesięć będę
miała osiemnaście!
– Wielka rzecz! A ja
dwudziesty czwarty! W takim wieku człowiek nie myśli już o żadnych damach, bo
ma co innego do roboty. Rozumie się!
– A co będziesz robił?
– Będę inżynierem albo
marynarzem, albo jeśli w Polsce będzie wojna, to pojadę się bić jak mój
ojciec.
Ona zaś spytała niespokojnie:
– Ale wrócisz do
Port–Saidu?
– Pierwej musimy tam
powrócić oboje.
– Do tatusia! – odpowiedziała
dziewczynka.
I oczy jej zamgliły się
smutkiem i tęsknotą. Na szczęście nadleciało w tej chwili stadko prześlicznych
papug, szarych, z różowymi głowami i z różową podszewką pod spodem
skrzydeł. Dzieci zapomniały natychmiast o poprzedniej rozmowie i poczęły
śledzić oczyma ich lot.
Stadko zakręciło nad grupą
euforbii i spadło na rosnący opodal sykomor, wśród którego gałęzi
rozległy się zaraz głosy podobne do gadatliwej narady lub kłótni.
– To są papugi, które
najłatwiej uczą się mówić rzekł Staś. – Gdy zatrzymamy się gdzie na dłużej, postaram
się złapać taką dla ciebie.
– O Stasiu! Dziękuję! –
odpowiedziała z radością Nel. – Będzie się nazywała Daisy...
Tymczasem Mea i Kali,
naobcinawszy owoców z chlebowca, obładowali nimi konie i mała karawana ruszyła
dalej. Po południu zaczęło się jednak znów chmurzyć i chwilami przelatywały
krótkie dżdże napełniając wodą wszystkie załamy i wgłębienia gruntu. Kali
przepowiadał wielką ulewę, więc Stasiowi przyszło do głowy, że wąwóz, który
zacieśniał się znów coraz bardziej, nie będzie dość bezpiecznym na noc
schronieniem, albowiem zmienić się może w potok. Z tego powodu postanowił
nocować na górze, a postanowienie to ucieszyło i Nel, zwłaszcza gdy wysłany
na zwiady Kali powrócił i oświadczył, że niedaleko znajduje się lasek złożony
z rozmaitych drzew, a w nim dużo małych małpek, nie tak brzydkich i złych jak
pawiany, które spotykali dotychczas.
Trafiwszy zatem na miejsce,
w którym ściany skalne były niskie i rozchylały się łagodnie, wyprowadzili
konie i zanim się ściemniło, roztasowali się na nocleg. Namiot Nel stanął
w miejscu wysokim i suchym, pod wielkim kopcem termitów, który zamykał całkiem
przystęp z jednej strony i ułatwiał przez to robotę zeriby.
Blisko wznosiło się potężne
drzewo o szeroko rozpostartych konarach, te zaś, okryte gęstym liściem, mogły
dać dobrą ochronę od deszczu. Przed zeribą rosły pojedyncze kępy drzew, a
dalej zbity i powiązany pnączami las, ponad którym wystrzelały wysoko korony
jakichś dziwacznych palm, podobne jakby do olbrzymich wachlarzy albo do rozwiniętych
pawich ogonów.17
Staś dowiedział się od
Kalego, że przed drugą porą dżdżystą, a więc w jesieni, niebezpiecznie jest
nocować pod tymi palmami, albowiem dojrzałe wówczas, ogromne ich owoce
obrywają się niespodzianie i spadają ze znacznej wysokości z taką siłą, że
mogą zabić człowieka, a nawet i konia. Obecnie jednak owoce były dopiero w
zawiązku, i z dala, zanim słońce zaszło, widać było pod koronami śmigające
małe małpeczki, które w wesołych skokach uganiały się wzajem za sobą.
Staś wraz z Kalim przygotowali
wielki zapas drzewa, tak aby starczyło go na całą noc, a ponieważ chwilami
zrywały się silne podmuchy gorącego wiatru, więc wzmocnili zeribę kołkami,
które młody Murzyn pozaostrzał mieczem Gebhra i pozatykał w ziemię.
Ostrożność ta nie była wcale zbyteczna, gdyż silny wicher mógł porozrzucać
kolczaste gałęzie, z których wzniesiona była zeriba, i ułatwić napad drapieżnikom.
Jednakże zaraz po zachodzie
słońca wiatr ustał, natomiast powietrze stało się parne i ciężkie. W
przerwach między chmurami przeświecały z początku tu i ówdzie gwiazdy,
ale następnie noc zapadła zupełnie czarna, tak że na krok nie było nic widać.
Mali wędrowcy zgromadzili się przy ogniu, nasłuchując wrzasków i skrzeczenia
małp, które w pobliskim lesie czyniły prawdziwy jarmark. Wtórowało im
skomlenie szakali i rozmaite inne nieznane głosy, w których znać było
niepokój i strach przed tym, co pod osłoną ciemności grozi w puszczy każdej żywej
istocie.
Nagle zrobiło się cicho
jak makiem siał, albowiem w mrocznych głębinach rozległo się stękanie lwa.
Konie, które pasły się
opodal wśród młodej dżungli, poczęły zbliżać się do światła, podskakując na
spętanych przednich nogach, waleczny zaś zwykle Saba zjeżył sierść i z
wciśniętym ogonem tulił się do ludzi szukając widocznie ich opieki.
Stękanie rozległo się znowu
– rzekłbyś, spod ziemi głębokie, ciężkie, wysilone, jakby zwierz z trudnością
wydobywał je ze swych potężnych płuc. Szło nisko nad ziemią, na przemian
wzmagało się i cichło, przechodząc chwilami w głuche, ogromnie posępne
jęki.
– Kali! dorzuć do
ognia! – ozwał się Staś.
Murzyn dorzucił tak
skwapliwie na ognisko naręcze gałęzi, że naprzód buchnęły całe snopy iskier,
po czyn dopiero strzelił w górę wysoki płomień.
– Stasiu, lew nas nie
napadnie?... prawda? – szepnęła Nel pociągając chłopca za rękaw.
– Nie. Nie napadnie.
Patrz, jaka zeriba wysoka...
I mówiąc tak, wierzył
istotnie, że niebezpieczeństwo im nie grozi, ale lękał się o konie, które
coraz bliżej cisnęły się do płotu i mogły go stratować.
Tymczasem stękanie przeszło
w przeciągły, grzmiący ryk, od którego truchleje wszelkie żywe stworzenie, a
ludziom, nawet nie znającym trwogi, drgają tak nerwy, jak drgają szyby od
dalekich strzałów armatnich.
Staś rzucił przelotne
spojrzenie na Nel i widząc jej trzęsącą się bródkę i wilgotne oczy rzekł:
– Nie bój się! nie
płacz!
A ona odpowiedziała tak
samo jak niegdyś w pustyni:
– Ja nie chcę płakać...
tylko mi się... oczy pocą! Oj!
Ostatni wykrzyk wyrwał
jej się z ust dlatego, że w tej chwili od strony lasu zagrzmiał drugi
ryk jeszcze potężniejszy od pierwszego, bo bliższy. Konie poczęły wprost
pchać się na zeribę i gdyby nie długie i twarde jak stal kolce akacjowych
gałęzi, byłyby ją przełamały. Saba warczał i zarazem drżał jak liść, Kali
zaś jął powtarzać przerywanym głosem:
– Panie! dwa! dwa!...
dwa!...
A lwy, poczuwszy się
wzajem, nie ustawały teraz ryczeć i straszliwy koncert trwał w ciemnościach
ciągle, albowiem gdy jeden zwierz milknął, poczynał drugi. Staś nie mógł
wkrótce rozpoznać, skąd dochodzą ich głosy, gdyż echo powtarzało je w wąwozie,
skała odsyłała je skale, szły górą i dniem, napełniały las, dżunglę,
nasycały całą ciemność grzmotem i trwogą.
Jedna tylko rzecz zdawała
się chłopcu pewna, a mianowicie, że zbliżały się coraz bardziej. Kali zmiarkował
również, że lwy obiegają obozowisko zataczając coraz mniejsze kręgi i że
powstrzymywane od napadu tylko blaskiem płomienia, wypowiadają rykiem swe
niezadowolenie i obawę.
Widocznie jednak i on
sądził, że niebezpieczeństwo grozi jedynie koniom, gdyż rozstawiwszy palce
rzekł:
– Lwy zabić jeden, zabić
dwa – nie wszystkie! nie wszystkie!...
– Dorzuć do ognia! – powtórzył
Staś.
Buchnął znów żywszy płomień;
ryki ustały nagle. Ale Kali podniósł głowę i patrząc w górę począł nasłuchiwać.
– Co tam? – zapytał
Staś.
– Deszcz! – odrzekł Murzyn.
Staś nastawił z kolei
uszu. Konary drzewa osłaniały namiot i całą zeribę, więc na ziemię nie spadła
jeszcze żadna kropla, ale w górze słychać było szelest liści. Ponieważ parnego
powietrza nie poruszał najmniejszy powiew, łatwo się było domyślić, że to
deszcz poczyna szemrać w gęstwinie.
Szelest wzmagał się z każdą
chwilą i po niejakim czasie dzieci ujrzały krople spływające z liści, podobne
przy blasku ognia do wielkich, różowych pereł. Jak przepowiedział Kali,
rozpoczynała się ulewa. Szelest zmienił się w szum. Spadało coraz więcej
kropel, a wreszcie przez gęstwę poczęły przenikać całe sznurki wody.
Ognisko pociemniało.
Próżno Kali dorzucał całe naręcza. Z wierzchu mokre gałęzie dymiły tylko, a
od spodu syczały węgle – i płomień co się wzmógł, to przygasał.
– Gdy ulewa zaleje
ogień, będzie nas broniła jeszcze zeriba – rzekł Staś dla uspokojenia Nel.
Po czym wprowadził
dziewczynkę pod namiot i otulił ją pledem, ale sam wyszedł co prędzej, gdyż
krótkie, urywane ryki ozwały się na nowo. Tym razem rozległy się one bliżej i
brzmiała w nich jakby radość.
Ulewa potężniała z każdą
chwilą. Deszcz dudnił po twardych liściach nabaku i pluskał. Gdyby ognisko
nie było pod osłoną konarów, byłoby zgasło od razu, ale i tak unosił się nad
nim przeważnie dym, wśród którego przebłyskiwały wąskie, błękitne płomyki.
Kali dał za wygraną i nie dokładał więcej suszu. Natomiast, zarzuciwszy
naokoło drzewa powróz, wspinał się za pomocą niego coraz wyżej po pniu.
– Co robisz? – zawołał
Staś.
– Kali włazić na drzewa.
– Po co? – krzyknął
chłopiec, oburzony samolubstwem Murzyna:
Jasna, przeraźliwa błyskawica
rozdarła ciemność, a odpowiedź Kalego zgłuszył nagły grzmot, który wstrząsnął
niebem i puszczą. Jednocześnie zerwał się wicher, targnął konarami
drzewa, rozmiótł w mgnieniu oka ognisko, porwał rozżarzone jeszcze pod popiołem
węgle i wraz ze snopami iskier poniósł je w dżunglę.
Nieprzebita ciemność
ogarnęła chwilowo obozowisko. Straszna podzwrotnikowa burza rozszalała się
na ziemi i niebie. Grzmot następował po grzmocie, błyskawica po błyskawicy.
Krwawe zygzaki piorunów rozdzierały czarne jak kir niebo. Na pobliskich skałach
pojawiła się dziwna, błękitna kula, która przez czas jakiś toczyła się
wzdłuż wąwozu, a następnie buchnęła oślepiającym światłem i pękła z hukiem
tak okropnym, iż zdawało się, że skały rozsypią się w proch od wstrząśnienia.
Potem znów nastała
ciemność.
Staś zląkł się o Nel i
poszedł omackiem do namiotu. Namiot, osłonięty kopcem termitów i olbrzymim
pniem, stał jeszcze, ale pierwsze silniejsze uderzenie wichru mogło potargać
sznury i ponieść go Bóg wie dokąd. A wicher to opadał, to zrywał się ze
wściekłą siłą, niosąc fale dżdżu i całe chmary liści i gałęzi nałamanych w
pobliskim lesie. Stasia ogarnęła rozpacz. Nie wiedział, czy zostawić Nel w
namiocie, czy ją z niego wyprowadzić. W pierwszym razie mogła zaplątać
się w sznury i zostać porwana wraz ze zwojami płótna, w drugim groziło jej
przemoczenie i także porwanie, gdyż i Staś, lubo bez porównania silniejszy,
z największym trudem utrzymywał się na nogach.
Sprawę rozstrzygnął
wicher, który w chwilę później porwał dach namiotu. Płócienne ściany nie
dawały już żadnego schronienia. Nie pozostawało nic innego, jak czekać na
przejście burzy, w ciemnościach, wśród których krążyły dwa lwy.
Staś przypuszczał, że może
i one schroniły się w pobliskim lesie przed nawałnicą, ale był zupełnie
pewien, że po jej przejściu wrócą. Grozę położenia zwiększało i to, że
wiatr rozmiótł do szczętu zeribę.
Wszystko groziło zgubą.
Strzelba Stasia nie mogła przydać się na nic. Jego energia również. Wobec burzy,
piorunów, huraganu, dżdżu, ciemności i wobec lwów, które przytaiły się może
o kilka kroków, czuł się bezbronny i bezradny. Szarpane wichrem płócienne
ściany oblewały ich ze wszystkich stron wodą, więc otoczywszy ramieniem Nel
wyprowadził ją z namiotu, po czym oboje przytulili się do pnia nabaku czekając
śmierci lub bożego zmiłowania.
A wtem, między jednym a
drugim uderzeniem wiatru, doszedł ich głos Kalego zaledwie dosłyszalny
wśród pluskania dżdżu:
– Panie wielki, na
drzewo, na drzewo!
I jednocześnie koniec
spuszczonego z góry mokrego sznura dotknął ramienia chłopca.
– Przywiązać bibi, a
Kali ją wciągnąć! – wołał dalej Murzyn.
Staś nie wahał się ani
chwili. Otuliwszy Nel wojłokiem, by powróz nie wpił się w jej ciało, obwiązał
ją nim w pasie, następnie podniósł na wyciągniętych ramionach w górę i
zawołał:
– Ciągnij!
Pierwsze konary drzewa wyrastały
dość nisko, więc powietrzna podróż Nel trwała krótko. Kali chwycił ją niebawem
swymi silnymi rękoma i umieścił między pniem a olbrzymim konarem, gdzie
było dość miejsca nawet i na pół tuzina takich drobnych istotek. Żaden
wiatr nie mógł jej stamtąd wydmuchnąć, a prócz tego, chociaż po całym
drzewie spływała woda, jednakże gruby na kilkanaście stóp pień chronił ją
przynajmniej od nowych fal deszczu, niesionych przez wicher ukośnie.
Zabezpieczywszy małą bibi
Murzyn spuścił znów powróz dla Stasia, lecz ów jak kapitan, który z tonącego
okrętu ustępuje ostatni, kazał włazić przed sobą Mei.
Kali nie potrzebował jej
wcale ciągnąć, gdyż w jednej chwili wdrapała się po powrozie z taką wprawą i
zręcznością, jakby była rodzoną siostrą szympansa. Stasiowi poszło znacznie
trudniej, lecz i on dość był na to dobrym gimnastykiem, by przezwyciężyć
ciężar własnego ciała oraz strzelby i kilkunastu naboi, którymi napełnił
kieszenie.
W ten sposób wszyscy
czworo znaleźli się na drzewie.
Staś tak przyzwyczaił się
myśleć w każdym położeniu o Nel, że i teraz zajął się przede wszystkim
sprawdzeniem, czy jej nie grozi upadek, czy ma dosyć miejsca i czy może
wygodnie się położyć. Uspokojony pod tym względem, począł łamać głowę, jakby
zabezpieczyć ją od deszczu. Ale na to nie było rady. Zbudować jakiś daszek
nad jej głową byłoby łatwo w dzień, ale teraz otaczała ich taka ciemność, że
nie widzieli się wzajem wcale. Gdybyż przynajmniej ta burza przeszła i
gdyby udało się rozpalić ogień, można by osuszyć ubranie Nel! Staś z rozpaczą
myślał, że przemoczona do ostatniej nitki dziewczynka dostanie niezawodnie
nazajutrz pierwszego ataku febry.
Bał się, że nad ranem, po
burzy, zrobi się chłodno, jak bywało poprzednich nocy. Dotychczas jednak uderzenia
wiatru były raczej gorące i deszcz jak ugrzany Dziwiła tylko Stasia jego
uporczywość, gdyż wiedział, że burze podzwrotnikowe im bardziej szaleją,
tym trwają krócej.
Po długim dopiero czasie
ucichły grzmoty i uderzenia wiatru osłabły, ale deszcz padał ciągle, mniej
wprawdzie ulewny niż poprzednio, ale ciężki i tak gęsty, że liście nabaku nie
dawały żadnej przed nim ochrony Z dołu dochodził szum wody, jakby cała
dżungla zmieniła się w jedno jezioro. Staś pomyślał, że w wąwozie czekałaby
ich śmierć niechybna. Ogromnym żalem przejmowała go też myśl, co się stanie
z Sabą – i nie śmiał mówić o nim z Nel. Miał wszelako trochę nadziei, że
zmyślny pies znajdzie bezpieczny przytułek wśród skał sterczących nad wąwozem.
Nie było jednak możności przyjść mu z jakąkolwiek pomocą.
Siedzieli więc jedno przy
drugim wśród rozłożystych konarów, moknąc i czekając dnia. Po upływie jeszcze
kilku godzin powietrze poczęło się ochładzać i deszcz na koniec ustał. Woda
spłynęła też już widocznie po pochyłości na niższe miejsca, gdyż nie było
słychać plusku ni szumu. Staś zauważył poprzednich dni, że Kali umie
rozniecić ogień nawet z mokrych gałęzi, przyszło mu więc do głowy, by kazać
Murzynowi zejść i spróbować, czy mu się to nie uda i tym razem. Lecz w
chwili, w której zwrócił się do niego, stało się coś takiego, co wszystkim
czworgu zmroziło krew w żyłach.
Oto głęboką ciszę nocną
rozdarł nagle kwik koński, straszny, przeraźliwy, pełen bólu, trwogi i
śmiertelnego przerażenia. Zakotłowało się coś w ciemności, rozległ się
krótki charkot, następnie głuche jęki, chrapanie, drugi kwik koński,
jeszcze przeraźliwszy, po czym wszystko umilkło.
– Lwy, panie wielki!
lwy zabijać konie! – szeptał Kali.
Było coś tak okropnego w
tym nocnym napadzie, w tej przemocy potworów i w tym nagłym morderstwie bezbronnych
zwierząt, że Staś struchlał na chwilę i zapomniał o strzelbie. Na co zresztą
przydałoby się strzelać wśród takiej ćmy? Chyba na to, by ci nocni mordercy,
jeśli światło i huk ich przestraszy, porzucili zabite już konie, a pognali
za tymi, które rozproszyły się i odleciały od obozowiska tak daleko, jak na
spętanych nogach mogły odlecieć.
Stasia przeszły ciarki na
myśl, co by się stało, gdyby byli pozostali na dole. Przytulona do niego Nel
dygotała tak, jakby już chwycił ją pierwszy atak febry, ale drzewo zabezpieczało
ich przynajmniej od napadu. Kali ocalił im po prostu życie.
Była to jednak straszna
noc – najstraszniejsza w całej podróży.
Siedzieli jak zmokłe ptaki
na gałęzi, nadsłuchując, co się dzieje na dole. A tam przez jakiś czas trwało
głębokie milczenie, lecz niebawem ozwały się pomruki, odgłos jakby chłeptania,
cmokanie oddzieranych kawałów mięsa oraz chrapliwy oddech i postękiwanie
potworów.
Woń surowizny i krwi
doszła aż do drzewa, gdyż lwy ucztowały nie więcej jak o dwadzieścia kroków od
zeriby.
I ucztowały tak długo, że
Stasia porwała w końcu złość. Chwycił strzelbę i wypalił w kierunku odgłosów.
Ale odpowiedział mu tylko
urywany, gniewliwy ryk, po czym rozległ się trzask gruchotanych w potężnych
szczękach kości. W głębi połyskiwały błękitno i czerwono oczy hien i
szakali czekających na swoją kolej.
I tak upływały długie
godziny nocy.
Rozdział 25
Słońce wzeszło nareszcie i
rozświeciło dżunglę, kępy drzew i las. Lwy znikły, zanim pierwszy promień
zabłysnął na widnokręgu. Staś kazał Kalemu rozniecić ogień, a Mei wydobyć
rzeczy Nel ze skórzanego worka, w którym były upakowane, wysuszyć je i
przebrać dziewczynkę jak najprędzej. Sam, wziąwszy strzelbę, poszedł
zwiedzić obozowisko, a zarazem przypatrzyć się spustoszeniu, jakiego
narobiła burza i dwaj nocni mordercy.
Zaraz za zeribą, z której
zostały tylko kołki, leżał pierwszy koń zżarty prawie do połowy, o sto
kroków drugi, ledwie napoczęty, a zaraz za nim trzeci z wyszarpanym brzuchem
i ze zgruchotanym łbem. Wszystkie straszny przedstawiały widok, oczy bowiem
miały otwarte, pełne zakrzepłego przerażenia, i wyszczerzone zęby. Ziemia
była stratowana, w zagłębieniach całe kałuże krwi. Stasia porwała taka
złość, że w tej chwili prawie życzył sobie, żeby zza jakiejś kępy wychyliła
się kudłata głowa ociężałego po nocnej uczcie rozbójnika i żeby mógł wpakować
w nią kulę. Ale musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy, obecnie bowiem
miał co innego do roboty. Należało odnaleźć i połapać pozostałe konie.
Chłopiec przypuszczał, że musiały schronić się w lesie, również jak i Saba,
którego trupa nigdzie nie było widać. Nadzieja, że wierny towarzysz niedoli
nie padł ofiarą drapieżników, uradowała tak Stasia, że nabrał lepszej
otuchy, a jego radość powiększyło jeszcze odnalezienie osła. Pokazało
się, że mądry długouch nie chciał nawet utrudzać się zbyt daleką ucieczką.
Zaszył się po prostu na zewnątrz zeriby w kąt utworzony przez kopiec termitów
i drzewo – i tam, mając zabezpieczoną głowę i boki, czekał, co się stanie
dalej, gotów w danym razie odeprzeć napad za pomocą bohaterskiego
wierzgania. Ale lwy najwidoczniej nie dostrzegły go wcale, więc gdy słońce
wzeszło i niebezpieczeństwo minęło, uważał za stosowne położyć się i odpocząć
po dramatycznych wrażeniach nocnych.
Staś krążąc koło obozowiska
odnalazł wreszcie na rozmiękłej ziemi wyciski kopyt końskich. Ślady szły
w stronę lasu, a potem skręcały ku wąwozowi. Była to okoliczność pomyślna,
albowiem połapanie koni w wąwozie nie przedstawiało wielkich trudności. O
kilkanaście kroków dalej znalazło się w trawie pęto, które jeden z koni
zerwał w ucieczce. Ten musiał odbiec tak daleko, że na razie można go było uważać
za straconego. Natomiast dwa inne dostrzegł Staś za niską skałą, nie w
samym parowie, lecz na jego brzegu. Jeden z nich tarzał się, drugi szczypał
młodą, jasnozieloną trawę. Oba wyglądały niesłychanie zmęczone jakby po
długiej drodze. Ale światło dzienne wygnało trwogę z ich serc, gdyż powitały
Stasia krótkim, przyjaznym rżeniem. Koń, który się tarzał, zerwał się na
nogi, przy czym chłopiec zauważył, że i ten wyswobodził się także z pęt,
na szczęście jednak wolał widocznie zostać przy towarzyszu niż uciekać,
gdzie go oczy poniosą.
Staś zostawił oba pod
skałą i poszedł nad brzeg wąwozu, by przekonać się, czy dalsza nim podróż
jest możliwa. Jakoż obaczył, że z powodu wielkiego spadku woda już spłynęła
i że dno jest prawie suche. Po chwili uwagę jego zwrócił jakiś białawy
przedmiot zaplątany w pnącze zwieszające się z przeciwległej ściany skalnej.
Pokazało się, że był to dach namiotu, który uderzenie wichru przyniosło aż
tutaj i wbiło w gęstwinę, tak że woda nie mogła go porwać. Namiot zapewniał,
bądź co bądź, małej Nel lepsze schronienie niż sklecony naprędce z gałęzi
szałas, więc odnalezienie tej zguby uradowało Stasia mocno.
Ale radość jego zwiększyła
się jeszcze, gdy z niszy skalnej ukrytej nieco wyżej pod lianami wyskoczył
Saba trzymający w zębach jakieś zwierzę, którego głowa i ogon zwieszały
się po obu stronach jego paszczy. Potężny pies wydrapał się w mgnieniu oka na
górę i złożył u nóg Stasia pręgowaną hienę z pogruchotanym grzbietem i
odgryzioną nogą, po czym jął machać ogonem i poszczekiwać radośnie, jakby
chciał mówić: "Stchórzyłem, wyznaję, przed lwami, ale co prawda, to i
wy siedzieliście na drzewie jak pentarki. Patrz jednak, żem nie zmarnował
nocy".
I tak był dumny z siebie,
że Staś zaledwie zdołał go skłonić, by zostawił na miejscu cuchnące zwierzę i
nie zanosił go w podarunku Nel.
Gdy powrócili obaj, w
obozie palił się już suty ogień, a w naczyniach wrzała woda, w której gotowały
się ziarna durry, dwie pentarki i wędzone paski polędwicy z gnu. Nel była
już przebrana w suchą odzież, ale wyglądała tak mizernie i blado, że Staś
zląkł się o nią i wziąwszy ją za rękę, by się przekonać, czy nie ma gorączki,
zapytał:
– Nel, co tobie jest?
– Nic, Stasiu, tylko mi
się bardzo chce spać.
– Wierzę! Po takiej
nocy! Ręce, chwała Bogu, masz zimne. Ach! co to była za noc! Oczywiście, że ci
się chce spać. I mnie także. Ale czy nie czujesz się chora?
– Boli mnie trochę głowa.
Staś położył jej dłoń na
czole. Główka była zimna tak jak i ręce, to jednak dowodziło właśnie ogromnego
wyczerpania i osłabienia, więc chłopiec westchnął i rzekł:
– Zjesz coś ciepłego, a potem
zaraz położysz się spać i będziesz spała aż do wieczora. Dziś pogoda przynajmniej
piękna i nie będzie tak jak wczoraj.
A Nel spojrzała na niego
ze strachem.
– Ale my tu nie będziemy
nocowali?
– Tu nie, bo tu leżą zagryzione
konie; wybierzemy jakie inne drzewo lub też pojedziemy do wąwozu i tam
urządzimy taką zeribę, jakiej świat nie widział. Będziesz tak spała spokojnie
jak w Port–Saidzie.
Lecz ona złożyła rączki i
poczęła go prosić ze łzami, żeby jechali dalej, gdyż w tym strasznym miejscu
nie będzie mogła oka zmrużyć i zachoruje z pewnością. I tak go błagała,
tak powtarzała patrząc mu w oczy: "Co, Stasiu? dobrze?" – że zgodził
się na wszystko.
– Więc pojedziemy
wąwozem – rzekł – bo tam jest cień. Przyrzeknij mi tylko, że jeśli ci zbraknie
sił albo będzie ci słabo, to mi powiesz.
– Nie zbraknie, nie
zbraknie! Przywiążesz mnie do siodła i usnę w drodze doskonale.
– Nie. Siądę na tego samego
konia i będę cię trzymał, Kali i Mea pojadą na drugim, a osioł poniesie
namiot.
– Dobrze! dobrze!
– Zaraz po śniadaniu
musisz się trochę przespać. Nie możemy i tak wyruszyć przed południem,
ponieważ jest dużo do roboty. Trzeba połapać konie, złożyć namiot, urządzić
inaczej juki. Część rzeczy zostawimy, bo teraz mamy wszystkiego dwa konie.
Zejdzie nam na tym parę godzin, a ty tymczasem prześpisz się i wzmocnisz.
Dziś będzie upał, ale pod drzewem cienia nie zbraknie.
– A ty i Mea, i Kali?
Mnie tak przykro, że ja jedna będę spała, a wy się musicie męczyć...
– Owszem znajdzie się i
dla nas czas. O mnie się nie troszcz. Ja w Port–Saidzie w czasie egzaminów nie
sypiałem często po całych nocach, o czym nawet i mój ojciec nie wiedział...
Koledzy nie sypiali także. Ale co mężczyzna, to nie taka mała mucha jak ty.
Nie masz pojęcia, jak dziś wyglądasz... Zupełnie jak szklana! Zostały
tylko oczy i czupryna, a twarzy wcale nie ma.
Mówił to żartobliwie, ale w
duszy się bał, gdyż przy mocnym świetle dziennym Nel miała twarz po prostu chorą,
i po raz pierwszy zrozumiał jasno, że jeśli tak dalej pójdzie, to biedne
dziecko nie tylko może, ale musi umrzeć. I na tę myśl zadygotały pod nim
nogi, albowiem poczuł nagle, że w razie jej śmierci on także nie miałby ani
po co żyć, ani po co wracać do Port–Saidu.
"Bo cóż bym miał wtedy
do roboty?" – pomyślał.
Na chwilę odwrócił się, by
Nel nie dostrzegła w jego oczach żalu i lęku, a następnie poszedł do
złożonych pod drzewem rzeczy, odrzucił wojłok, którym była okryta szkatułka
z nabojami, otworzył ją i począł czegoś szukać.
Chował tam w małej szklanej
flaszce ostatni proszek chininy i strzegł go jak oka w głowie na "czarną
godzinę", to jest na wypadek, gdyby Nel dostała febry. Ale teraz był
prawie pewien, że po takiej nocy pierwszy atak przyjdzie niezawodnie, więc
postanowił mu zapobiec. Czynił to z ciężkim sercem, myśląc, o tym, co będzie
później, i gdyby nie to, że mężczyźnie i naczelnikowi karawany nie wypadało
płakać, byłby się nad tym ostatnim proszkiem rozpłakał.
Więc chcąc pokryć
wzruszenie, przybrał wielce surową minę i wróciwszy do dziewczynki, rzekł:
– Nel, weź przed jedzeniem
resztę chininy.
Ona zaś spytała:
– A jeśli ty dostaniesz
febry?
– To się będę trząsł.
Weź, mówię ci.
Wzięła bez dalszego oporu,
albowiem od czasu jak pozabijał Sudańczyków, bała się go trochę mimo
wszelkich starań, jakimi ją otaczał, i dobroci, jaką jej okazywał. Zasiedli
potem do śniadania i po zmęczeniu nocnym gorący rosół z pentarki smakował im
wybornie. Nel zasnęła zaraz po posiłku i spała przez kilka godzin. Staś,
Kali i Mea urządzili przez ten czas karawanę, przynieśli z wąwozu wierzch
namiotu, posiodłali konie, objuczyli i osła – i zakopali pod korzeniami
nabaku te rzeczy, których nie mogli zabrać. Sen morzył ich przy tej robocie
okropnie, ale Staś z obawy, by nie zaspać, pozwolił sobie i im na kolejną
tylko drzemkę.
Była może godzina druga,
gdy wyruszyli w dalszą drogę. Staś trzymał przed sobą Nel, Kali jechał z Meą
na drugim koniu. Nie zjechali jednak od razu do parowu, ale posuwali się
między jego brzegiem a lasem. Młoda dżungla podrosła przez tę jedną
dżdżystą noc bardzo znacznie, grunt jednak pod nią był czarny i nosił ślady
ognia. Łatwo było odgadnąć, że albo przechodził tędy ze swoim oddziałem
Smain, albo że pożar, przygnany z daleka wichrem, leciał suchą dżunglą i
wreszcie trafiwszy na wilgotny las przesunął się niezbyt szerokim szlakiem
między nim a wąwozem i poszedł dalej. Stasiowi chciało się sprawdzić, czy
na tym szlaku nie znajdą się jakie ślady obozowisk Smaina albo wyciski kopyt
– i z przyjemnością przekonał się, że nic podobnego nie było widać. Kali,
który się na takich rzeczach znał dobrze, twierdził stanowczo, że ogień
musiał być przyniesiony przez wiatr i że od tego czasu upłynęło już dni kilkanaście.
– To dowodzi – zauważył
Staś – że Smain ze swoimi mahdystami jest już Bóg wie gdzie – i że w żadnym
razie nie wpadniemy w jego ręce.
Po czym oboje z Nel zaczęli
przypatrywać się ciekawie roślinności, ponieważ dotychczas nigdy nie
przejeżdżali tak blisko podzwrotnikowego lasu. Jechali teraz samym jego
brzegiem, aby mieć nad głową cień. Ziemia tu była wilgotna i miękka, zarośnięta
ciemnozielonawą trawą, mchami i paprocią. Gdzieniegdzie leżały stare,
spróchniałe pnie, pokryte, jakby kobiercem, prześlicznymi storczykami o
pstrych, podobnych do motyli kwiatach, z również pstrym dzbankiem w środku
korony.18 Gdzie dochodziło słońce, tam ziemia złociła się od innych dziwnych
storczyków, drobnych i żółtych, w których dwa płatki kwiatu wznosząc się po
bokach płatka trzeciego czyniły podobieństwo do głowy zwierzątka o dużych,
ostro zakończonych uszach. W niektórych miejscach las podszyty był krzakami
dzikiego jaśminu, upiętymi w girlandy z cienkich pnączów kwitnących
różowo. Płytkie parowy i wgłębienia porastały paprocie zbite w jeden nieprzenikniony
gąszcz: to niskie i rozłożyste, to wysokie, z pniami poobwijanym
i jakby kądzielą, sięgające
aż do pierwszych konarów drzew i rozpostarte pod nimi w delikatną, zieloną koronkę.
W głębi nie było jednolitych drzew: daktylowce, rafie, palmy wachlarzowe,
sykomory, chlebowce, euforbie, olbrzymie odmiany senecjonów, akacji, drzewa
o uliścieniu ciemnym i lśniącym, i jasnym lub czerwonym jak krew, rosły obok
siebie, pień przy pniu, splątane gałęziami, z których strzelały kwiaty żółte
i purpurowe, podobne do świeczników. W niektórych ostępach nie było wcale
widać drzew, gdyż od ziemi aż do wierzchołków pokrywały je pnącze przerzucając
się z pnia na pień, tworząc jakby wielkie litery: W i M, zwieszając się na
kształt festonów, firanek i całych kotar. Liany kauczukowe dusiły wprost
w tysiącznych wężowych skrętach drzewa i zmieniały je w piramidy zasypane
białym kwieciem jak śniegiem. Naokół większych lianów obwijały się
mniejsze i gmatwanina stawała się tak niesłychana, że przetwarzała się
niemal w ścianę, przez którą ani człowiek, ani zwierz nie zdołałby się
przedrzeć.
Miejscami tylko, gdzie
przedzierały się słonie, których sile nic nie potrafi się oprzeć, były
powybijane w gąszczu jakby głębokie i kręte korytarze.
Śpiewu ptaków, który tak
umila lasy europejskie, nie było wcale słychać, natomiast wśród wierzchołków
drzew rozlegały się najdziwaczniejsze wołania, podobne to do odgłosu,
jaki wydaje piła, to do bicia w kotły, to do klekotania bocianów, to do
skrzypienia starych drzwi, to do klaskania w ręce, do miauczenia kotów lub
nawet do głośnej podnieconej rozmowy ludzkiej. Kiedy niekiedy wzbijało się
ponad drzewa stadko papug szarych, zielonych, białych lub gromadka jaskrawo
upierzonych tukanów, o cichym falistym locie. Na śnieżnym tle kauczukowych
pnączy migały niekiedy jak leśne duchy małe małpki żałobniczki, czarne zupełnie,
z wyjątkiem białego ogona, białych pasów po bokach i takichże faworytów
otaczających twarz barwy węgla.
Dzieci patrzyły z podziwem
na ten dziewiczy las, na który może jeszcze nigdy nie spojrzały oczy białego
człowieka. Saba dawał co chwila nurka w gąszcze, skąd dochodziło jego wesołe
szczekanie. Małą Nel pokrzepiła chinina, śniadanie i wypoczynek. Twarzyczka
jej ożywiła się i nabrała lekkich kolorów, oczki patrzyły weselej. Co chwila
wypytywała Stasia o nazwy rozmaitych drzew i ptaków, o on odpowiadał, jak
umiał. Na koniec oświadczyła, że chce zejść z konia i nazbierać dużo
kwiatów.
Lecz chłopak uśmiechnął
się i odrzekł:
– Zaraz by cię tam zjadły
siafu.
– Co to siafu? czy to
co gorszego od lwa?
– I gorszego, i nie
gorszego. To są mrówki kąsające ogromnie. Pełno ich na gałęziach, z których
spadają ludziom na plecy jak deszcz ognisty. Ale chodzą i po ziemi. Spróbuj
tylko zsiąść z konia i pójść trochę w las, a zaraz zaczniesz podskakiwać i
piszczeć jak małpka. Nawet od lwa łatwiej się obronić. Czasem idą w ogromnych
szeregach i wtedy wszystko im ustępuje z drogi.
– Ale ty dałbyś sobie z
nimi radę?
– Ja? Rozumie się!
– A jak?
– Za pomocą ognia albo
ukropu.
– Ty to sobie zawsze
potrafisz poradzić – rzekła z głębokim przekonaniem.
Stasiowi pochlebiły wielce
te słowa, więc odpowiedział zarozumiale, ale zarazem i wesoło:
– Byleś była tylko
zdrowa, to resztę możesz zdać na mnie.
– Mnie już nawet i głowa
nie boli.
– Chwała Bogu, chwała
Bogu!
Tak rozmawiając minęli
las, który jednym tylko bokiem dochodził do parowu. Słońce stało jeszcze
wysoko na niebie i dopiekało potężnie, gdyż pogoda uczyniła się wspaniała
i na niebie nie było żadnej chmurki. Konie oblały się potem, a Nel poczęła
bardzo narzekać na gorąco. Z tego powodu Staś, upatrzywszy odpowiednie
miejsce, skręcił do wąwozu, w którym zachodnia ściana rzucała głęboki cień.
Było tam chłodniej i woda, pozostała we wgłębieniach po wczorajszej ulewie,
była również stosunkowo chłodna. Nad głowami małych podróżników przelatywały
ciągle z jednego brzegu parowu na drugi tukany o purpurowych głowach, niebieskich
piersiach i żółtych skrzydłach, więc chłopiec jął opowiadać Nel to, co o
ich obyczajach wiedział z książek.
– Wiesz – mówił – są
takie tukany, które w porze lęgu wyszukują dziuplę w drzewie; tam samica znosi
jaja i siada na nich, a samiec oblepia otwór gliną, tak że tylko jej głowę widać,
i dopiero gdy pisklęta się wylęgną, tłucze swoim wielkim dziobem glinę i wypuszcza
samicę na wolność.
– A co ona przez ten
czas je?
– Samiec ją karmi. Lata
ciągle naokoło i przynosi jej rozmaite jagody.
– A czy jej pozwala
spać? – pytała dalej sennym głosem.
Staś uśmiechnął się.
– Jeśli pani tukanowa ma
taką ochotę jak ty w tej chwili, to jej pozwala.
Jakoż w chłodnym wąwozie począł
dziewczynkę morzyć nieprzeparty sen, gdyż od rana do wczesnego popołudnia za
mało jej było wypoczynku. Staś miał szczerą chęć pójść za jej przykładem,
lecz nie mógł, ponieważ musiał ją trzymać obawiając się, by nie spadła, a
przy tym było mu ogromnie niewygodnie siedzieć po męsku na płaskim i
szerokim siodle, jakie Hatim wraz z Seki–Tamalą urządzili dla małej jeszcze
w Faszodzie. Nie śmiał jednak poruszać się i prowadził konia jak najwolniej,
by jej nie rozbudzić.
Ona tymczasem, przechyliwszy
się w tył, oparła mu główkę na ramieniu i rozespała się na dobre.
Ale oddychała tak równo i
spokojnie, że Staś przestał żałować ostatniego proszku chininy. Czuł słuchając
jej oddechu, że niebezpieczeństwo febry zostało na razie usunięte, i tak
począł rozmyślać:
"Wąwóz idzie ciągle w
górę, a teraz nawet dość stromo. Jesteśmy coraz wyżej i kraj jest coraz
suchszy. Trzeba tylko będzie znaleźć jakie miejsce wyniosłe, doskonale zasłonięte,
przy bystrej wodzie, tam się rozgospodarzyć, dać małej parę tygodni wypoczynku,
a może i przeczekać całą massikę. Niejedna nie wytrzymałaby i dziesiątej części
tych trudów, ale trzeba, aby wypoczęła! Po takiej nocy inna dostałaby natychmiast
febry, a ona – jak to sobie śpi doskonale! Chwała Bogu!"
I myśli te wprawiły go w
doskonały humor, toteż spoglądając z góry na główkę Nel opartą na jego piersiach
mówił sobie wesoło, ale zarazem nie bez pewnego zdziwienia:
"Szczególna jednak
rzecz, jak ja tę małą muchę lubię! Co prawda lubiłem ją zawsze, ale teraz to
coraz więcej!"
I nie wiedząc, jak sobie
tak osobliwy objaw wytłumaczyć, wpadł na następujące przypuszczenie:
"To pewnie dlatego, żeśmy
tyle razem przeszli i że ona jest na mojej opiece".
Tymczasem trzymał tę
"muchę" z wielką ostrożnością prawą ręką za pasek, żeby mu nie zleciała
z siodła i nie potłukła sobie noska. Posuwali się noga za nogą i w
milczeniu, tylko Kali podśpiewywał sobie pod nosem na chwałę Stasia:
– Pan wielki zabić Gebhra,
zabić lwa i bawołu! yah! pan wielki zabić jeszcze dużo lwów! yah! Mnóstwo
mięsa! mnóstwo mięsa! yah! yah!...
– Kali – zapytał cicho
Staś – czy Wa–hima polują na lwy?
– Wa–hima bać się lwów,
ale Wa–hima kopać głębokie doły i jeśli lew w nocy wpadnie, to Wa–hima śmiać
się.
– Cóż wtedy robicie?
– Wa–hima rzucać dużo
oszczepów, aż lew jak jeż. Wtedy go wyciągnąć z dołu i zjeść. Lew dobry.
I wedle swego zwyczaju
pogładził się po żołądku. Stasiowi nie bardzo podobał się ten sposób
polowania, więc począł wypytywać, jaka inna zwierzyna znajduje się w kraju
Wa–hima, i rozmawiali dalej o antylopach, strusiach, żyrafach i nosorożcach
dopóty, dopóki do uszu ich nie doszedł szum wodospadu.
– Co to? – zawołał Staś
– rzeka przed nami i wodospad?
Kali pokiwał głową na znak,
że widocznie tak jest.
I przez czas jakiś jechali
bardziej sporym krokiem, nasłuchując szumu, który stawał się coraz wyraźniejszy.
– Wodospad! – powtórzył
zaciekawiony Staś.
Lecz zaledwie minęli jeden
i drugi zakręt, gdy nagle przeszkoda do nieprzebycia zatamowała im dalszą
drogę.
Nel, którą poprzednio uśpił
ruch koński, rozbudziła się zaraz.
– Czy już stajemy na
nocleg? – zapytała.
– Nie, ale patrz! – odpowiedział
Staś – skała zamyka wąwóz.
– To cóż zrobimy?
– Przecisnąć się obok
niej niepodobna, bo tu ciasno, więc trzeba się będzie trochę wrócić, wydostać
się na górę i objechać przeszkodę, ale do wieczora jeszcze ze dwie godziny,
a zatem mamy czas. Niech też i konie trochę odetchną. Słyszysz wodospad?
– Słyszę.
– Zatrzymamy się przy
nim na nocleg.
Po czym zwrócił się do
Kalego, kazał mu wydrapać się na brzeg parowu i zobaczyć, czy dalej dno wąwozu
nie jest zawalone podobnymi przeszkodami, sam zaś począł przypatrywać
się uważnie skale i po chwili zawołał:
– Ona oderwała się i
runęła niedawno. Widzisz, Nel, ten odłam? Przypatrz się, jaki świeży. Nie ma
na nim żadnych mchów ani roślin. Rozumiem już – rozumiem!
I ręką wskazał dziewczynce
na rosnący nad brzegiem wąwozu baobab, którego ogromny korzeń zwieszał się
po ścianie wzdłuż odłamu.
– To ten korzeń zapuścił
się w szparę między ścianą i skałą i rozrastając się odłupał w końcu skałę.
To jest rzecz bardzo osobliwa, bo przecie kamień twardszy jest od drzewa,
wiem jednak, że w górach często tak bywa. Byle co trąci potem taki głaz,
który się ledwie trzyma – i głaz się odrywa.
– Ale co go mogło trącić?
– Trudno powiedzieć.
Może dawniejsza burza, może wczorajsza.
W tej chwili Saba, który
poprzednio pozostał był za karawaną, nadleciał, stanął nagle jakby
pociągnięty z tyłu za ogon, zawietrzył, następnie wcisnął się w wąskie
przejście między ścianą a oderwaną skałą, ale natychmiast począł się cofać ze
zjeżoną sierścią.
Staś zsiadł z konia, by
zobaczyć, co mogło psa przestraszyć.
– Stasiu, nie chodź tam
– prosiła Nel – tam może być lew.
Chłopiec zaś, który był
trochę junak–samochwał i który od wczorajszej nocy miał nadzwyczajną urazę do
lwów, odrzekł:
– Wielka rzecz lew – w
dzień!
Zanim jednak zbliżył się
do przejścia, rozległ się z góry głos Kalego:
– Bwana kubwa! Bwana
kubwa!
– Co takiego? – zapytał
Staś.
Murzyn zsunął się w
mgnieniu oka po łodydze pnącza. Z twarzy łatwo mu było wyczytać, że
przynosi jakąś ważną nowinę.
– Słoń!
– Słoń?
– Tak – odpowiedział
młody Murzyn machając rękoma. –Tam grzmiąca woda, a tu skała. Słoń nie móc
wyjść. Pan wielki zabić słonia, a Kali go jeść, och, jeść, jeść!
I na tę myśl opanowała go
taka radość, że jął skakać, uderzać dłońmi po kolanach i śmiać się jak
szalony, przewracając przy tym oczy i połyskując białymi zębami.
Staś nie zrozumiał zrazu, dlaczego
Kali mówi, że słoń nie może wyjść z wąwozu, więc chcąc zobaczyć, co się stało,
siadł na koń i powierzywszy Nel Mei, by w danym razie mieć wolne do strzału
ręce, kazał Kalemu siąść za sobą, po czym zawrócili wszyscy i poczęli szukać
miejsca, przez które by mogli wydostać się na górę. Po drodze Staś wypytywał
się, jakim sposobem słoń mógł znaleźć się tam, gdzie był i z odpowiedzi Kalego
wymiarkował mniej więcej, co zaszło.
Oto słoń uciekał widocznie
wąwozem podczas pożaru dżungli przed ogniem; po drodze otarł się silnie o
nadwerężoną skałę, a ta zwaliła się i przecięła mu odwrót. Potem dobiegłszy
do końca parowu znalazł się nad brzegiem przepaści, w którą spadała rzeka, i
w ten sposób został zamknięty.
Po pewnym czasie młodzi
podróżnicy znaleźli wyjście, ale dość strome, tak że trzeba było zsiąść z
koni i prowadzić je za sobą. Ponieważ, wedle zapewnień Murzyna, do rzeki
było bardzo blisko, więc ruszyli dalej piechotą. Doszli na koniec na wysoki cypel
ograniczony z jednej strony rzeką, z drugiej parowem i spojrzawszy w dół
ujrzeli na dnie kotliny słonia.
Olbrzymi zwierz leżał na
brzuchu i ku wielkiemu zdziwieniu Stasia nie zerwał się na ich widok, tylko
gdy Saba począł dopadać do brzegu wądołu i szczekać zajadle, poruszył na
chwilę ogromnymi uszami i podniósł trąbę, ale opuścił ją natychmiast.
Dzieci trzymając się za
ręce długo patrzyły na niego w milczeniu, które przerwał dopiero Kali.
– On umierać z głodu! –
zawołał.
Rzeczywiście słoń wychudzony
był do tego stopnia, że jego grzbiet tworzył wzdłuż ciała jakby sterczący
grzebień; boki miał zapadłe, pod skórą, mimo jej grubości, rysowały się
wyraźnie żebra – i łatwo było odgadnąć, że nie wstaje dlatego, że nie ma już
sił.
Wąwóz, dość przy ujściu szeroki,
zmieniał się w zamkniętą z obu boków pionowymi skałami kotlinkę, na której
dnie rosło kilka drzew. Otóż drzewa te były połamane, kora na nich obdarta,
na gałęziach ani listka. Pnącze zwieszające się ze skał były również pozdzierane
i objedzone, a trawa w kotlinie wyskubana do ostatniego źdźbła.
Staś, rozpatrzywszy się
dokładnie w położeniu, jął dzielić się swymi spostrzeżeniami z Nel, ale pod
wrażeniem nieuniknionej śmierci olbrzymiego zwierzęcia mówił cicho,
jakby się bał, by nie zamącić mu ostatnich chwil życia.
– Tak, on rzeczywiście
umiera z głodu. Siedzi już prawie ze dwa tygodnie, to jest od czasu, gdy pożar
spalił starą dżunglę. Zjadł wszystko, co było do zjedzenia, a teraz męczy się
tylko, tym bardziej że tu na górze rosną chlebowce i akacje o wielkich
strąkach, a on je widzi i nie może się do nich dostać.
I przez chwilę patrzyli
znów w milczeniu, a słoń także zwracał na nich raz w raz swe małe, gasnące
oczka – i coś w rodzaju gulgotania wydobywało mu się z gardła.
– Doprawdy – ozwał się
chłopiec – lepiej będzie skrócić mu tę mękę.
To rzekłszy podniósł
strzelbę do twarzy, lecz Nel chwyciła go za kurtkę i opierając się na obu
nóżkach poczęła odciągać go z całej siły znad brzegu parowu.
– Stasiu, nie rób tego!
Stasiu, dajmy mu jeść! on taki biedny! Ja nie chcę, żebyś ty go zabijał, nie
chcę! nie chcę!
I tupiąc nóżkami nie
przestawała go ciągnąć, a on spojrzał na nią z wielkim zdumieniem, lecz
widząc jej oczy pełne łez, rzekł:
– Ależ, Nel!...
– Nie chcę! nie dam go
zabić! Ja dostanę febry, jeśli go zabijesz!...
Dla Stasia dość było tej
groźby, by się wyrzec zabójczych zamiarów – i względem tego słonia, którego
mieli przed sobą, i względem wszystkich innych na świecie. Przez chwilę
milczał jeszcze, nie wiedząc, co małej odpowiedzieć, po czym rzekł:
– No, dobrze! dobrze!...
Mówię ci, że dobrze! Nel, puść mnie!
A Nel uściskała go zaraz
i przez jej zapłakane oczy przebłysnął uśmiech. Teraz chodziło jej tylko o
to, by jak najprędzej dać słoniowi jeść. Kali i Mea zdziwili się bardzo, gdy
dowiedzieli się, że bwana kubwa nie tylko go nie zabije, ale że mają natychmiast
narwać dla niego tyle melonów z drzewa chlebowego, tyle strąków akacji i tyle
wszelkiego rodzaju zielska, liści i traw, ile tylko zdołają. Obosieczny
sudański miecz Gebhra przydał się Kalemu do tych czynności bardzo i gdyby
nie on, robota nie poszłaby łatwo. Nel jednak nie chciała czekać na jej
ukończenie i gdy tylko pierwszy melon spadł z drzewa, porwała go w obie ręce
i niosąc go do wąwozu powtarzała prędko, jakby z obawą, by jej nie chciał kto
inny wyręczyć:
– Ja! ja! ja!
Lecz Staś nie myślał
bynajmniej pozbawiać jej tej rozkoszy, z obawy tylko, by ze zbytku zapału
nie zleciała razem z melonem, chwycił ją za pasek i zawołał:
– Ciskaj!
Ogromny owoc potoczył się
po stromej pochyłości i padł przy nogach słonia, ów zaś wyciągnął w mgnieniu
oka trąbę, pochwycił go, potem ją zgiął, jakby chciał włożyć sobie melon pod
szyję – i tyle go dzieci widziały!
– Zjadł! – zawołała
uszczęśliwiona Nel.
– Spodziewam się! –
odpowiedział śmiejąc się Staś.
A słoń wyciągnął ku nim
trąbę, jakby chciał prosić o więcej, i odezwał się potężnym głosem:
– Hrrumf!
– Chce jeszcze!
– Spodziewam się! –
powtórzył Staś.
Drugi melon poszedł w ślad
za pierwszym i zniknął w jednej chwili tak samo, potem trzeci, czwarty,
dziesiąty, następnie zaczęły zlatywać strąki akacji i cale wiązki traw i
wielkich liści. Nel nie pozwoliła się nikomu zastąpić, i gdy jej małe ręce
zmęczyły się robotą, spychała nóżkami coraz nowe zapasy, słoń zaś jadł i
podnosząc kiedy niekiedy trąbę wygłaszał swoje grzmiące: "hrrumf",
na znak, że chce jeszcze więcej i – jak utrzymywała Nel – na znak, że
dziękuje.
Lecz Kali i Mea zmęczyli
się na koniec robotą, którą spełniali bardzo gorliwie, ale tylko w tej myśli,
że bwana kubwa pragnie naprzód odpaść słonia, a potem dopiero go zabić. Wreszcie
jednak bwana kubwa kazał im przestać, gdyż słońce zniżyło się już mocno i
czas był rozpocząć budowę zeriby. Na szczęście, nie była to rzecz trudna,
albowiem dwa boki trójkątnego cypla były zupełnie niedostępne, tak że
należało tylko zagrodzić trzeci. Akacyj z okrutnymi kolcami nie brakło także.
Nel nie odstępowała ani na
krok od wąwozu i siedząc w kucki nad jego brzegiem oznajmiała z dala
Stasiowi, co słoń robi, i raz w raz rozlegał się jej cienki głosik:
– Szuka koło siebie trąbą!
Albo:
– Rusza uszami. Ogromne
ma uszy!
A wreszcie:
– Stasiu! Stasiu,
wstaje! Oj!
Staś zbliżył się szybko i
chwycił Nel za rękę. Słoń wstał rzeczywiście i teraz dopiero dzieci mogły
przypatrzyć się jego ogromowi. Widziały one poprzednio kilka razy wielkie
słonie, które przez Kanał Sueski przewożono na okrętach z Indii do Europy,
ale żaden z nich nie mógł się porównać z tym kolosem, który istotnie wyglądał
jak wielka szyfrowej barwy skała, chodząca na czterech nogach. Różnił się
także od tamtych niezmiernymi kłami, które dochodziły do pięciu lub więcej
stóp długości, i jak to zauważyła już Nel, bajecznymi wprost uszami. Przednie
jego nogi były bardzo wysokie, ale stosunkowo cienkie, czego przyczyną był
zapewne post wielodniowy.
– Oto liliput – zawołał
Staś. – Gdyby wspiął się i wyciągnął dobrze trąbę, mógłby cię złapać za nóżkę.
Ale kolos nie myślał ani
się wspinać, ani łapać nikogo za nóżkę. Chwiejnym krokiem zbliżył się do wylotu
wąwozu, popatrzył przez chwilę w przepaść, na której dnie kotłowała się
woda, potem zwrócił się do ściany leżącej bliżej wodospadu, skierował ku
niemu trąbę i zanurzywszy ją, jak mógł najdokładniej, począł pić.
– Jego szczęście – rzekł
Staś – że mógł dostać trąbą do wody. Inaczej byłby zdechł.
Słoń pił tak długo, że w
końcu niepokój ogarnął dziewczynkę.
– Stasiu, czy on sobie
nie zaszkodzi? – zapytała.
– Nie wiem – odpowiedział
śmiejąc się – ale skoro wzięłaś go w opiekę, to go teraz przestrzeż.
Więc Nel przechyliła się nad
krawędzią i nuż wołać:
– Dosyć, kochany słoniu,
dosyć!
A kochany słoń, jakby
zrozumiał, o co chodzi, przestał zaraz pić, a natomiast począł tylko oblewać
się wodą: naprzód oblał sobie nogi, potem grzbiet, a następnie oba boki.
Ale tymczasem ściemniło
się, więc Staś odprowadził dziewczynkę do zeriby, gdzie czekała już na nich
wieczerza.
Oboje byli w doskonałych
humorach: Nel dlatego, że uratowała słoniowi życie, a Staś dlatego, że
widział jej błyszczące jak dwie gwiazdki oczy i rozradowaną twarzyczkę,
która wyglądała czerstwiej i zdrowiej niż kiedykolwiek od czasu wyjazdu z
Chartumu. Do zadowolenia chłopca przyczyniało się i to, że obiecywał
sobie spokojną i doskonałą noc. Niedostępny z dwóch stron cypel zabezpieczał
ich zupełnie od napaści, a z trzeciej strony Kali z Meą wznieśli tak wysoką
ścianę z kolczastych gałęzi akacji i passiflory, że nie mogło być mowy o
tym, by jakiekolwiek drapieżne zwierzę zdołało się przez taką zaporę przedostać.
Pogoda przy tym uczyniła się piękna i niebo zaraz po zachodzie słońca obsypało
się gwiazdami. Chłodnawym z powodu bliskości wodospadu powietrzem, przesyconym
zapachem dżungli i świeżo połamanych gałęzi, przyjemnie było oddychać.
"Nie dostanie ta mucha
febry!" – myślał z radością Staś.
Następnie zaczęli rozmawiać
o słoniu, gdyż Nel nie była zdolna rozmawiać o czym innym i nie przestawała
się unosić nad jego wzrostem, trąbą i kłami, które rzeczywiście miał
olbrzymie. W końcu zapytała:
– Stasiu, prawda, jaki
on rozumny?
– Jak Salomon – odpowiedział
Staś. – Ale z czego to wnosisz?
– Bo jak go poprosiłam,
żeby więcej nie pił, zaraz mnie usłuchał.
– Jeśli przedtem nie
brał lekcyj języka angielskiego, a jednak go rozumie, to istotnie cudowne.
Nel pomiarkowała, że Staś
stroi sobie z niej żarty, więc fuknęła na niego jak kotka, po czym rzekła:
– Mów sobie, co chcesz,
a ja jestem pewna, że on jest bardzo rozumny i że się zaraz oswoi.
– Czy zaraz, nie wiem,
ale oswoić się może. Słonie afrykańskie są wprawdzie dziksze od azjatyckich,
jednakże myślę, że na przykład Hannibal posługiwał się afrykańskimi.
– A kto to był Hannibal?
Staś spojrzał na nią z
wyrozumiałością, ale i z politowaniem.
– Oczywiście – rzekł – w
twoim wieku nawet takich rzeczy się nie wie. Hannibal był to wielki wódz
kartagiński, który używał słoni do wojny z Rzymianami, a ponieważ Kartagina
leżała w Afryce, więc musiał używać afrykańskich...
Dalszą rozmowę przerwał
im rozgłośny ryk słonia, który najadłszy się i napiwszy począł sobie trąbić,
nie wiadomo czy z radości, czy z tęsknoty za zupełną wolnością. Saba zerwał
się i jął szczekać, a Staś rzekł:
– Masz tobie! Teraz
zwołuje towarzyszów. Ładnie będziemy wyglądali, jeśli nadciągnie tu całe
stado.
– On powie innym, żeśmy
byli dla niego dobrzy! – odrzekła pośpiesznie Nel.
Lecz Staś, który nie zaniepokoił
się naprawdę, albowiem liczył, że gdyby nawet stado nadbiegło, to spłoszy je
blask ognia – uśmiechnął się przekornie i rzekł:
– Dobrze, dobrze! A
jeśli się słonie pokażą, to ty nie będziesz ze strachu płakała, o nie! tylko
będą ci się oczy pociły, jak już było dwa razy.
I począł ją przedrzeźniać:
– Ja nie płaczę, tylko
mi się oczy pocą...
Nel jednak widząc jego wesołą
minę domyśliła się, że żadne niebezpieczeństwo im nie grozi:
– Jak go oswoimy –
rzekła – to nie będą mi się oczy pociły, choćby dziesięć lwów ryczało.
– Dlaczego?
– Bo on nas obroni.
Staś uciszył Sabę, który
nie przestawał słoniowi odpowiadać, po czym zastanowił się nieco i tak
mówił:
– Nie pomyślałaś o jednej
rzeczy, Nel. Przecież my tu na wieki nie zostaniemy, ale pojedziemy dalej.
Nie mówię, że zaraz... Owszem: miejsce jest dobre i zdrowe, postanowiłem
więc tu zostać... może tydzień, może dwa, bo i tobie, i nam wszystkim należy
się wypoczynek. No, dobrze! Póki tu zostaniemy, będziemy słonia karmili,
chociaż to dla wszystkich robota ogromna. Ale on jest przecie zamknięty i nie
możemy wziąć go z sobą. Więc co później? Pójdziemy, a on tu zostanie i znów
się będzie męczył z głodu, póki nie zdechnie. Wtedy tym bardziej będzie go
nam żal...
Nel zasmuciła się bardzo
i czas jakiś siedziała w milczeniu, nie wiedząc widocznie, co odpowiedzieć na
te słuszne uwagi, lecz po chwili podniosła głowę i odrzuciwszy czuprynkę,
która jej spadła na oczy, zwróciła pełny ufności wzrok na chłopca:
– Wiem – rzekła – że jak
ty zechcesz, to go wyprowadzisz z wąwozu.
– Ja?
A ona wyciągnąwszy
paluszek, dotknęła nim ręki Stasia i powtórzyła:
– Ty.
Mała, chytra kobietka rozumiała,
że jej zaufanie pochlebi chłopcu i że od tej chwili zacznie rozmyślać, jak by
uwolnić słonia.
Rozdział 26
Noc zeszła spokojnie i lubo
na południowej stronie nieba nagromadziło się dużo chmur, ranek uczynił się
pogodny. Z rozkazu Stasia Kali i Mea zajęli się zaraz po śniadaniu gromadzeniem
melonów, strąków akacjowych i świeżych liści oraz trawy i wszelkiego rodzaju
żywności dla słonia, którą składali następnie nad brzegiem wąwozu. Ponieważ
Nel chciała koniecznie karmić osobiście swego nowego przyjaciela, więc
Staś wyciął dla niej z młodego rosochatego figowca coś w rodzaju wideł,
aby jej łatwiej było spychać zapasy na dno wąwozu. Słoń trąbił od rana, upominając
się widocznie o posiłek, a gdy następnie ujrzał na krawędzi tę samą białą
istotkę, która nakarmiła go wczoraj, powitał ją radosnym gulgotaniem i natychmiast
wyciągnął ku niej trąbę. Przy świetle poranku wydał się dzieciom jeszcze
bardziej olbrzymi niż wczoraj. Chudy był bardzo, ale wyglądał już raźniej i
zwracał ku Nel swe małe, bystre oczy prawie wesoło. Nel twierdziła nawet, że
przednie jego nogi pogrubimy przez jedną noc, i poczęła spychać żywność z
takim zapałem, że Staś musiał ją powstrzymywać, a w końcu, gdy się zadyszała
zanadto, zastąpić w robocie. Oboje bawili się wybornie, a zwłaszcza bawiły
ich "grymasy" słonia. Jadł on z początku wszystko, co mu pod nogi
wpadło, lecz wkrótce zaspokoiwszy pierwszy głód począł przebierać. Trafiwszy
na roślinę, która mniej mu smakowała, otrzepywał ją o przednie nogi, po
czym odrzucał ją trąbą w górę, jakby chciał mówić: "Zjedzcie sami ten
przysmak". Wreszcie, po zaspokojeniu głodu i pragnienia, jął wachlować
się swymi ogromnymi uszami z widocznym zadowoleniem.
– Jestem pewna – mówiła
Nel – że gdybyśmy do niego teraz zeszli, nie zrobiłby nam nic złego.
I poczęła nań wołać:
– Słoniu, kochany
słoniu, prawda, że nie zrobiłbyś nam nic złego?
A gdy słoń kiwnął w odpowiedzi
trąbą, zwróciła się do Stasia:
– Widzisz, powiada, że
tak.
– Być może – odrzekł
Staś. – Są to zwierzęta bardzo inteligentne i ten zrozumiał już niezawodnie,
że oboje jesteśmy mu potrzebni. Kto wie, czy nie odczuwa też i trochę
wdzięczności dla nas; lepiej jednak jeszcze nie próbować, a zwłaszcza niech
nie próbuje Saba, gdyż jego zabiłby z pewnością. Ale z czasem może się i oni
poprzyjaźnią.
Dalsze zachwyty nad
słoniem przerwał im Kali, który przewidując, że będzie musiał co dzień pracować
na wyżywienie olbrzyma, zbliżył się do Stasia z zachęcającym uśmiechem i
rzekł:
– Pan wielki zabić słonia,
a Kali go jeść, zamiast zbierać trawę i gałęzie.
Lecz "pan wielki"
był już o sto mil od chęci zabicia słonia, a że przy tym był z natury
niezmiernie żywy, odpowiedział na poczekaniu:
– Jesteś osioł.
Na nieszczęście zapomniał,
jak jest osioł w języku ki–swahili, i powiedział po angielsku donkey. Kali
zaś nie rozumiejąc po angielsku poczytał widocznie ten wyraz za jakiś komplement
czy jakąś pochwałę dla siebie, gdyż w chwilę później dzieci usłyszały, jak
zwróciwszy się do Mei mówił chełpliwie:
– Mea mieć czarną skórę
i czarny mózg, a Kali jest donkey.
Po czym dodał z dumą:
– Sam pan wielki powiedział,
że Kali jest donkey.
Tymczasem Staś przykazawszy
obojgu, by pilnowali jak oka w głowie panienki i w razie jakiegokolwiek
wypadku przywołali go natychmiast, wziął strzelbę i poszedł do owej oderwanej
skały, która zamykała wąwóz. Przybywszy na miejsce obejrzał ją uważnie,
zbadał wszystkie jej pęknięcia, wsunął pręt w szparę, którą znalazł w
dolnej części głazu, zmierzył starannie jej głębokość, następnie wrócił
wolnym krokiem do obozowiska i otworzywszy puszkę z nabojami począł je liczyć.
Zaledwie doliczył jednak
do trzystu, gdy z baobabu rosnącego o pięćdziesiąt kroków od namiotu rozległ
się głos Mei:
– Panie, panie!
Staś zbliżył się do olbrzymiego
drzewa, którego pień, wypróchniały przy ziemi, wyglądał jak wieża, i zapytał:
– Czego chcesz?
– Niedaleko widać dużo
zebr, a dalej pasą się antylopy.
– Dobrze. Wezmę strzelbę
i pójdę, bo trzeba będzie nawędzić mięsa. Ale po coś ty wlazła na drzewo i co
tam robisz?
Dziewczyna odpowiedziała
na to swoim smutnym, śpiewnym głosem:
– Mea zobaczyła gniazdo
szarych papug, i chciała przynieść młodej panience, ale gniazdo jest puste,
więc Mea nie dostanie paciorków na szyję.
– Dostaniesz za to, że
kochasz panienkę.
Młoda Murzynka zlazła co
prędzej po chropowatej korze i z oczyma błyszczącymi radością jęła powtarzać:
– O tak! tak! Mea kocha
ją bardzo – i paciorki także!
Staś pogłaskał ją łaskawie
po głowie, po czym wziął strzelbę, zamknął pudło z nabojami i udał się w
stronę, w której pasły się zebry. Po upływie pół godziny odgłos strzału
doszedł do obozowiska, a po godzinie mały myśliwy wrócił z dobrą nowiną, że
zabił młodą zebrę i że okolica pełna jest zwierzyny, widział bowiem z wyniosłości
prócz zebr i liczne stada antylop–arielów oraz gromadkę water–bucków, to
jest kozłów wodnych, pasących się w pobliżu rzeki.
Następnie kazał Kalemu
wziąć konia i wyprawił go po zabitą sztukę, sam zaś począł oglądać starannie
olbrzymi pień baobabu, obchodzić go naokoło i stukać kolbą w chropowatą
korę.
– Co robisz? – zapytała
Nel.
On zaś odrzekł:
– Patrz, co za ogrom.
Piętnastu ludzi wziąwszy się za ręce nie objęłoby tego drzewa, które pamięta
może czasy faraonów. Ale pień w dolnej części jest spróchniały i pusty Widzisz
ten otwór, przez który łatwo się dostać do środka. Można by tam urządzić jakby
wielką izbę, w której wszyscy moglibyśmy zamieszkać. Przyszło mi to do głowy,
gdym zobaczył Meę między gałęziami, a potem podchodząc zebry ciągle już o
tym myślałem.
– Ale my mamy przecie
uciekać do Abisynii.
– Tak. Trzeba jednak
wypocząć i mówiłem ci wczoraj, że postanowiłem zostać tu tydzień lub nawet
dwa. Ty nie chcesz opuszczać swego słonia, a ja się boję dla ciebie pory
dżdżystej, która już się rozpoczęła i w czasie której febra jest pewna. Dziś
jest pogoda, widzisz jednak, że chmury gromadzą się coraz gęstsze – i kto
wie, czy deszcz nie lunie jeszcze przed wieczorem. Namiot nie osłania cię
dostatecznie, a w baobabie, jeśli nie jest spróchniały aż do wierzchołka
pnia, możemy sobie żartować z największej ulewy. Byłoby też w nim i bezpieczniej
niż w namiocie, gdyby się bowiem założyło cierniem każdego wieczoru i ten
otwór, i okienka, które byśmy porobili dla światła, to mogłoby sobie ryczeć
naokół drzewa tyle lwów, ile by chciało. Pora dżdżysta wiosenna nie trwa dłużej
niż miesiąc i coraz bardziej myślę, że trzeba nam ją przeczekać. A jeśli
tak, to lepiej tu niż gdzie indziej i lepiej w tym olbrzymim drzewie niż pod
namiotem.
Nel zgadzała się zawsze
na wszystko, czego chciał Staś, więc zgodziła się i teraz, tym bardziej że
myśl pozostania przy słoniu i zamieszkania w baobabie podobała jej się nadzwyczajnie.
Zaczęła też zaraz obmyślać, jak sobie urządzą pokoje, jak je umeblują i jak
będą się wzajem zapraszali na five o'clocki i na obiady. W końcu rozbawili
się oboje – i Nel chciała zaraz rozejrzeć się w nowym mieszkaniu, ale Staś,
który z każdym dniem nabierał więcej doświadczenia i przezorności, powstrzymał
ją od zbyt nagłej gospodarki.
– Zanim sami tam
zamieszkamy – rzekł – trzeba wyprosić poprzednich mieszkańców, jeśli się
tam jacy znajdują.
To rzekłszy kazał Mei
wrzucić kilka zapalonych i mocno dymiących, bo świeżych, gałęzi do wnętrza
baobabu.
Jakaż pokazało się, że
dobrze uczynił, gdyż olbrzymie drzewo było zamieszkane, i to przez takich
gospodarzy, na których gościnność nie można było liczyć.
Rozdział 27
Otworów było w drzewie
dwa: jeden obszerny, na pół metra od ziemi, drugi mniejszy, na wysokości
mniej więcej pierwszego piętra w domach miejskich. Zaledwie Mea wrzuciła
do niższego zapalone dymiące gałęzie, natychmiast z wyższego poczęły wylatywać
wielkie nietoperze i oślepione blaskiem słońca latały, piszcząc, jak
błędne wokół drzewa. Lecz po chwili z dolnego wysunął się jak błyskawica
prawdziwy gospodarz, to jest olbrzymi boa, który trawił widocznie w półśnie
resztki ostatniej uczty i dopiero gdy dym zakręcił mu w nozdrzach, zbudził
się i pomyślał o ratunku. Na widok żelaznego cielska, które na kształt
potwornej sprężyny wyskoczyło z dymiącej w drzewie czeluści, Staś porwał na
ręce Nel i począł z nią uciekać w stronę otwartej dżungli. Ale płaz, sam
przerażony, nie myślał ich ścigać, natomiast wijąc się wśród trawy i rozłożonych
pakunków umykał z niesłychaną szybkością w stronę wąwozu, chcąc skryć się
wśród skalnych załamów i rozpadlin. Dzieci ochłonęły. Staś postawił na
ziemi Nel i skoczył po strzelbę, a następnie za wężem w kierunku wąwozu, a
Nel pobiegła w jego ślady. Lecz po kilkunastu krokach tak nadzwyczajny widok
uderzył ich oczy, że stanęli oboje jak wryci. Oto wysoko nad wąwozem ukazało
się na jedno mgnienie oka ciało węża i zakreśliwszy zygzak w powietrzu spadło
znów na dół. Po chwili ukazało się po raz drugi i znów spadło. Dzieci dobiegłszy
do krawędzi ujrzały ze zdumieniem, że to nowy ich przyjaciel, słoń, zabawiał
się w ten sposób z wężem i wyprawiwszy go naprzód w podwójną podróż napowietrzną,
obecnie rozdeptywał dokładnie jego głowę swą olbrzymią, podobną do kłody
nogą. Skończywszy tę operację podniósł znów trąbą drgające jeszcze ciało,
jednakże tym razem nie rzucił go w górę, ale wprost do wodospadu. Po czym
kiwając się w obie strony i wachlując się uszami jął spoglądać bystro na Nel,
a w końcu wyciągnął ku niej trąbę, jakby dopominając się o nagrodę za swój
zarazem bohaterski i wielce roztropny uczynek.
A Nel pobiegła natychmiast
do namiotu i wróciwszy z podołkiem pełnym dzikich fig poczęła mu rzucać po
kilka naraz, on zaś wyszukiwał je w trawie starannie i wkładał jedną za
drugą do paszczy. Te, które wpadały w głębsze szczeliny, wydmuchiwał przy
tym z taką siłą, że razem z figami wylatywały w górę kamienie wielkości
pięści ludzkiej. Dzieci przyjmowały oklaskami i śmiechem te popisy. Nel
wracała kilkakrotnie po nowe zapasy nie przestając twierdzić za każdą figą,
że on jest już zupełnie oswojony i że mogłaby choćby w tej chwili zejść do
niego.
– Widzisz, Stasiu – oto
będziemy mieli obrońcę!... Bo on się nie boi nikogo w pustyni: ani lwa, ani
węża, ani krokodyla. I jest bardzo dobry, i kocha nas z pewnością.
– Jeśli się oswoi –
rzekł Staś – i jeśli będę mógł zostawiać cię pod jego opieką, to rzeczywiście
z całym spokojem będę chodził na polowanie, bo lepszego obrońcy nie mógłbym
ci w całej Afryce znaleźć.
Po chwili zaś dodał:
– Tutejsze słonie są
dziksze, ale czytałem, że na przykład azjatyckie mają dziwną słabość do
dzieci. Nigdy nie było w Indiach wypadku, żeby słoń dziecko ukrzywdził, i
jeśli wpadnie we wściekłość, co się czasem zdarza, to kornacy miejscowi
wysyłają dla uspokojenia go dzieci.
– A widzisz, a widzisz!
– W każdym razie dobrześ
postąpiła, żeś nie dała mi go zabić.
Na to źrenice Nel zapłonęły
z radości jak dwa zielonawe ogniki. Wspiąwszy się na paluszki położyła Stasiowi
na ramionach obie ręce i przechyliwszy w tył główkę, pytała patrząc mu w
oczy:
– Postąpiłam, jakbym
miała ile lat? powiedz! jakbym miała ile?
A on odrzekł:
– Najmniej siedemdziesiąt.
– Ty sobie zawsze żartujesz.
– Gniewaj się, gniewaj!
a kto uwolni słonia?
Usłyszawszy to Nel poczęła
się zaraz łasić jak mała kotka.
– Ty – i będę cię za to
bardzo kochała, i on także.
– Ja myślę o tym – rzeki
Staś – ale to będzie trudna robota i nie zrobię jej zaraz, tylko dopiero
wówczas, gdy będziemy mieli wyruszyć w dalszą drogę.
– Dlaczego?
– Dlatego, że gdybym go uwolnił,
nim się zupełnie oswoi i do nas przywiąże, to by sobie zaraz poszedł.
– O! on ode mnie nie
odejdzie.
– Ty myślisz, że on to
już tak jak ja! – odparł z pewną niecierpliwością Staś.
Dalszą rozmowę powstrzymało
przybycie Kalego, który przyniósł zabitą zebrę i jej młode zagryzione przez
Sabę. Było to szczęście dla brytana, że pobiegłszy za Kalim nie był przy
rozprawie z pytonem, byłby bowiem pogonił za nim i doścignąwszy go zginął
w jego morderczych skrętach, zanim Staś zdołałby mu przyjść na ratunek. Za
zagryzienie źrebięcia zebry dostał jednak za uszy od Nel, czego nie wziął
zresztą zbyt do serca, gdyż nie schował nawet wywieszonego ozora, z którym
przyleciał z polowania.
Staś oznajmił tymczasem
Kalemu, że zamierza urządzić mieszkanie w drzewie, i opowiedział mu, co
zaszło w czasie wykurzania pnia dymem oraz jak słoń poradził sobie z wężem.
Myśl zamieszkania w baobabie, który mógł dać ochronę nie tylko przed deszczem,
ale i przed dzikimi zwierzętami, podobała się Murzynowi bardzo, natomiast postępek
słonia nie zyskał wcale jego uznania.
– Słoń jest głupi –
rzekł – więc wrzucił niokę (węża) do grzmiącej wody, ale Kali wie, że nioka
jest dobra, więc jej za grzmiącą wodą poszuka i upiecze, gdyż Kali jest mądry
i donkey.
– Donkey jesteś, zgoda!
– odpowiedział Staś – ale przecie nie będziesz jadł węża?
– Nioka dobra – powtórzył
Kali.
I ukazując na zabitą zebrę
dodał:
– Lepsza niż ta nyama.
Po czym obaj udali się do
baobabu i zajęli urządzaniem mieszkania. Kali wyszukał nad rzeką płaski kamień
wielkości dużego sita i wstawiwszy go w pień nasypał nań rozżarzonych
węgli, a następnie dosypywał coraz nowych, uważając tylko, by próchno wewnątrz
pnia nie zajęło się i nie wywołało pożaru całego drzewa. Mówił, że czyni to
dlatego, żeby "nic nie ukąsić pana wielkiego i bibi". Jakoż okazało
się, że nie była to ostrożność zbyteczna, gdyż jak tylko czad wypełnił wnętrze
drzewa i rozszedł się nawet na zewnątrz, z rozpadlin kory poczęły wypełzać
najrozmaitsze istoty: chrząszcze czarnej i wiśniowej barwy, wielkie jak
śliwki włochate pająki, liszki pokryte jakby kolcami, na palec grube – i
wstrętne, a zarazem jadowite skolopendry, których ukąszenie może nawet
śmierć wywołać. A wobec tego, co się działo na zewnętrznej stronie pnia,
łatwo się było domyślić, ile podobnych stworzeń musiało wyginąć od węglowego
czadu wewnątrz. Te, które z kory i z niższych gałęzi spadały w trawę, Kali
rozgniatał niemiłosiernie kamieniami, spoglądając przy tym wciąż na górną
i na dolną dziuplę, jakby się obawiał, że lada chwila wyjrzy z której z
nich jeszcze coś nowego.
– Czego tak patrzysz? –
zapytał Staś – czy myślisz, że drugi wąż może się ukrywać w drzewie?
– Nie; Kali bać się Mzimu.
– Cóż to jest Mzimu?
– Zły duch.
– Widziałeś kiedy w życiu
Mzimu?
– Nie, ale Kali słyszał
okropny hałas, który Mzimu robi w chatach czarowników.
– To jednak wasi czarownicy
się go nie boją?
– Czarownicy umieją go
zakląć, a potem chodzą po chatach i mówią, że Mzimu się gniewa, więc Murzyni
znoszą im banany, miód, pombę, jaja i mięso, aby przebłagać Mzimu.
Staś wzruszył ramionami.
– Widać dobrze być u
was czarownikiem. Ale to może ten wąż był Mzimu?
Kali potrząsnął głową:
– W takim razie nie słoń
by zabić Mzimu, ale Mzimu zabić słonia. Mzimu jest śmierć...
Jakiś dziwny łoskot i szum
wewnątrz drzewa przerwały mu nagle opowiadanie. Z dolnej dziupli buchnęła
dziwna, ruda kurzawa, po czym rozległ się powtórnie jeszcze silniejszy niż
poprzednio łoskot.
Kali rzucił się w mgnieniu
oka twarzą na ziemię i począł krzyczeć przeraźliwie:
– Aka! Mzimu! Aka! aka!
aka!
Staś w pierwszej chwili cofnął
się także, ale niebawem odzyskał zimną krew i gdy Nel z Meą nadbiegły,
począł im tłumaczyć, co się stać mogło.
– Prawdopodobnie –
mówił – całe zwały próchna wewnątrz pnia rozszerzając się od gorąca runęły
wreszcie na dół i zasypały węgle. A on myśli, że to Mzimu. Niech jednak Mea
chlustnie kilka razy wodą w otwór, jeśli bowiem węgle z braku powietrza nie
zgasły i próchno się od nich zatli, to drzewo może spłonąć.
Po czym widząc, że Kali
wciąż leży i nie przestaje powtarzać z przerażeniem: "Aka! aka!",
wziął tę strzelbę, z której strzelał zwykle do pentarek, wypalił w otwór
i rzekł trącając chłopca kolbą:
– Twój Mzimu zabity.
Nie bój się?
A Kali podniósł się, ale
pozostał na klęczkach.
– O, pan wielki! wielki!...
Pan nie bać się nawet Mzimu?
– Aka! aka!– zawołał
przedrzeźniając Murzyna Staś.
I począł się śmiać.
Kali uspokoił się po
pewnym czasie zupełnie i gdy zasiadł do przygotowanego przez Meę jedzenia,
pokazało się, że chwilowy przestrach nie odebrał mu wcale apetytu, albowiem
prócz porcji wędzonego mięsa spożył jeszcze na surowo wątrobę źrebięcia
zebry nie licząc dzikich fig, których dostarczył w obfitości rosnący w pobliżu
sykomor. Następnie obaj ze Stasiem wrócili do drzewa, przy którym dużo jeszcze
było roboty. Wyrzucanie próchna, węgli, poprażonych całych setek chrząszczy
i wielkich stonóg oraz kilkunastu upieczonych nietoperzy zajęło im
przeszło dwie godziny czasu. Stasia dziwiło to nawet, że nietoperze mogły
mieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie z wężem, domyślił się jednak, że olbrzymi
pyton albo pogardzał tak drobną zwierzyną, albo nie mogąc się we wnętrzu pnia
koło niczego owinąć, nie umiał się do nich dostać. Żar węgli wywoławszy upadek
pokładów próchna oczyścił to wnętrze znakomicie – i widok jego napełnił teraz
Stasia radością, albowiem było ono tak obszerne jak duży pokój i mogło dać
schronienie nie czworgu, ale dziesięciu ludziom. Dolny otwór stanowił
drzwi, górny okno, dzięki któremu w olbrzymim pniu nie było ani ciemno, ani
duszno. Staś umyślił podzielić całość za pomocą płócien namiotu na dwie
izby, z których jedną przeznaczał dla Nel i Mei, drugą dla siebie, Kalego i
Saby. Drzewo nie było spróchniałe aż do wierzchu pnia, deszcz więc nie mógł
przeciekać do środka i aby się zupełnie od niego zabezpieczyć, dość było
podnieść i podeprzeć nad obu otworami korę w taki sposób, aby tworzyła dwa
okapy. Spód wnętrza postanowili wysypać wyprażonym przez słońce piaskiem
znad rzeki i powierzchnię jego wymościć suchymi mchami.
Robota była istotnie
ciężka, a szczególnie dla Kalego, musiał on bowiem obok tego wędzić mięso,
poić konie i myśleć o żywności dla słonia, który trąbił o nią ustawicznie.
Ale młody Murzyn zabrał się do urządzenia nowej siedziby z wielką ochotą, a
nawet i z zapałem, którego przyczynę wyłuszczył Stasiowi jeszcze tego
samego dnia w następujący sposób:
– Gdy pan wielki i bibi
– mówił, biorąc się pod boki – zamieszkają w drzewie, Kali nie będzie potrzebował
budować na noc wielkiej zeriby i będzie mógł próżnować co wieczór.
– To lubisz próżnować? –
zapytał Staś.
– Kali jest mężczyzną,
więc Kali lubi próżnować, gdyż pracować powinny tylko kobiety.
– A widzisz jednak, że
ja pracuję dla bibi.
– Ale za to, gdy bibi dorośnie,
będzie musiała pracować na pana wielkiego, a jeśli nie zechce, to pan wielki
pewno ją bić.
Lecz Staś na samą myśl o biciu
bibi skoczył jak oparzony i krzyknął z gniewem:
– Głupcze, czy ty wiesz,
kto jest bibi?
– Nie wiem – odpowiedział
z przestrachem czarny chłopak.
– Bibi to jest... to
jest... dobre... Mzimu!
A Kali aż przysiadł.
I po skończonej robocie
zbliżył się nieśmiało do Nel, po czym padł przed nią na twarz i jął
powtarzać wprawdzie nie przerażonym, ale błagalnym głosem:
– Aka! aka! aka!...
Zaś "dobre Mzimu"
wytrzeszczyło na niego swoje śliczne, koloru morskiej wody oczy, nie rozumiejąc
wcale, co się stało i o co Kalemu chodzi.
Rozdział 28
Nowa siedziba, którą Staś
nazwał "Krakowem", została urządzona w przeciągu trzech dni. Ale
przedtem złożono w "męskim pokoju" główne pakunki – i w chwilach
wielkiej ulewy młoda czwórka znajdowała w olbrzymim pniu jeszcze przed wykończeniem
mieszkania doskonałe schronienie. Pora dżdżysta rozpoczęła się na dobre,
ale nie były to nasze długie, jesienne deszcze, w czasie których niebo zawleka
się ciemnymi chmurami i nudna, uciążliwa słota trwa przez całe tygodnie. Tu
kilkanaście razy na dzień wiatr przepędzał po niebie wzdęte obłoki, które zlewały
ziemię obficie, po czym znów rozbłyskiwało słońce, jasne, jakby świeżo wykąpane,
i zalewało złotym światłem skały, rzekę, drzewa i całą dżunglę. Trawy rosły
prawie w oczach. Drzewa pokrywały się obfitszym liściem i nim stary owoc
opadł, tworzyły się zawiązki na nowy. Powietrze, z powodu zawieszonych w
nim igiełek wody, uczyniło się tak przeźroczyste, że nawet i odległe przedmioty
stawały się zupełnie wyraźne i wzrok sięgał w niezmiernie daleką przestrzeń.
Na niebie rozwieszały się cudne, siedmiobarwne tęcze, a wodospad był prawie
ciągle w nie ubrany. Krótko trwające ranne i wieczorne zorze grały tysiącami
tak świetnych blasków, że nawet i w Pustyni Libijskiej dzieci nie widziały
nic podobnego. Najniższe, bliskie ziemi obłoki barwiły się wiśniowo,
górne, lepiej oświecone, rozlewały się na kształt jezior z purpury i
złota, a drobne, wełniste chmurki mieniły się jak rubiny, ametysty i opale. Nocami,
między jedną falą dżdżu a drugą, księżyc zmieniał w brylanty krople rosy
wiszące na liściach mimoz i akacyj, a światło zodiakalne świeciło w
odświeżonym powietrzu jaśniej niż w innych porach roku.
Z rozlewów, które czyniła
rzeka poniżej wodospadu, dochodziło niespokojne rechotanie żab i melancholijne
kumkanie ropuch, a podobne do wielkich błędnych gwiazd latarniki przelatywały
z brzegu na brzeg między kępami bambusów i arumów.
Lecz gdy chmury pokrywały
chwilami gwiaździste niebo i deszcz poczynał padać, czyniło się bardzo
ciemno, a we wnętrzu baobabu tak czarno jak w piwnicy. Chcąc temu zaradzić
Staś kazał natopić Mei tłuszczu z zabitych zwierząt i urządził z blaszanki
lampę, którą zawiesił pod górnym otworem, zwanym przez dzieci oknem.
Światło bijące z tego okna, widne z daleka wśród ciemności, odpędzało dzikie
zwierzęta, ale natomiast przyciągało nietoperze, a nawet i ptaki, tak że
w końcu Kali musiał urządzić w otworze rodzaj zasłony z cierni, podobnej do
tej, którą zamykał na noc otwór dolny.
Jednakże w dzień, w
chwilach pogody, dzieci opuszczały "Kraków" i krążyły po całym cyplu.
Staś wyprawiał się na antylopy–ariele i na strusie, których liczne stada
pojawiły się w dole rzeki, a Nel chodziła do swego słonia, który z początku
trąbił tylko o żywność, a potem zaczął trąbić i wówczas, gdy mu się nudziło
bez małej przyjaciółki. Witał też ją zawsze z wyraźną radością i nastawiał
natychmiast swoje olbrzymie uszy, jak tylko usłyszał z daleka jej głos lub
kroki.
Pewnego razu, gdy Staś poszedł
na polowanie, a Kali łowił ryby za wodospadem, Nel postanowiła pójść do
skały zamykającej wąwóz, aby zobaczyć, jak też Staś z nią sobie poradzi i
czy już czego nie dokonał. Zajęta obiadem Mea nie zauważyła jej odejścia,
dziewczynka zaś zbierając po drodze kwiatki osobliwej begonii, rosnącej
obficie wśród zębów skalnych, zbliżyła się do pochyłości, którą wyjechali
niegdyś z wąwozu i zeszedłszy na dół znalazła się przy skale. Wielki głaz,
oderwany od rodzimej ściany, zamykał gardziel wąwozu jak i poprzednio. Nel
jednak zauważyła, że między nim a ścianą jest przejście tak szerokie, że nawet
dorosły człowiek z łatwością mógłby się nim przecisnąć. Przez chwilę zawahała
się, po czym przeszła i znalazła się po drugiej stronie. Ale był tam zakręt,
który trzeba było minąć, by dojść do szerokiego ujścia zamkniętego wodospadem.
Nel poczęła rozmyślać: "Pójdę jeszcze tylko trochę dalej, wyjrzę zza
skały, raz spojrzę na słonia, który mnie wcale nie zobaczy, i wrócę". Tak
rozmyślając posuwała się krok za krokiem coraz dalej, aż wreszcie doszła do
miejsca, w którym wąwóz rozszerzał się nagle w małą dolinkę, i zobaczyła
słonia. Stał odwrócony tyłem do niej, z trąbą zanurzoną w wodospadzie, i pił.
To ją ośmieliło, więc przytuliwszy się do ściany skalnej postąpiła jeszcze
kilka kroków – i jeszcze kilka – a wtem olbrzymi zwierz chcąc polać sobie
boki odwrócił głowę, zobaczył dziewczynkę i zobaczywszy ruszył natychmiast
ku niej.
Nel zlękła się bardzo, ale ponieważ
nie było już czasu cofnąć się, więc przycisnąwszy kolanko do kolanka dygnęła
słoniowi, jak umiała najładniej, po czym wyciągnęła rączkę z begoniami i
ozwała się trochę drżącym głosikiem:
– Dzień dobry, kochany
słoniu! Ja wiem, że nie zrobisz mi nic złego, więc przyszłam, żeby ci powiedzieć
dzień dobry .. i mam tylko te kwiatki...
A kolos zbliżył się,
wyciągnął trąbę, wyjął z paluszków Nel wiązkę begonii, lecz włożywszy ją do
paszczy wypuścił zaraz na ziemię, gdyż widocznie nie smakowały mu ani włochate
liście, ani kwiaty. Nel ujrzała teraz nad sobą trąbę na kształt ogromnego
czarnego węża, który wyciągał się i przeginał: dotknął jej jednej rączki i
drugiej, potem obu ramion i na koniec opadłszy w dół począł się chwiać łagodnie
na obie strony.
– Wiedziałam, że mi nie
zrobisz nic złego – powtórzyła dziewczynka, choć strach nie opuszczał jej
jeszcze.
Słoń zaś cofnął w tył swoje
bajeczne uszy, zwijając i rozwijając na przemian trąbę i gulgocąc radośnie,
tak jak gulgotał zawsze, gdy dziewczynka zbliżała się do krawędzi wąwozu.
I jak niegdyś Staś ze
lwem, tak teraz tych dwoje stało naprzeciw siebie – on ogrom, podobny do domu
lub skały – i ona, drobna kruszynka, którą mógł zgnieść jednym ruchem, nawet
nie ze złości, ale przez nieuwagę.
Lecz dobry i roztropny
zwierz nie czynił żadnych, ani gniewnych, ani nieuważnych ruchów i widocznie
rad był i uszczęśliwiony z przybycia małego gościa.
Nel ośmieliła się stopniowo,
a wreszcie wzniosła oczy w górę i patrząc tak, jakby patrzyła na wysoki dach,
zapytała wysuwając nieśmiało rączkę:
– Czy można cię pogłaskać
po trąbie?
Słoń nie umiał wprawdzie po
angielsku, ale z ruchu jej ręki zmiarkował od razu, o co idzie, i podsunął
pod jej dłoń koniec swego długiego na dwa metry nosa.
Nel jęła głaskać trąbę, z
początku jedną ręką i ostrożnie, potem dwiema, a wreszcie objęła ją obu ramionkami
i przytuliła się do niej z całą dziecinną ufnością.
Słoń przestępował z nogi
na nogę i wciąż gulgotał z radości.
Po chwili zaś obwinął trąbą
drobne ciało dziewczynki i podniósłszy je w górę, począł kołysać ją lekko w
prawo i w lewo.
– Jeszcze! jeszcze! –
wołała rozbawiona Nel.
I zabawa trwała dość długo,
a następnie ośmielona już zupełnie dziewczynka wymyśliła sobie inną. Oto
znalazłszy się na ziemi próbowała wspinać się po przedniej nodze słonia jak
po drzewie albo chowając się pod niego pytała go, czy ją znajdzie. Ale przy
tych figlach spostrzegła jedną rzecz, a mianowicie, że w przednich, a
zwłaszcza w tylnych nogach słonia tkwią liczne kolce, od których potężne
zwierzę nie umiało się uwolnić, raz dlatego, że do tylnych nóg nie mogło dosięgnąć
swobodnie trąbą, a po wtóre, że obawiało się widocznie zranić się w palec,
którym trąba jest zakończona i bez którego straciłaby całą swą zręczność i
sprawność. Nel nie wiedziała o tym zupełnie, że takie kolce w nogach są
prawdziwą plagą dla słoni w Indiach, a jeszcze bardziej w dżunglach afrykańskich,
składających się przeważnie z roślin kolczastych. Ponieważ jednak
zrobiło jej się żal poczciwego olbrzyma, więc bez namysłu siadłszy w kucki
przy jego nodze poczęła wyjmować delikatnie naprzód większe, a potem
mniejsze zadziory, nie przestając przy tym szczebiotać i zapewniać słonia,
że nie pozostawi ani jednej. On zrozumiał wybornie, o co chodzi – i
zginając nogi w kolanie pokazywał tym sposobem, że i w podeszwach między
kopytami pokrywającymi palce tkwią także kolce, które przyczyniają mu
jeszcze większe dolegliwości.
Ale tymczasem nadszedł z
polowania Staś i począł zaraz wypytywać Meę, gdzie jest panienka. Otrzymawszy
odpowiedź, że zapewne jest w drzewie, już miał zajrzeć do wnętrza baobabu,
gdy wtem wydało mu się, że słyszy jej głos w głębi wąwozu. Nie wierząc własnym
uszom skoczył natychmiast do krawędzi i spojrzawszy w dół zmartwiał. Dziewczynka
siedziała przy nodze kolosa, a ów stał tak spokojnie, że gdyby nie ruch
trąby i uszu, można by było pomyśleć, iż jest wykuty z kamienia.
– Nel! – krzyknął Staś.
A ona, zajęta swoją robotą,
odpowiedziała mu wesoło:
– Zaraz, zaraz!
Na to chłopak, który nie
miał zwyczaju wahać się wobec niebezpieczeństwa, podniósł jedną ręką w górę
strzelbę, drugą chwycił za obdartą z kory wyschłą łodygę lianu i objąwszy ją
nogami, w mgnieniu oka zsunął się na dno wąwozu.
Słoń poruszył niespokojnie
uszami, ale w tej chwili Nel wstała i objąwszy trąbę zawołała pośpiesznie:
– Nie bój się, słoniu,
to Staś.
Staś spostrzegł od razu,
że nie ma dla niej żadnego niebezpieczeństwa, lecz nogi trzęsły się jeszcze
pod nim, serce biło mu gwałtownie i nim ochłonął z wrażenia, począł mówić
zdławionym, pełnym żalu i gniewu głosem:
– Nel, Nel, jak ty mogłaś
to zrobić?!...
Ona zaś poczęła się
tłumaczyć, że nie zrobiła nic złego, bo słoń jest dobry i zupełnie jest
oswojony; że chciała tylko raz na niego spojrzeć i wrócić się, ale on ją
zatrzymał i począł się z nią bawić, że ją huśtał bardzo ostrożnie i że
jeśli Staś chce, to i jego pohuśta.
To mówiąc jedną rączką
wzięła za koniec trąby i zbliżyła ją do Stasia, drugą zaś ręką machnęła
kilkakrotnie w prawo i w lewo, mówiąc jednocześnie do słonia:
– Pokołysz, słoniu, i
Stasia.
Mądry zwierz znów odgadł z
jej poruszeń, czego od niego chce – i Staś, chwycony za pasek przy spodenkach,
w jednej chwili znalazł się w powietrzu. Było przy tym takie jakieś dziwne
i zabawne przeciwieństwo między jego rozgniewaną jeszcze miną a tym
bujaniem się nad ziemią, że małe Mzimu poczęło śmiać się do łez, klaskać w
ręce i krzyczeć tak jak poprzednio:
–Jeszcze, jeszcze!
A ponieważ niepodobna jest
zachować należytej powagi i prawić morałów wówczas, gdy człowiek wisi na
końcu słoniowej trąby i mimowolnie wykonywa ruchy podobne do ruchów wahadła,
więc chłopiec począł się w końcu śmiać także. Ale po pewnym czasie zmiarkowawszy,
że ruchy trąby stają się wolniejsze i że słoń zamierza postawić go na ziemi,
wpadł niespodziewanie na nowy pomysł: mianowicie, korzystając z chwili,
w której znalazł się w pobliżu olbrzymiego ucha, chwycił za nie obu rękoma,
wdrapał się po nim w mgnieniu oka na głowę i siadł słoniowi na karku:
– Aha! – zawołał z góry
na Nel – niech zrozumie, że to on musi mnie słuchać.
I jął klepać go dłonią po
głowie, z miną władcy i pana.
– Dobrze! – zawołała z
dołu Nel – ale jak teraz zleziesz?
– To mały kłopot – odpowiedział
Staś.
I przewiesiwszy nogi przed
czoło słonia objął nimi trąbę i zsunął się po niej jak po drzewie.
– Ot, jak zlezę!...
Po czym oboje zajęli się
wyjmowaniem resztek kolców z nóg słonia, który poddawał się temu z
nadzwyczajną cierpliwością.
Tymczasem spadły pierwsze
krople dżdżu, więc Staś postanowił odprowadzić natychmiast Nel do "Krakowa"
– ale tu zaszła niespodziewana trudność. Słoń za nic nie chciał się z nią
rozstać i za każdym razem, gdy próbowała się oddalić, zawracał ją trąbą i przyciągał
ku sobie. Położenie stawało się ciężkie i wesoła zabawa wobec uporu zwierzęcia
mogła się źle zakończyć. Chłopiec nie wiedział, co począć, gdyż deszcz padał
coraz gęstszy i groziła ulewa. Oboje cofali się wprawdzie nieco ku wyjściu,
ale bardzo nieznacznie, i słoń posuwał się za nimi.
Na koniec Staś stanął
między nim a Nel, utkwił w jego oczach ostre spojrzenie, jednocześnie zaś
rzekł cichym głosem do Nel:
– Nie uciekaj, ale cofaj
się ciągle aż do wąskiego przejścia.
– A ty, Stasiu? – zapytała
dziewczynka.
– Cofaj się – powtórzył
z naciskiem – bo inaczej muszę zastrzelić słonia.
Dziewczynka pod wpływem
tej groźby posłuchała rozkazu, tym bardziej że mając już nieograniczoną
ufność w słoniu była pewna, że on w żadnym razie nie zrobi nic złego
Stasiowi.
Chłopiec zaś stał o cztery
kroki od olbrzyma nie spuszczając zeń oczu.
Upłynęło w ten sposób kilka
minut. Nastała chwila wprost groźna. Uszy słonia poruszyły się kilkakrotnie,
małe oczki błysnęły jakoś dziwnie i trąba wzniosła się nagle do góry.
Staś uczuł, że blednie.
"Śmierć!" –
pomyślał.
Ale kolos odwrócił się niespodziewanie
ku krawędzi parowu, na której widywał zwykle Nel, i począł trąbić tak żałośnie
jak nigdy przedtem.
A Staś poszedł spokojnie
ku przejściu i za skałą znalazł Nel, która nie chciała wracać bez niego do
drzewa.
Chłopak miał niepohamowaną
ochotę powiedzieć jej: "Patrz, czegoś narobiła! o małom przez ciebie
nie zginął". Ale nie było czasu na wymówki, gdyż deszcz zmienił się w
ulewę i trzeba było wracać jak najprędzej. Nel przemokła do nitki, choć Staś
owinął ją we własne ubranie.
We wnętrzu drzewa kazał ją
zaraz Murzynce przebrać – sam zaś odwiązał naprzód w męskim pokoju Sabę,
którego poprzednio był przywiązał z obawy, aby pobiegłszy w jego ślady nie
płoszył mu zwierzyny, następnie począł przepatrywać raz jeszcze wszelkie
ubrania i pakunki w nadziei, że może znajdzie jaką zapomnianą szczyptę
chininy.
Ale nie znalazł nic. Tylko
na dnie słoika, który dał mu misjonarz w Chartumie, kryło się we wgłębieniach
trochę białego proszku, tak jednak mało, że starczyć go mogło zaledwie na
pobielenie końca palca. Postanowił wszelako nalać do słoika ukropu i dać
Nel do wypicia tę płukankę.
Po czym, gdy ulewa przeszła
i zaświeciło znów słońce, wyszedł z drzewa, aby popatrzyć na ryby, które
przyniósł Kali. Murzyn złowił ich kilkanaście na wędki poczynione z
cienkiego drutu. Po większej części były małe, ale znalazły się trzy na stopę
długie, srebrno nakrapiane i zadziwiająco lekkie. Mea, która wychowana
nad brzegami Nilu Niebieskiego znała się na rybach, mówiła, że są one dobre
do jedzenia i że pod wieczór wyskakują bardzo wysoko nad wodę. Jakoż przy
oprawianiu ich pokazało się, że są tak lekkie dlatego, iż wewnątrz mają
ogromne powietrzne pęcherze. Staś wziął jedną z takich baniek, dochodzącą do
wielkości dużego jabłka, i poniósł pokazać ją Nel.
– Patrz – rzekł – to
siedzi w rybach. Z kilkunastu takich pęcherzy można by zrobić szybę w naszym
oknie.
I pokazał górny otwór w
drzewie.
Lecz pomyślawszy potem
przez chwilę dodał:
– I jeszcze coś więcej.
– Co takiego? – zapytała
rozciekawiona Nel.
– I latawce.
– Takie, jakie puszczałeś
w Port–Saidzie? O, dobrze! zrób!
– Zrobię. Z pociętych,
cieniutkich bambusów zbiję ramki, a tych błon użyję zamiast papieru. To
będzie nawet lepsze od papieru, bo lżejsze – i deszcz tego nie rozmoczy. Taki
latawiec pójdzie ogromnie w górę, a przy silnym wietrze zaleci Bóg wie
dokąd...
Tu nagle uderzył się w
czoło:
– Mam jedną myśl.
– Jaką?
– Zobaczysz. Jak sobie
to jeszcze lepiej wyobrażę, to ci powiem. Teraz ten słoń tak ryczy, że nie
można się nawet rozmówić...
Istotnie słoń z tęsknoty
za Nel, a może za obojgiem dzieci, trąbił tak, aż cały wąwóz się trząsł razem
z pobliskimi drzewami.
– Trzeba mu się pokazać
– rzekła Nel – to się uspokoi.
I poszli do wąwozu. Ale
Staś całkiem zajęty swą myślą począł półgłosem mówić:
– "Nelly Rawlison i
Stanisław Tarkowski z Port–Saidu, uciekłszy z Faszody od derwiszów, znajdują
się.."
I zatrzymawszy się zapytał:
– Jak oznaczyć,
gdzie?...
– Co, Stasiu?
– Nic, nic. Już wiem:
"Znajdują się o miesiąc drogi na wschód od Białego Nilu – i proszą o
prędką pomoc..." Gdy wiatr będzie dął na północ albo na wschód, puszczę
takich latawców dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto, a ty, Nel, pomożesz mi je
kleić.
– Latawce?
– Tak – i powiem ci
tylko tyle, że mogą nam one oddać większą przysługę niż dziesięć słoni.
Tymczasem doszli do
krawędzi. I dopieroż zaczęło się przestępywanie olbrzyma z nogi na nogę,
kiwanie się, machanie uszami, gulgotanie i znów żałosne trąbienie, gdy
Nel próbowała się choć na chwilę oddalić. W końcu dziewczynka poczęła
tłumaczyć "kochanemu słoniowi", że nie może ciągle przy nim
przesiadywać, bo przecie musi spać, jeść, pracować i gospodarzyć w
"Krakowie". Ale on uspokoił się dopiero wówczas, gdy zepchnęła mu
widełkami przygotowaną przez Kalego żywność – a i to wieczorem zaczął znów
potrębywać.
Dzieci nazwały go tegoż
wieczora: "King", gdyż Nel zaręczała, że zanim dostał się do
wąwozu, był niezawodnie królem wszystkich słoni w Afryce.
Rozdział 29
W ciągu kilku dni Nel
spędzała wszystkie chwile, w których deszcz nie padał, u Kinga, który już nie
sprzeciwiał się jej odejściu zrozumiawszy, że dziewczynka wraca po kilka
razy dziennie. Kali, który w ogóle bał się słoni, patrzył na to z nadzwyczajnym
zdumieniem, ale w końcu doszedł do przekonania, że potężne "dobre
Mzimu" oczarowało olbrzyma, i począł go także odwiedzać. King zachowywał
się względem niego jak również względem Mei życzliwie, ale tylko jedna Nel
robiła z nim, co chciała, tak że po tygodniu ośmieliła się nawet przyprowadzić
mu i Sabę. Dla Stasia była to wielka ulga, gdyż mógł z całym spokojem pozostawiać
Nel pod opieką, czyli jak się wyrażał: pod trąbą słonia – i chodzić bez
żadnej obawy na polowanie, a nawet czasem zabierać z sobą Kalego. Był też
teraz pewien, że zacne zwierzę nie opuściłoby ich już w żadnym razie, i począł
się namyślać, jak je z zamknięcia uwolnić.
A właściwie mówiąc, sposób
wynalazł on już dawno, ale wymagający takiej ofiary, że bił się z myślami,
czy go użyć, a następnie odkładał to z dnia na dzień. Ponieważ nie miał z
kim o tym pomówić, postanowił wtajemniczyć ostatecznie w swe zamiary Nel,
chociaż uważał ją za dziecko.
– Skałę można wysadzić
prochem – rzekł – ale na to trzeba będzie popsuć mnóstwo ładunków, to jest
powyciągać z nich kule, wysypać proch i zrobić z niego jeden wielki nabój.
Taki nabój wcisnę w najgłębszą szparę, jaka się w środku znajdzie, następnie
zatkam i podpalę. Wówczas skała rozpadnie się na kilka lub kilkanaście części
i Kinga można będzie wyprowadzić.
– Ale jeśli będzie wielki
huk, to czy on się nie przelęknie?
– To niech się przelęknie!
– odpowiedział żywo Staś. –To mnie najmniej obchodzi. Z tobą doprawdy nie
warto poważnie mówić.
Jednakże mówił dalej, a
raczej myślał dalej głośno:
– Ale jeżeli użyję za mało
ładunków, to skała się nie rozpadnie i zmarnuję je na próżno; jeżeli w dostatecznej
ilości, to nam ich niewiele zostanie. A gdyby ich zabrakło przed końcem
drogi, wówczas grozi nam po prostu śmierć. Bo czymże będę polował, czym cię
bronił w razie jakiego napadu? Wiesz przecie dobrze, że gdyby nie ta strzelba
i nie te na boje, to zginęlibyśmy od dawna albo z rąk Gebhra, albo z głodu.
I szczęście to prawdziwe, że mamy konie, bo sami nie moglibyśmy unieść ani
rzeczy, ani ładunków.
Na to Nel podniosła palec
do góry i ozwała się z wielką pewnością:
– Jak ja Kingowi powiem,
to King poniesie wszystko.
– Jakież ładunki poniesie,
jeśli ich mało co zostanie?
– Będzie nas za to
bronił...
– Ale nie będzie przecie
strzelał ze swojej trąby do zwierzyny tak jak ja ze sztucera.
– To możemy jeść figi i
te duże dynie, co rosną na drzewach, a Kali nałapie zawsze ryb.
– Póki zostaniemy nad
rzeką. Porę dżdżystą trzeba tu przeczekać, gdyż te ciągłe ulewy napędziłyby
ci z pewnością febry. Pamiętaj jednak, że potem ruszamy w dalszą drogę i
możemy trafić na pustynię.
– Taką jak Sahara? –
zapytała z przestrachem Nel.
– Nie; taką jednak, na
której nie ma rzek ani drzew owocowych, a rosną niskie akacje i mimozy. Tam
można żyć tylko z tego, co się upoluje. King znajdzie tam trawę, a ja
antylopy, ale jeśli nie będę miał czym do nich strzelać, to King ich nie nałapie.
I Staś miał rzeczywiście o
co się troszczyć, gdyż obecnie, gdy słoń już się oswoił i poprzyjaźnił z nimi
tak poczciwie, niepodobna było go porzucić i skazać na śmierć głodową; a
uwolnić go, to znaczyło pozbawić się większej części amunicji i narazić
samych siebie na nieuchronną zgubę.
Więc Staś odkładał robotę
z dnia na dzień, powtarzając sobie co wieczór w duszy:
"Może jutro wynajdę
jaki inny sposób".
A tymczasem do tej troski
przyłączyły się inne. Naprzód Kalego straszliwie pokąsały w dole rzeki
dzikie pszczoły, do których doprowadził go znany w Afryce niewielki szarozielony
ptak, zwany pszczołowodem. Czarnemu chłopakowi nie chciało się przez lenistwo
podkurzyć ich dostatecznie, wrócił więc z miodem, ale skłuty i spuchnięty
tak, że w godzinę później stracił przytomność. "Dobre Mzimu" wyciągało
z niego aż do wieczora, przy pomocy Mei, żądła, a potem okładało go ziemią,
którą Staś polewał wodą. Jednakże nad ranem zdawało się, że biedny Murzyn
kona. Na szczęście starania i silny jego organizm przemogły niebezpieczeństwo
– zdrowie jednak odzyskał dopiero po upływie dni dziesięciu.
Druga przygoda spotkała
konie. Staś, który podczas choroby Kalego musiał je pętać i prowadzić do wody,
zauważył, że poczęły straszliwie chudnąć. Nie można było wytłumaczyć tego
brakiem żywności, ponieważ wskutek deszczów trawa wybujała wysoko i wybornej
paszy było w bród. A jednak konie wprost nikły. Po kilku dniach sierść na
nich poszerszeniała, oczy im zgasły, a z nozdrzy płynął gęsty śluz. W końcu
przestały jeść, a natomiast piły chciwie, jakby trawiła je gorączka. Gdy
Kali przyszedł do zdrowia, były to już dwa kościotrupy. Ale on tylko spojrzał
na nie i od razu zrozumiał, co się stało.
– Tse–tse! – rzekł zwracając
się do Stasia.
– One muszą umrzeć.
Staś zrozumiał także,
albowiem jeszcze w Port–Saidzie słyszał wielokrotnie o musze afrykańskiej,
zwanej tse–tse, która jest tak straszliwą plagą niektórych okolic, że tam,
gdzie ona mieszka stale, Murzyni nie posiadają wcale bydła, a tam, gdzie wskutek
pomyślnych chwilowych warunków rozmnoży się niespodziewanie, bydło
ginie. Koń, wół lub osioł, ukłuty przez tse–tse, marnieje i zdycha w ciągu dni
kilkunastu, czasem w ciągu dni kilku. Zwierzęta miejscowe rozumieją to
niebezpieczeństwo, jakie im od niej zagraża, zdarza się bowiem, że całe stada
wołów, gdy przy wodopoju usłyszą jej brzęczenie, wpadają w szaloną trwogę i
rozbiegają się na wszystkie strony.
Stasiowe konie były
pokąsane; konie te, a wraz z nimi osła, Kali nacierał teraz codziennie jakąś
niesłychanie wonną, podobną z zapachu do cebuli, rośliną, którą w dżunglach
wyszukiwał. Mówił, iż woń jej odpędza tse–tse, ale pomimo tego zaradczego
środka konie chudły. Staś z trwogą myślał o tym, co będzie, jeżeli zwierzęta
padną? Jak zabrać wówczas rzeczy, Nel, wojłoki, namiot, ładunki i naczynia?
Było tego jednak tyle, że chyba jeden King potrafiłby to wszystko udźwignąć.
Ale żeby uwolnić Kinga, potrzeba było poświęcić przynajmniej dwie trzecie naboi.
Coraz większe troski
zbierały się nad głową Stasia, na podobieństwo tych chmur, które nie przestawały
poić dżungli dżdżem. A na koniec przyszła największa klęska, wobec której
zmalały wszystkie inne: febra!
Rozdział 30
Pewnego dnia przy wieczerzy
Nel podniósłszy do ust kawałek wędzonego mięsa odsunęła go nagle jakby ze
wstrętem i rzekła:
– Nie mogę dziś jeść.
Staś, który poprzednio
dowiedział się od Kalego, gdzie są pszczoły, i podkurzał je teraz codziennie,
by rabować im miód, był pewien, że mała zjadła w ciągu dnia za duży miodu, i
dlatego nie zwrócił uwagi na jej brak chęci do jedzenia. Lecz ona po chwili
wstała i poczęła chodzić śpiesznie wedle ogniska, zataczając coraz większe
koła.
– A nie oddalaj się zanadto
– wołał na nią chłopiec – bo jeszcze cię co porwie.
W rzeczywistości nie
obawiał się jednak niczego, albowiem obecność słonia, którą dzikie zwierzęta
czuły, i jego trąbienie, które dochodziło do ich czujnych uszu, trzymały
je w przyzwoitej odległości. Zapewniało to bezpieczeństwo zarówno ludziom,
jak i koniom, albowiem najstraszniejsi nawet w dżungli drapieżcy, jak
lew, pantera i lampart, wolą nie mieć do czynienia ze słoniem i nie zbliżać
się zanadto do jego kłów i trąby.
Jednakże gdy dziewczynka
nie przestawała krążyć coraz pospieszniej, Staś poszedł za nią i zapytał:
– Hej, mała ćmo! czemu
tak latasz koło ognia?
Pytał jeszcze wesoło, ale
już się zaniepokoił, a niepokój jego wzrósł, gdy Nel odpowiedziała:
– Nie wiem. Nie mogę
usiedzieć na miejscu.
– Co ci jest?
– Tak mi jakoś nieswojo
i tak dziwnie...
A wtem oparła mu nagle główkę
na piersiach i jakby przyznając się do winy, zawołała pokornym, przetkanym
łzami głosem:
– Stasiu, ja chyba jestem
chora.
– Nel!!
Po czym położył jej dłoń na
czole, które było suche i zarazem lodowate. Więc porwał ją na ręce i poniósł ku
ognisku.
– Zimno ci? – pytał po
drodze.
– I zimno, i gorąco, ale
bardziej zimno...
Jakoż ząbki jej uderzały
jedne o drugie, a ciałem wstrząsały ciągłe dreszcze. Staś nie miał już
najmniejszej wątpliwości, że dostała febry.
Kazał natychmiast Mei
zaprowadzić ją do drzewa, rozebrać i położyć, a następnie okrył ją, czym mógł,
widział był bowiem w Chartumie i Faszodzie, że ludzie chorzy na febrę okrywali
się owczymi skórami, aby się zapocić. Postanowił przesiedzieć przy Nel całą
noc i poić ją gorącą wodą z miodem. Ale ona z początku nie chciała pić. Przy
świetle kaganka zawieszonego wewnątrz drzewa Staś dostrzegł jej błyszczące
źrenice. Po chwili zaczęła się skarżyć na gorąco, a jednocześnie trzęsła
się pod wojłokami i pod pledem. Ręce jej i czoło były wciąż zimne, ale gdyby
Staś znał się choć cokolwiek na febrycznych przypadłościach, byłby poznał z
jej nadzwyczaj niespokojnych ruchów, że musi mieć straszliwą gorączkę. Ze
strachem zauważył, że gdy Mea wchodziła z gorącą wodą, dziewczynka patrzyła na
nią jakby z pewnym zdziwieniem, a nawet obawą, i zdawała się jej nie poznawać.
Z nim jednak rozmawiała przytomnie. Mówiła mu, że nie może leżeć, i prosiła,
żeby pozwolił jej wstać i biegać, to znów pytała, czy się nie gniewa na nią
za to, że chora, a gdy zapewniał ją, że nie, przyciskała rzęsami łzy, które
napływały jej do oczu, i zaręczała, że jutro będzie zupełnie zdrowa.
Tego wieczora, a raczej
nocy, słoń był jakoś dziwnie niespokojny i ciągle ryczał, co znów pobudziło
Sabę do szczekania. Staś zauważył, że chorą to drażni, więc wyszedł z
drzewa, by ich uspokoić. Z Sabą poszło mu łatwo, ale słoniowi trudniej było
nakazać ciszę, więc wziął kilka melonów, by mu je rzucić i zatkać mu trąbę
przynajmniej na jakiś czas. Wracając spostrzegł przy świetle ognia Kalego,
który z kawałkiem wędzonego mięsa na ramieniu oddalał się w kierunku biegu
rzeki.
– Co ty tam robisz i dokąd
idziesz? – zapytał Murzyna.
A czarny chłopak zatrzymał
się i gdy Staś zbliżył, się ku niemu, rzekł z tajemniczą twarzą:
– Kali iść pod inne
drzewo położyć mięso złemu Mzimu.
– Dlaczego?
– Dlatego, żeby zły
Mzimu nie zabić dobrego Mzimu.
Staś chciał na to coś odpowiedzieć,
lecz nagle żal chwycił go za piersi, więc zacisnął tylko zęby i odszedł w milczeniu.
Gdy wrócił do drzewa, Nel
miała oczy zamknięte; ręce jej leżące na wojłoku drgały wprawdzie mocno, ale
zdawało się, że usypia. Staś siadł przy niej i w obawie, by jej nie zbudzić,
siedział przez pewien czas bez ruchu. Mea siedząca z drugiej strony poprawiała
co chwila kawałki kości słoniowej sterczące jej w uszach, by bronić się tym
sposobem od drzemki. Uczyniło się cicho, tylko z dołu rzeki od strony rozlewu
dochodziło rzechotanie żab i smętne kumkanie ropuch.
Nagle Nel siadła na
posłaniu.
– Stasiu!
– Jestem tu, Nel.
A ona, dygocząc jak liść
na wietrze, poczęła szukać jego ręki i powtarzać śpiesznie raz po raz:
– Boję się, boję się! daj
mi rękę!
– Nie bój się, jestem
przy tobie:
I chwycił jej dłoń, która
tym razem była rozpalona jak w ogniu; nie wiedząc zaś sam, co ma robić, jął
okrywać tę biedną wychudzoną rączkę pocałunkami.
– Nie bój się, Nel, nie
bój!
Po czym dał jej się napić
wody z miodem, która przez ten czas wystygła. Nel tym razem piła chciwie i
przytrzymywała mu rękę z naczyniem, gdy próbował odejmować je od ust.
Chłodny napój zdawał się ją uspokajać.
Nastało milczenie. Lecz po
upływie pół godziny Nel znów siadła na posłaniu, a w rozszerzonych jej oczach
widać było okropną trwogę.
– Stasiu!
– Co ci jest, kochanie?
– Czemu – pytała przerywanym
głosem – Gebhr i Chamis chodzą koło drzewa i zaglądają tu do mnie?
Stasiowi w jednej chwili
wydało się, że oblazły go tysiące mrówek.
– Co ty mówisz? –
rzekł. –Tu nikogo nie ma! to Kali chodzi koło drzewa.
Lecz ona patrząc w ciemny
otwór zawołała szczękając zębami:
– I Beduini także! Dlaczegoś
ty ich pozabijał?
Staś otoczył ją ramieniem
i przytulił do siebie:
– Ty wiesz dlaczego! Nie
patrz tam! nie myśl " o tym. To było już dawno!...
– Dziś! dziś!
– Nie, Nel, dawno!...
Jakoż i było dawno, ale
wróciło jak fala odbita od brzegu – i napełniło znów przerażeniem myśli chorego
dziecka.
Wszelkie słowa uspokojenia
okazywały się daremne. Oczy Nel rozszerzały się coraz bardziej. Serce biło tak
gwałtownie, iż zdawało się, że pęknie lada chwila. Potem zaczęła się
rzucać jak ryba wyjęta z wody i trwało to prawie do rana. Dopiero nad samym
ranem siły jej wyczerpały się zupełnie i główka opadła na postanie.
– Słabo mi! słabo! – powtórzyła.
– Stasiu, ja lecę gdzieś na dół.
Po czym zamknęła oczy.
Staś w pierwszej chwili
przeraził się okropnie, myślał bowiem, że umarła. Ale to był tylko koniec
pierwszego paroksyzmu tej strasznej afrykańskiej febry, zwanej "zgubną",
której dwa ataki ludzie silni i zdrowi mogą przetrzymać; trzeciego nie
przetrzymał dotychczas nikt. Podróżnicy opowiadali o tym często w
Port–Saidzie, w domu pana Rawlisona, a jeszcze częściej wracający do Europy
misjonarze katoliccy, których pan Tarkowski gościnnie u siebie przyjmował.
Drugi atak przychodzi po kilku lub kilkunastu dniach, trzeci zaś jeśli nie
przyszedł w ciągu dwóch tygodni, to nie był śmiertelny, gdyż liczył się
jako znów pierwszy w drugim nawrocie choroby Staś wiedział, że jedynym lekarstwem,
jakie mogło przerwać lub pooddalać od siebie ataki, były duże dawki chininy,
ale nie miał już jej ani atomu.
Na razie jednak widząc, że
Nel oddycha, uspokoił się nieco – i począł się za nią modlić. A tymczasem
słońce wyskoczyło spoza skał wąwozu i uczynił się dzień. Słoń upominał się
już o śniadanie, a od strony rozlewu, który tworzyła rzeka, ozwały się krzyki
wodnego ptactwa. Chcąc zabić parę pentarek na rosół dla Nel chłopiec wziął
strzelbę śrutówkę i poszedł wzdłuż rzeki ku kępie wysokich krzewów, na których
ptaki te sadowiły się zwykle na noc. Ale tak był niewyspany i myśli jego tak
były zajęte chorobą dziewczynki, że całe stado pentarek przeszło tuż koło
niego truchcikiem, jedna za drugą, dążąc do wodopoju, a on ich wcale nie
spostrzegł. Stało się tak jeszcze i dlatego, że wciąż się modlił. Myślał o zabiciu
Gebhra, Chamisa, Beduinów i podnosząc oczy w górę mówił ze ściśniętym przez łzy
gardłem: "Ja to dla Nel zrobiłem, Panie Boże, dla Nel! – bo nie mogłem
jej inaczej uwolnić, ale jeśli to grzech, to mnie ukarz, a ona niech wyzdrowieje!..."
Po drodze spotkał Kalego,
który poszedł zobaczyć, czy zły Mzimu zjadł ofiarowane mu wczoraj mięso. Młody
Murzyn kochając małą bibi modlił się także za nią, ale modlił się w całkiem
odmienny sposób. Mówił mianowicie złemu Mzimu, że jeśli bibi wyzdrowieje,
to on mu co dzień przyniesie kawałek mięsa, ale jeśli umrze, to chociaż się go
boi i choć wie, że potem zginie, tak mu przedtem skórę wyłupi, że złe Mzimu
na wieki go popamięta. Nabrał wszelako dobrej otuchy, gdyż złożone wczoraj
mięso znikło. Mógł wprawdzie porwać je jaki szakal, ale mógł i Mzimu przybrać
na się postać szakala.
Kali zawiadomił o tym
pomyślnym wypadku Stasia, ten jednak popatrzył na niego, jakby go wcale nie
rozumiał, i poszedł dalej. Minąwszy kępę krzaków, w której pentarek nie
znalazł, zbliżył się do rzeki. Brzegi jej zarośnięte były wysokimi drzewami,
z których zwieszały się na kształt długich pończoch gniazda remizów,
ślicznych żółtych ptaszków z czarnymi skrzydłami, a także i gniazda os podobne
do wielkich róż, ale koloru szarej bibuły. W jednym miejscu rzeka tworzyła
szeroki na kilkadziesiąt kroków rozlew, porośnięty w części papirusem. Na
tym rozlewie roiło się zawsze ptactwo wodne. Były tam bociany takie same jak
nasze europejskie i bociany o wielkim, grubym dziobie zakończonym hakiem,
i czarne jak aksamit ptaki o nogach czerwonych jak krew – i flamingi, i
ibisy, i białe z różowymi skrzydłami warzęchy mające dzioby podobne do
łyżek – i żurawie z koronami na głowach, i mnóstwo kulików, pstrych i
szarych jak myszy, biegających szybko tam i na powrót, niby drobne duchy leśne,
na długich, cienkich jak słomki nóżkach.
Staś zabił dwie duże kaczki
pięknej cynamonowej barwy i depcząc po nieżywych białych motylach, których
tysiące zaścielały brzeg, rozejrzał się naprzód dobrze, czy na mieliźnie
nie ma krokodylów, po czym przeszedł przez wodę i podniósł zdobycz. Strzał
rozproszył oczywiście ptactwo; pozostały tylko dwa stojące o kilkanaście
kroków dalej i zadumane nad wodą marabuty, podobne do dwóch starców o łysych,
wciśniętych między ramiona głowach. Te nie poruszyły się wcale. Chłopiec
popatrzył przez chwilę na ich olbrzymie worki mięsne zwieszające się na piersiach,
a następnie zauważywszy, że osy zaczynają coraz gęściej krążyć koło
niego, powrócił do obozowiska.
Nel spała jeszcze, więc i
on oddawszy Mei kaczki rzucił się na wojłok i zasnął natychmiast kamiennym
snem. Zbudzili się dopiero po południu – on wcześniej, Nel później.
Dziewczynka czuła się nieco silniejsza, a gdy gęsty i mocny rosół pokrzepił
jeszcze jej siły, wstała i wyszła z drzewa chcąc popatrzyć na Kinga i na
słońce.
Ale teraz dopiero przy
świetle dziennym można było dokładnie zobaczyć, jakie ta jedna noc gorączki porobiła
w niej spustoszenia. Cerę miała żółtą i przeźroczystą, usta poczerniałe,
oczy podkrążone i twarzyczkę jakby postarzałą. Nawet źrenice jej wydawały
się bledsze niż zwykle. Pokazało się także, iż wbrew zapewnieniom, jakie
dawała Stasiowi, że czuje się dość mocna – i mimo sporego kubka rosołu,
który zaraz po przebudzeniu się wypiła, ledwie mogła dojść o własnych siłach
do wąwozu. Staś myślał z rozpaczą o drugim ataku i o tym, że nie posiada ani
lekarstw, ani żadnych środków, którymi mógłby mu zapobiec.
A tymczasem deszcz zlewał
ziemię po kilkanaście razy na dzień, powiększając wilgoć powietrza.
Rozdział 31
Poczęły się ciężkie i pełne
lęku dni oczekiwania. Drugi atak przyszedł dopiero po tygodniu – i nie był
tak silny jak pierwszy, ale Nel uczuła się po nim jeszcze słabszą. Wychudła i
zmizerniała do tego stopnia, że nie była to już dziewczynka, ale cień dziewczynki.
Płomyk jej życia tlił się tak słabo, że zdawało się, iż dość jest dmuchnąć,
aby go zgasić Staś zrozumiał, że śmierć nie potrzebuje czekać na trzeci atak,
by ją zabrać – i oczekiwał jej lada dzień, lada godzina.
Sam wychudł i sczerniał
także, albowiem nieszczęście przechodziło jego siły i jego rozum. Więc
patrząc na jej woskową twarzyczkę mówił sobie codziennie: "Na tomże
strzegł jej jak oka w głowie, żeby tu ją pochować w dżungli?" – I nie rozumiał
wcale, dlaczego tak ma być. Chwilami znów wyrzucał sobie, że jeszcze nie dość
jej strzegł, że nie był dla niej dość dobry, a wówczas taki żal chwytał go za
serce, że chciało mu się gryźć własne palce. Było niedoli po prostu za dużo.
A Nel spała teraz prawie
ciągle i być może, że to utrzymywało ją przy życiu. Staś budził ją jednak
kilka razy na dzień, by ją posilić. Wówczas, ilekroć deszcz nie padał, prosiła
go, aby wynosił ją na powietrze, nie mogła już bowiem utrzymać się na własnych
nogach. Zdarzało się wszelako, iż zasypiała nawet na jego ręku. Wiedziała
już, że jest bardzo chora i że może lada dzień umrzeć. W chwilach większego
ożywienia rozmawiała o tym ze Stasiem, a zawsze z płaczem, gdyż bała się
śmierci.
– Już ja nie wrócę do tatusia
– mówiła pewnego razu – ale ty powiedz tatusiowi, że mi było bardzo żal – i
proś go, żeby tu do mnie przyjechał...
– Wrócisz – odpowiedział
Staś.
I nie mógł nic więcej
powiedzieć, gdyż chciało mu się wyć.
A Nel mówiła dalej ledwie
dosłyszalnym, sennym głosem:
– I tatuś przyjedzie, i
ty kiedyś przyjedziesz... prawda?
Na tę myśl uśmiech
rozjaśnił jej wynędzniałą twarzyczkę, po chwili jednak ozwała się znowu, jeszcze
ciszej:
– Ale mi tak żal...
To rzekłszy oparła mu
główkę na ramieniu i poczęła płakać, on zaś przemógł własny ból, przytulił ją
do piersi i odpowiedział żywo:
– Nel, ja bez ciebie nie
wrócę i... i wcale nie wiem, co bym bez ciebie robił na świecie.
Nastało milczenie, podczas
którego Nel usnęła znowu. Staś odniósł ją do drzewa, ale zaledwie wyszedł na
zewnątrz, gdy z wierzchotka cypla nadbiegł Kali i machając rękoma począł
wołać z twarzą wzburzoną i przelękłą:
– Panie wielki! panie
wielki!
– Czego chcesz? –
zapytał Staś.
A Murzyn wyciągnął rękę i
ukazując na południe rzekł:
– Dym!
Staś przysłonił oczy
dłonią i wytężywszy wzrok we wskazanym kierunku ujrzał rzeczywiście przy
czerwonawym blasku nisko już stojącego słońca smugi dymu wznoszącą się
daleko wśród dżungli, między wierzchołkami jeszcze dalszych, dość wysokich
dwóch wzgórz.
Kali drżał cały, albowiem
zbyt dobrze pamięta straszną niewolę u derwiszów, był zaś pewien, że to ich
obozowisko. Stasiowi też się wydało, iż to nie może być nikt inny jak Smain,
i w pierwszej chwili zląkł się także okropnie. Tego tylko brakło! Obok
śmiertelnej choroby Nel – derwisze! I znów niewola, i znów powrót do
Faszody albo i do Chartumu; pod rękę Mahdiego lub pod bat Abdullahiego.
Jeśli ich schwytają, Nel umrze pierwszego dnia, on zaś zostanie niewolnikiem
na resztę życia. A gdyby nawet kiedyś uciekł, co mu po życiu, co mu po
wolności bez Nel? Jakżeby spojrzał w oczy ojcu albo panu Rawlisonowi, gdyby
derwisze porzucili ją po śmierci hienom, on zaś nie potraciłby nawet powiedzieć,
gdzie jest jej grób.
Takie myśli przelatywały mu
jak błyskawice przez głowę. Nagle uczuł nieprzepartą chęć popatrzenia na
Nel i skierował się ku drzewu. Po drodze zapowiedział Kalemu, by zgasił
ogień i nie ważył się palić go w nocy, po czym wszedł do wnętrza.
Nel nie spala i czuła się
lepiej. Zaraz też podzieliła się tą wiadomością ze Stasiem. Saba leżał przy u
niej i ogrzewał ją swym ogromnym ciałem, a ona głaskała go lekko po głowie,
uśmiechając się, gdy chwytał paszczą subtelne pyłki próchna kręcące się w smudze
świetlnej, którą tworzyły w drzewie ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Była widocznie lepszej myśli, gdyż po chwili zwróciła się z dość raźną minką
do Stasia:
– A może ja nie umrę?
– Nie umrzesz z
pewnością – odpowiedział Staś. Skoro po drugim ataku czujesz się silniejszą,
to trzeci wcale nie przyjdzie.
Ona zaś poczęła mrugać powiekami
jakby się nad czymś namyślając – i rzekła:
– Gdybym miała taki
gorzki proszek, co mi tak dobrze zrobił po tej nocy z lwami, pamiętasz? to
ani trochę nie myślałabym umierać, ani tyle!
I pokazała na paluszku,
jak mało byłaby wówczas na śmierć gotowa.
– Ach! – ozwał się Staś
– oddałbym nie wiem co za źdźbło chininy.
I pomyślał, że gdyby jej
miał dosyć, to by poczęstował Nel choćby dwoma na raz proszkami, a potem
owinął ją pledem, posadził przed sobą na koniu i ruszył natychmiast w stronę
przeciwną tej, w której było obozowisko derwiszów.
Tymczasem słońce zapadło i
dżungla pogrążyła się nagle w ciemność.
Dziewczynka pogwarzyła
jeszcze z pół godziny, po czym usnęła, a Staś rozmyślał dalej o derwiszach i
o chininie. Strapiona, ale nadzwyczaj zaradna jego głowa poczęła pracować
i tworzyć plany, jedne śmielsze i zuchwalsze od drugich. Naprzód począł się
zastanawiać nad tym, czy ten dym w południowej stronie pochodzi koniecznie z
obozu Smaina. Mogli to wprawdzie być derwisze, ale mogli być i Arabowie znad
brzegów oceanu, którzy czynili wielkie wyprawy w głąb lądu po kość słoniową
i po niewolników. Ci nie mieli nic wspólnego z derwiszami, którzy psuli,
im handel. Mógł to być także obóz Abisyńczyków albo jaka podgórska wioska murzyńska,
do której łapacze ludzi jeszcze nie dotarli. Czy nie należało się o tym
przekonać?
Arabowie z Zanzibaru, z
okolic Bagamojo, z Witu i z Mombassy, a w ogóle z pobrzeży oceanu, byli to ludzie,
którzy ustawicznie stykali się z białymi, więc kto wie, czy za wielką nagrodą
nie podjęliby się odprowadzić ich obojga do którego z najbliższych portów.
Staś wiedział doskonale, że może taką nagrodę przyrzec i że jego przyrzeczeniu
uwierzą. Przyszła mu też jeszcze inna myśl, która poruszyła go do głębi. Oto
widział, że w Chartumie wielu derwiszów, szczególniej z Nubii, chorowało
prawie na równi z białymi na febrę – i ci leczyli się chininą, którą rabowali
Europejczykom albo jeśli była ukryta u renegatów Greków lub Koptów, kupowali
na wagę złota. Otóż można było się spodziewać, że Arabowie znad oceanu będą
mieli ją na pewno.
"Pójdę – mówił sobie
Staś – pójdę dla Nel".
I zastanawiając się coraz
usilniej nad położeniem doszedł w końcu do przekonania, że gdyby to nawet
był oddział Smaina, to i tak należało iść. Przypomniał sobie, że z powodu
zupełnego przerwania stosunków między Egiptem a Sudanem Smain prawdopodobnie
nic nie wie o ich porwaniu z Fajumu. Fatma nie mogła się z nim porozumieć,
więc to porwanie było tylko jej osobistym pomysłem, wykonanym przy pomocy
Chamisa, syna Chadigiego, oraz Idrysa, Gebhra i dwóch Beduinów. Otóż ludzie
ci nic nie obchodzili Smaina z tej prostej przyczyny, że znał między nimi
tylko jednego Chamisa, a o tamtych nigdy w życiu nie słyszał. Obchodziły
go tylko jego własne dzieci i Fatma. Ale właśnie może zatęsknił już za nimi
i może rad byłby do nich wrócić, zwłaszcza jeżeli uprzykrzyła mu się już służba
u Mahdiego. Przy Mahdim nie zrobił widocznie wielkiego losu, skoro, zamiast
przywodzić potężnym wojskom lub rządzić jakim obszernym krajem, musiał łapać
niewolników aż Bóg wie gdzie za Faszodą. "Powiem mu tak – myślał Staś –
jeśli odprowadzisz nas do jakiego portu nad Oceanem Indyjskim i wrócisz
z nami do Egiptu, rząd przebaczy ci wszystkie winy, połączysz się z Fatmą i z
dziećmi, a prócz tego pan Rawlison uczyni cię bogatym; jeśli nie, to dzieci
i Fatmy nie zobaczysz już nigdy w życiu".
I był pewien, że Smain namyśli
się dobrze, nim taki układ odrzuci.
Oczywiście, nie było to
wszystko bezpieczne, mogło nawet pokazać się zgubne, ale mogło również stać
się deską ocalenia z tej toni afrykańskiej. Staś począł się w końcu dziwić,
dlaczego możliwość spotkania ze Smainem tak go na razie przeraziła – i ponieważ
chodziło o śpieszny ratunek dla Nel, postanowił pójść jeszcze tej nocy.
Łatwiej to jednak było
powiedzieć niż wykonać. Co innego jest siedzieć nocą w dżungli przy dobrym
ogniu, za kolczastą zeribą, a co innego puścić się wśród ciemności w wysokie
trawy, w których poluje o tej porze lew, pantera i lampart, nie mówiąc o
hienach i szakalach. Chłopiec przypomniał sobie jednak słowa młodego
Murzyna, wówczas gdy ów udał się nocą szukać Saby i wróciwszy z nim powiedział:
"Kali się bać, ale pójść". I powtórzył sobie to samo: "Będę się
bał, ale pójdę".
Czekał jednak na wzejście
księżyca, gdyż noc była nadzwyczaj ciemna, i dopiero gdy dżungla posrebrzała
od jego blasku, zawołał Kalego i rzekł:
– Kali, zabierz Sabę do
drzewa, zatkaj wejście cierniem i pilnujcie mi z Meą panienki jak oka w
głowie, a ja pójdę zobaczyć, co to za ludzie są tam w tym obozowisku:
– Pan wielki wziąć z
sobą Kalego i strzelbę, która zabija złe zwierzęta. Kali nie zostać!
– Zostaniesz! – rzekł
stanowczo Staś – i zakazuj ci iść za mną.
Po czym zamilkł na chwilę,
a następnie ozwał się głuchym nieco głosem:
– Kali, jesteś wierny i
roztropny, więc ufam, że spełnisz to, co ci powiem. Gdybym ja nie wrócił, a
panienka umarła, to zostawisz ją w drzewie, ale naokoło drzewa wzniesiesz
wysoką zeribę, a na korze wytniesz taki oto wielki znak.
I wziąwszy dwa bambusy
złożył je w krzyż. Po czym tak mówił dalej:
– Jeśli zaś bibi nie
umrze, ale ja nie wrócę, to będziesz ją czcił i służył wiernie, a potem zaprowadzisz
ją do swego ludu i powiesz wojownikom Wa–hima, żeby szli z nią ciągle na
wschód, aż do Wielkiego Morza. Tam znajdziesz białych ludzi, którzy wam
dadzą dużo strzelb, prochu, paciorków, drutu i tyle płótna, ile zdołacie
unieść. Zrozumiałeś?
A młody Murzyn rzucił się
przed nim na kolana, objął jego nogi i począł powtarzać żałośnie:
– O bwana kubwa! wrócić,
wrócić, wrócić!
Stasia wzruszyło przywiązanie
czarnego chłopaka, więc schylił się, położył mu rękę na głowie i rzekł:
– Idź do drzewa, Kali,
i... niech cię Bóg błogosławi!
Zostawszy sam namyślał się
jeszcze przez chwilę, czy nie wziąć z sobą osła. Było to bezpieczniej,
albowiem lwy w Afryce, zarówno jak tygrysy w Indiach, w razie spotkania
człowieka jadącego na koniu lub ośle rzucają się zawsze na zwierzę, nie na
człowieka. Ale zadał sobie pytanie, kto w takim razie będzie nosił namiot
Nel i na czym ona sama pojedzie? Po tej uwadze odrzucił natychmiast myśl
zabrania osła i puścił się piechotą w dżunglę.
Księżyc wypłynął już wyżej
na niebo, było przeto znacznie widniej. Jednakże trudności rozpoczęły się
zaraz, jak tylko chłopiec zanurzył się w trawy, które wyrosły już tak wysoko,
że i człowiek na koniu mógł się w nich z łatwością ukryć. Nawet w dzień nie
było w nich na krok nic widać, a cóż dopiero w nocy, kiedy księżyc oświecał
tylko ich wierzchołki, a niżej wszystko pogrążone było w głębokim cieniu. W
takich warunkach łatwo jest zmylić drogę i chodzić w kółko, zamiast posuwać
się naprzód; Stasiowi dodawała wszelako odwagi ta myśl, że naprzód obozowisko,
ku któremu szedł, było odległe od cypla co najwyżej o trzy lub cztery mile
angielskie, a po wtóre, że dym ukazał się między wierzchołkami dwóch wyniosłych
pagórków – zatem nie tracąc z oczu pagórków nie można było zabłądzić. Ale
trawy, mimozy i akacje przesłaniały wszystko. Na szczęście co kilkadziesiąt
kroków wznosiły się kopce termitów, wysokie niekiedy na kilkanaście
stóp. Staś ustawiał ostrożnie strzelbę pod każdym kopcem, potem wdrapywał się
na jego szczyt – i dojrzawszy wzgórza rysujące się czarno na tle nieba,
złaził i szedł dalej.
Strach go tylko brał na
myśl, co będzie, jeśli chmury zasłonią księżyc i niebo, albowiem wówczas
znalazłby się jak w podziemiu. Ale nie było to jedyne niebezpieczeństwo.
Dżungla w nocy, gdy wśród ciszy słychać każdy odgłos, każdy krok i niemal szelest,
jaki robią owady łażące po trawach, jest wprost przerażająca. Unosi się nad
nią lęk i zgroza. Staś musiał zważać na wszystko, nasłuchiwać, czuwać, rozglądać
się na wszystkie strony, mieć głowę jak na śrubkach, a strzelbę gotową w każdej
sekundzie do strzału. Co chwila wydało mu się, że coś się zbliża, skrada,
przyczaja. Niekiedy znowu słyszał poruszające się trawy i nagły tętent
uciekających zwierząt. Domyślał się wówczas, że spłoszył antylopy, które
mimo rozstawionych straży śpią czujnie, wiedząc, że niejeden straszny płowy
myśliwiec poluje w ciemnościach o tej porze. Ale oto coś wielkiego
czerni się pod parasolowatą akacją. Może to skała, a może nosorożec lub
bawół, który zwietrzywszy człowieka ocknie się z drzemki i rzuci się
natychmiast do ataku. Tam znów za czarnym krzewem widać dwa błyszczące punkty.
Hej! strzelba do twarzy. To lew! Nie!... Próżny alarm! To latarniki, bo jedno
światełko wznosi się w górę i leci nad trawami jak spadająca ukośnie
gwiazda. Staś właził na termitiery nie zawsze dlatego, by przekonać się,
czy idzie w dobrym kierunku, ale i dlatego, by obetrzeć spocone zimnym potem
czoło, odetchnąć i poczekać, aż mu się uspokoi bijące zbyt pośpiesznie
serce. Był przy tym tak już zmęczony, że ledwie trzymał się na nogach.
Lecz szedł naprzód w tej myśli,
że tak trzeba dla uratowania Nel. Po dwóch godzinach wydostał się na grunt
gęsto usiany kamieniami, gdzie trawy były niższe i było znacznie widniej.
Dwa wyniosłe wzgórza rysowały się równie daleko jak i przedtem; natomiast
bliżej biegł poprzecznie zrąb skalny, za którym wznosił się drugi, wyższy,
oba zaś otaczały widocznie jakąś dolinę albo wąwóz, podobny do tego, w którym
zamknięty był King.
Nagle, o jakie trzysta lub
czterysta kroków na prawo, spostrzegł na ścianie skalnej różowy odblask płomienia.
I stanął. Serce biło mu
znów tak, że nieledwie słyszał je wśród ciszy nocnej. Kogo tam zobaczy na
dole? Arabów ze wschodnich wybrzeży? Derwiszów Smaina czy też dzikich
Murzynów, którzy opuściwszy rodzinne wioski chronią się przed derwiszami w
niedostępne górskie komysze? Czy znajdzie śmierć albo niewolę, czy też
ratunek dla Nel?
Trzeba się było o tym
przekonać. Cofać się już nie mógł i nie chciał. Po chwili począł się skradać w
kierunku ognia, idąc jak najciszej i tamując dech w piersiach. Uszedłszy tak
około stu kroków, usłyszał niespodzianie od strony dżungli parskanie koni –
i zatrzymał się znowu. Przy świetle księżyca naliczył ich pięć. Jak na
derwiszów było to mało, ale przypuszczał, że reszta ukryta jest może w wysokich
trawach. Dziwiło go tylko to, że nie ma przy nich żadnych straży, że te straże
nie palą na górze ogni dla odstraszenia dzikich zwierząt. Ale dziękował
Bogu, że tak było, gdyż mógł posuwać się dalej niedostrzeżony.
Blask na skałach czynił
się coraz wyraźniejszy. Zanim upłynął kwadrans, Staś znalazł się w miejscu, w
którym przeciwległa skała była najmocniej oświecona, co wskazywało, że u
jej stóp musi się palić ogień.
Wówczas czołgając się dopełznął
z wolna do krawędzi i spojrzał w dół.
Pierwszym przedmiotem,
który uderzył jego oczy, był wielki namiot; przed namiotem stało polowe
płócienne łóżko, a na nim leżał człowiek przybrany w biały ubiór europejski.
Mały, może dwunastoletni Murzynek
dokładał suchego paliwa do ognia, który oświecał ścianę skalną i szeregi Murzynów
śpiące pod nią z obu stron namiotu.
Staś w jednej chwili
zsunął się po pochyłości na dno wąwozu.
Rozdział 32
Przez jakiś czas ze
zmęczenia i wzruszenia nie mógł ani słowa przemówić i stał dysząc ciężko przed
leżącym na łóżku człowiekiem, który milczał także i patrzył na niego ze
zdumieniem graniczącym niemal z nieprzytomnością. Wreszcie zawołał:
– Nasibu, jesteś?
– Jestem, panie – odpowiedział
mały Murzynek.
– Czy widzisz kogo i
czy kto stoi przede mną?
Lecz zanim malec zdołał
odpowiedzieć, Staś odzyskał mowę:
– Panie – rzekł – nazywam
się Stanisław Tarkowski. Uciekliśmy z małą miss Rawlison z niewoli derwiszów i
ukrywamy się w dżungli. Ale Nel jest ciężko chora, więc błagam cię dla niej o
pomoc.
Nieznajomy patrzył jeszcze
przez chwilę, mrugając oczyma, po czym przetarł ręką czoło.
– Słyszę, nie tylko widzę
– ozwał się sam do siebie. – To nie złudzenie!... Co? pomoc? Ja sam potrzebuję
pomocy. Jestem ranny.
Nagle jednak otrząsnął
się jakby z sennych przywidzeń lub odrętwienia, spojrzał przytomniej i z
błyskiem radości w oczach rzekł:
– Biały chłopiec!...
Jeszcze widzę białego!... Witam cię, ktokolwiek jesteś. Mówiłeś o jakiejś
chorej?! Czego ode mnie żądasz?
Staś powtórzył, że tą
chorą jest Nel, córka pani Rawlisona, jednego z dyrektorów kanału, że miała
już dwa ataki febry i że musi umrzeć, jeśli nie będzie miał chininy, by
zapobiec trzeciemu.
– Dwa ataki – to źle! –
odpowiedział nieznajomy. Ale chininy mogę ci dać, ile chcesz. Mam jej kilka
słoików, które nie przydadzą mi się już na nic.
Tak mówiąc kazał małemu
Nasibu podać sobie duże blaszane pudło, które było widocznie apteczką podróżną,
wydobył z niego dwa spore słoiki napełnione białym proszkiem i wręczył je
Stasiowi.
– Oto połowa tego, co
mam. Wystarczy to choćby na rok...
Staś miał ochotę krzyczeć
po prostu z radości, więc począł mu dziękować z takim uniesieniem, jakby mu o
własne życie chodziło.
A nieznajomy skinął
kilkakrotnie głową i rzekł:
– Dobrze, dobrze. Nazywam
się Linde, jestem Szwajcar z Zurychu... Dwa dni temu miałem wypadek: ranił
mnie ciężko dzik ndiri.
Następnie zwrócił się do
czarnego malca.
– Nasibu, nałóż mi
fajkę.
Po czym do Stasia:
– W nocy mam zawsze
większą gorączkę i trochę mi się troi w głowie. Ale fajka rozjaśnia mi myśli.
Wszak mówiłeś, że uciekliście z niewoli derwiszów i ukrywacie się w dżungli?
Czy tak?
– Tak, panie, mówiłem.
– I co zamierzacie czynić?
– Uciec do Abisynii.
– Wpadniecie w ręce
mahdystów, których oddziały włóczą się po całym pograniczu.
– Nie możemy jednak
przedsięwziąć nic innego.
– Ach! jeszcze przed
miesiącem ja mógłbym był wam dać pomoc. Ale teraz jestem sam, tylko na fasce
bożej i tego czarnego chłopca.
Staś spojrzał na niego ze
zdziwieniem.
– A ten obóz?
– To obóz śmierci.
– A ci Murzyni?
– Ci Murzyni śpią i nie
rozbudzą się więcej.
– Nie rozumiem...
– Chorzy na śpiączkę. To
są ludzie znad Wielkich Jezior, gdzie ta straszna choroba panuje ciągle – i
zapadli na nią wszyscy prócz tych, którzy przedtem pomarli na ospę. Został mi
tylko ten jeden chłopak...
Stasia uderzyło teraz
dopiero to, że w chwili, w której zsunął się był do wąwozu, żaden Murzyn nie
poruszył się, nie drgnął nawet – i że w czasie całej rozmowy spali wszyscy:
jedni z głowami opartymi o skałę, drudzy z pospuszczanymi na piersi.
– Śpią i nie rozbudzą
się już? – zapytał, jakby jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co
usłyszał.
A Linde rzekł:
– Ach, to trupiarnia ta
Afryka!...
Lecz dalsze słowa przerwał
mu tupot koni, które przestraszywszy się czegoś w dżungli, poprzyskakiwały
na swych spętanych nogach do krawędzi doliny, chcąc być bliżej ludzi i
światła.
– To nic, to konie! – ozwał
się znów Szwajcar. – Zabrałem je mahdystom, których pobiłem kilka tygodni
temu. Było ich ze trzystu, a może i więcej. Ale oni mieli przeważnie dzidy,
a moi ludzie remingtony, które tam stoją oto pod ścianą bez żadnego już pożytku.
Jeśli ci brak broni albo nabojów, to bierz ile chcesz. Weź także i konia:
prędzej na nim wrócisz i do twojej chorej. Ile ona ma lat?
– Osiem – odpowiedział
Staś.
– Więc to jeszcze
dziecko... Niechże Nasibu da ci dla niej herbaty, ryżu, kawy i wina... Bierz,
co chcesz, z zapasów, a jutro przyjeżdżaj po nowe.
– Wrócę z pewnością,
żeby panu raz jeszcze podziękować z całego serca i pomóc mu, w czym potrafię.
A Linde rzekł:
– Dobrze choć popatrzeć
na europejską twarz. Jeśli przyjedziesz wcześniej, to będę przytomniejszy Teraz
gorączka znowu mnie chwyta, bo cię widzę podwójnie. Czy was dwóch stoi nade
mną?... Nie!... Wiem, że jesteś jeden i że to tylko gorączka... Ach, ta
Afryka!...
I przymknął oczy
W kwadrans później Staś
wyruszył z powrotem z tego dziwnego obozu snu i śmierci, ale tym razem konno.
Noc jeszcze była głęboka, ale on już nie zważał na żadne niebezpieczeństwa,
z którymi mógł się spotkać w wysokich trawach. Trzymał się jednak bliżej
rzeki przypuszczając, że oba wąwozy muszą na nią wychodzić. Wracać było
zresztą znacznie łatwiej, gdyż w ciszy nocnej dochodził z daleka szum wodospadu,
a przy tym obłoki rozproszyły się na zachodniej stronie nieba i prócz księżyca
świeciło mocno światło zodiakalne. Chłopiec kłuł konia w boki końcami szerokich
arabskich strzemion i leciał trochę jak na złamanie karku mówiąc sobie w
duszy: "Co mi tam lwy i pantery! – ja mam chininę dla mojej małej!"
I co chwila dotykał ręką słoików, jakby chcąc się upewnić, że je naprawdę posiada
i że to wszystko nie było snem. Rozmaite myśli i obrazy przesuwały mu się
przez głowę. Widział rannego Szwajcara, dla którego czuł ogromną wdzięczność
i nad którym litował się tym serdeczniej, że w czasie rozmowy brał go z
początku za wariata; widział małego Nasibu z okrągłą jak kula czaszką i
szeregi śpiących pagazich, i lufy opartych o skały remingtonów połyskujące
w ogniu. Był prawie pewien, że ta bitwa, o której wspomniał Linde, była z
oddziałem Smaina – i dziwnie wydało mu się pomyśleć, że może i Smain poległ.
Te widzenia mieszały mu się
z nieustającą myślą o Nel. Wyobrażał sobie, jak ona się zdziwi zobaczywszy
jutro cały słoik chininy i że go chyba weźmie za cudotwórcę. "Ach – mówił
sobie – gdybym był stchórzył i nie poszedł przekonać się, skąd pochodzi ten
dym, nie darowałbym sobie tego przez całe życie".
Po upływie niespełna
godziny szum wodospadu stał się zupełnie wyraźny, a z rzechotania żab Staś
domyślił się, że już jest blisko szczerku, na którym strzelał poprzednio
wodne ptactwo. Przy blasku księżyca rozpoznał nawet z dala stojące nad nim
drzewa. Teraz należało zachować więcej czujności, rozlew ów bowiem tworzył
zarazem i wodopój, do którego wszelki zwierz okoliczny musiał koniecznie
przychodzić, gdyż gdzie indziej brzegi rzeki były strome i mało dostępne.
Ale było już późno i drapieżnicy poukrywali się widocznie po nocnych łowach
w skalistych jaskiniach. Koń chrapał trochę, wietrząc niedawne ślady lwów
czy też panter, jednakże Staś przejechał szczęśliwie i w chwilę później ujrzał
na wysokim cyplu czarną wielką sylwetkę "Krakowa". Pierwszy raz w
Afryce miał takie uczucie, jakby przyjechał do domu.
Liczył, że zastanie
wszystkich śpiących, ale liczył bez Saby, który począł szczekać tak, że mógłby
pobudzić nawet umarłych. Kali znalazł się także w jednej chwili przed drzewem
i zawołał:
– Bwana kubwa na koniu!
W głosie jego było jednak
więcej radości niż zdziwienia, gdyż tak wierzył w potęgę Stasia, że gdyby ów
był nawet stworzył konia, czarny chłopak jeszcze nie byłby bardzo zdziwiony.
Ale ponieważ radość
objawia się u Murzynów śmiechem, więc jął bić się dłońmi po biodrach i śmiać
się jak szalony.
– Spętaj tego konia –
rzekł Staś – zdejmij z niego zapasy, napal ognia i zagotuj wody.
Po czym wszedł do drzewa.
Nel rozbudziła się także i poczęła go wołać. Staś odchyliwszy płócienną ścianę
ujrzał przy świetle kaganka jej bladą twarz i białe chude rączki leżące na
pledzie, którym była przykryta:
– Jak się czujesz, mała?
– spytał wesoło.
– Dobrze, i spałam
mocno, póki mnie nie rozbudził Saba. Ale czemu ty nie śpisz?
– Bom wyjeżdżał.
– Dokąd?
– Do apteki.
– Do apteki?
– Tak. Po chininę.
Dziewczynce nie smakowały
wprawdzie mocno proszki chininy, które brała poprzednio, ale ponieważ
uważała ją za niezawodne lekarstwo na wszystkie choroby na świecie, więc
westchnęła i rzekła:
– Ja wiem, że ty już nie
masz chininy.
Staś podniósł ku kagankowi
jeden ze słoików i zapytał z dumą i radością:
–A to co?
Nel nie chciała oczom wierzyć,
on zaś mówił pośpiesznie, cały rozpromieniony:
– Będziesz teraz zdrowa!
Zaraz sporą dozę owinę w skórkę świeżej figi i musisz to połknąć, a czym zapijesz,
to się pokaże. Czego tak patrzysz na mnie jak na zielonego kota?... Tak! mam
i drugi słoik. Dostałem oba od białego człowieka, którego obóz leży stąd o
cztery mile. Od niego wracam. Nazywa się Linde i jest ranny; jednakże dał mi
dużo dobrych rzeczy. Wróciłem na koniu, ale do niego szedłem piechotą.
Myślisz, że to przyjemnie iść w nocy przez dżunglę? Brr! Drugi raz za nic bym
nie poszedł, chyba żeby znów chodziło o chininę!
Tak mówiąc opuścił zdumioną
dziewczynkę, sam zaś udał się do "męskiego przedziału", wybrał z zapasu
fig najmniejszą, wydrążył ją i nasypał w środek chininy, uważając, by
doza nie była większa od tych proszków, które dostał w Chartumie. Potem wyszedł
z drzewa, zasypał herbaty do naczynia z wodą i wrócił z lekarstwem do
Nel.
A ona rozmyślała przez ten
czas o wszystkim, co się stało. Była ogromnie ciekawa, co to za człowiek ten
biały? skąd się Staś o nim dowiedział? czy on do nich przyjdzie i czy będą
podróżowali dalej razem? Nie wątpiła teraz, że skoro Staś dostał chininy,
to ona wyzdrowieje. Ależ ten Staś... poszedł sobie w nocy przez dżunglę,
jak gdyby nic! Nel, pomimo całego podziwu dla niego, uważała dotychczas, nie
zastanawiając się zresztą nad tym długo, że wszystko, co on dla niej robi,
to rozumie się samo przez się, albowiem jest to prosta rzecz, że starszy chłopiec
opiekuje się młodszą dziewczynką. Jednakże teraz przyszło jej do główki, że
bez jego opieki byłaby dawno zginęła, że on o nią dba ogromnie, że dogadza jej
i broni tak, jak żaden inny chłopiec w jego wieku i nie chciałby, i nie umiał
– więc wielka wdzięczność wezbrała w jej małym sercu.
Toteż gdy Staś wszedł znowu
i pochylił się nad nią z lekarstwem, zarzuciła mu swe cienkie ramionka na
szyję i uściskała go serdecznie:
– Stasiu, ty jesteś dla
mnie bardzo dobry.
On zaś odpowiedział:
– A dla kogóż mam być
dobry? A to doskonałe! Weź oto lekarstwo!
Jednakże rad był bardzo, gdyż
oczy błyszczały mu z zadowolenia, i z wielką znów radością i dumą zawołał
zwróciwszy się do otworu:
– Mea! a teraz podaj
bibi herbatę!
Rozdział 33
Staś wybrał się do Lindego
dopiero następnego dnia w południe, musiał bowiem odespać noc poprzednią.
Po drodze, w przewidywaniu, że chory może potrzebować świeżego mięsa,
zabił dwie pentarki, które też istotnie zostały przyjęte z wdzięcznością.
Linde był mocno osłabiony, ale zupełnie przytomny. Zaraz po powitaniu zapytał
o Nel, po czym przestrzegł Stasia, żeby nie uważał chininy za zupełnie stanowczy
środek przeciw febrze i żeby strzegł małej od słońca, od przemoczenia, od
przebywania w nocy w miejscach niskich i wilgotnych i wreszcie od złej wody.
Następnie Staś opowiedział mu na żądanie historię własną i Nel, od początku
aż do przybycia do Chartumu i odwiedzin u Mahdiego, a potem od Faszody do
uwolnienia się z rąk Gebhra i dalszej wędrówki. Szwajcar przypatrywał mu się
w czasie opowiadania ze wzrastającą ciekawością, często z wyraźnym podziwem,
a gdy historia dobiegła wreszcie końca, zapalił fajkę, obejrzał raz jeszcze
Stasia od stóp do głowy – i rzekł jakby w zamyśleniu:
– Jeśli w waszym kraju
jest dużo podobnych do ciebie chłopców, to nieprędko dadzą sobie z wami radę.
A po chwili milczenia tak
mówił dalej:
– Najlepszym dowodem
prawdy słów twoich jest to, że tu jesteś i że przede mną stoisz. I wiesz, co ci
powiem: położenie wasze jest straszne, droga w którąkolwiek stronę równie
straszna, kto wie jednak, czy taki chłopak jak ty nie wyratuje z tej toni i
siebie, i tamtego dziecka...
– Byle Nel była zdrowa,
to ja zrobię, co będę mógł – zawołał Staś.
– Ale i siebie oszczędzaj,
albowiem zadanie, które masz przed sobą, jest nad siły nawet dorosłego
człowieka. Czy ty zdajesz sobie z tego sprawę, gdzie się obecnie
znajdujecie?
– Nie. Pamiętam, że po
wyjściu z Faszody przeszliśmy przy dużej osadzie, zwanej Deng, jakąś rzekę...
– Sobbat – przerwał
Linde.
– W Dengu było sporo
derwiszów i Murzynów. Ale za Sobbatem weszliśmy w kraj dżungli i szliśmy całe
tygodnie, aż dotarliśmy do tego wąwozu, w którym pan wie, co się stało...
– Wiem. Następnie puściliście
się tym wąwozem dalej, aż do rzeki. Otóż posłuchaj mnie: pokazuje się, że po
przejściu Sobbatu z Sudańczykami skręciliście na południowy wschód, ale
więcej na południe. Jesteście obecnie w okolicy nie znanej podróżnikom i geografom.
Ta rzeka, nad którą się znajdujemy, dąży na północny zachód i wpada prawdopodobnie
do Nilu. Mówię: prawdopodobnie, bo sam dobrze nie wiem i przekonać się o
tym już nie mogę, chociaż skręciłem od gór Karamojo dla zbadania jej źródeł.
Od jeńców–derwiszów słyszałem po bitwie, że zowie się Ogeloguen, ale i oni
nie byli pewni, gdyż w te okolice zapuszczają się tylko po niewolników. Zajmuje
te w ogóle mało zamieszkane strony plemię Szylluk, ale obecnie kraj jest pusty,
gdyż ludność częścią wymarła na ospę, częścią wymietli ją mahdyści, a częścią
uciekła ku górom Karamojo. W Afryce nieraz się to zdarza, że kraj dziś gęsto
osiadły – jutro staje się pustkowiem. Wedle moich obrachowań jesteście mniej
więcej o trzysta kilometrów od Lado. Moglibyście uciekać na południe do Emina,
ale ponieważ Emin sam jest prawdopodobnie oblężony przez derwiszów, więc
nie ma o czym mówić...
– A do Abisynii? – zapytał
Staś.
– Także około trzystu
kilometrów. Pamiętać wszelako należy, że Mahdi wojuje z całym światem, a
więc i z Abisynią. Wiem to również od jeńców, że na zachodniej i południowej
granicy kręcą się większe lub mniejsze hordy derwiszów, więc łatwo moglibyście
wpaść w ich ręce. Abisynia jest wprawdzie państwem chrześcijańskim, ale
południowe, dzikie plemiona są albo pogańskie, albo wyznają islam – i z tego
powodu sprzyjają po cichu Mahdiemu... Nie, tamtędy nie przejdziecie.
– Więc co ja mam począć
i dokąd iść z Nel? – zapytał Staś.
– Mówiłem, że położenie
jest ciężkie – rzekł Linde.
To rzekłszy założył obie ręce
na głowę i długi czas leżał w milczeniu.
– Do oceanu – ozwał się
wreszcie – będzie stąd przeszło dziewięćset kilometrów przez góry, przez
dzikie ludy, a nawet przez pustynię, bo tam są podobno całe okolice, w których
brak wody. Ale kraj należy nominalnie do Anglii. Można trafić na transporty
kości słoniowej do Kismaja, do Lamu i do Mombassy – może na wyprawy
misyjne... Zrozumiawszy, że z powodu derwiszów nie zdołam zbadać biegu tej
rzeki, ponieważ skręca ona do Nilu, chciałem i ja iść na wschód do oceanu...
– To wracajmy razem! –
zawołał Staś.
– Ja już nie wrócę.
Ndiri potargał mi tak muskuły i żyły, że musi przyjść zakażenie krwi. Tylko
chirurg mógłby mnie uratować, gdyby mi odjął nogę. Teraz wszystko już zakrzepło
i odrętwiało, ale pierwszego dnia gryzłem ręce z bólu...
– Pan wyzdrowieje z
pewnością.
– Nie, mój dzielny
chłopcze, ja umrę z pewnością, a ty mnie przykryjesz dobrze kamieniami,
żeby hieny nie mogły mnie wygrzebać. Umarłemu to może wszystko jedno, ale za
życia niemiło o tym myśleć... Ciężko umierać tak daleko od swoich...
Tu oczy zaszły mu jakby
mgłą – po czym tak mówił dalej:
– Ale ja już rozprawiłem
się z tą myślą, więc mówmy o was, nie o mnie. Dam ci jedną radę: pozostaje wam
tylko droga na wschód, do oceanu. Ale wypocznijcie przed tą drogą i
nabierzcie sił. Inaczej twoja mała towarzyszka zamrze ci w ciągu kilku
tygodni. Odłóżcie podróż do końca pory dżdżystej i nawet na dłużej. Pierwsze
miesiące letnie, gdy deszcz przestanie padać, a woda pokrywa jeszcze błota,
są najzdrowsze. Tu, gdzie jesteśmy, to już wyżyna, leżąca na siedemset metrów
nad poziomem. Na wysokości tysiąca trzystu metrów febry już nie istnieją, a
przyniesione z miejsc niższych mają przebieg daleko słabszy. Zabierz małą
Angielkę i idźcie w góry...
Mówienie męczyło go
widocznie bardzo, więc znów przerwał i przez jakiś czas opędzał się niecierpliwie
od wielkich, błękitnych much, takich samych, jakie Staś widział na popieliskach
Faszody.
Po czym tak mówił dalej:
– Uważaj pilnie, co ci
powiem. O dzień drogi stąd na południe wznosi się osobna góra, nie wyższa nad
osiemset metrów. Wygląda tak jak rondel przewrócony dnem do góry. Boki ma
zupełnie strome i jedyny do niej dostęp stanowi skalisty grzbiet tak wąski,
że w niektórych miejscach zaledwie dwa konie mogą iść obok siebie. Na płaskim
jej szczycie, rozległym na kilometr albo więcej, była wioska murzyńska, ale
mahdyści ludność wycięli i zabrali. Być może, że uczynił to ten Smain,
któregom rozbił, lecz któremu niewolników nie odebrałem, gdyż wysłał ich
już poprzednio pod dobrą eskortą nad Nil. Osiądźcie na tej górze. Jest tam
źródło doskonałej wody, kilka pól manioku i mnóstwo bananów. W chatach
znajdziecie dużo ludzkich kości, ale zarazy od trupów się nie bój, ponieważ
po derwiszach były tam mrówki, które i nas stamtąd wyparły. Zresztą ani
żywego ducha! Zostańcie w tej wiosce miesiąc lub dwa. Na tej wysokości febry
nie ma. Noce bywają chłodne. Tam twoja mała odzyska zdrowie, ty zaś nabędziesz
nowych sił.
– A potem co uczynić i
dokąd iść?
– Potem będzie, co Bóg
da. Postaracie się albo przedrzeć do Abisynii w miejscowościach położonych
dalej, niż dochodzą derwisze, albo pójdziecie na wschód. Słyszałem, że
Arabowie z wybrzeży docierają aż do jakiegoś jeziora w poszukiwaniu kości słoniowej,
którą nabywają od szczepów Samburu i Wa–hima.
– Wa–hima? Kali pochodzi
ze szczepu Wa–hima.
I Staś począł opowiadać
Lindemu, w jaki sposób odziedziczył Kalego po śmierci Gebhra oraz że Kali
mówił, iż jest synem naczelnika wszystkich Wa–himów.
Lecz Linde przyjął tę
wiadomość obojętniej, niż Staś się spodziewał.
– Tym lepiej – rzekł –
gdyż może być wam pomocnym. Bywają między czarnymi poczciwe dusze, choć w
ogóle na ich wdzięczność liczyć nie można: to są dzieci, które zapominają o
tym, co było wczoraj.
– Kali nie zapomni, żem
go wybawił z rąk Gebhra, jestem tego pewny.
– Może – rzekł Linde i
ukazując na Nasibu dodał: – To także dobre dziecko. Przygarnij go po mojej
śmierci.
– Niech pan nie mówi i
nie myśli o śmierci.
– Mój drogi – odpowiedział
Szwajcar – ja jej sobie życzę, byle przyszła bez wielkiej męki. Pomyśl, że
jestem teraz zupełnie bezbronny i gdyby który z tych mahdystów, których
rozbiłem, zabłąkał się przypadkiem do tego parowu, mógłby mnie sam jeden zarżnąć
jak owcę.
Tu pokazał na śpiących
Murzynów:
– Tamci się już nie rozbudzą,
a raczej źle mówię: każdy z nich budzi się na krótko przed śmiercią i w obłąkaniu
ucieka w dżunglę, z której już nie wraca... Z dwustu ludzi pozostało mi
sześćdziesięciu. Wielu uciekło, wielu umarło na ospę, a niektórzy posnęli w
innych parowach.
Staś z litością i przerażeniem
począł przypatrywać się śpiącym. Ciała ich były barwy popielatej, co u
Murzynów oznacza bladość. Jedni mieli oczy zamknięte, drudzy na wpół otwarte,
ale i ci spali głęboko, gdyż źrenice ich były nieczułe na światło. Niektórym
popuchły kolana. Wszyscy byli przeraźliwie chudzi, tak że przez skórę
można im było policzyć żebra. Ręce ich i nogi drżały nieustannie bardzo
szybko.
Owe błękitne wielkie muchy
obsiadały im gęsto oczy i wargi.
– Czy nie ma dla nich
ratunku? – zapytał Staś.
– Nie ma. Nad Wiktoria–Nianza
choroba ta wyludnia całe wsie. Czasem sroży się bardziej, czasem mniej. Najczęściej
zapadają na nią ludzie z wiosek położonych w pobrzeżnych zaroślach.
Słońce przeszło już na
zachodnią stronę nieba, ale jeszcze przed wieczorem Linde opowiedział Stasiowi
swoje dzieje. Był on synem kupca z Zurychu. Rodzina jego pochodziła z
Karlsruhe, ale od 1848 roku przeniosła się do Szwajcarii. Ojciec jego zrobił
wielki majątek na handlu jedwabiem. Kształcił syna na inżyniera, ale
młodemu Henrykowi uśmiechały się od wczesnych lat podróże. Po ukończeniu
politechniki, odziedziczywszy całą fortunę ojcowską, przedsięwziął pierwszą
podróż do Egiptu. Były to czasy jeszcze przed Mahdim, więc dotarł aż do Chartumu
i polował z Dangalami w Sudanie. Potem poświęcił się geografii Afryki i stał
się tak biegłym jej znawcą, że wiele towarzystw geograficznych zaliczyło
go w poczet swych członków. Tę ostatnią podróż, która miała skończyć się dla
niego tak fatalnie, rozpoczął z Zanzibaru. Dotarł do Wielkich Jezior i
zamierzał przedrzeć się wzdłuż nie znanych dotychczas gór Karamojo do Abisynii,
a stamtąd do wybrzeży oceanu. Ale Zanzibaryci nie chcieli iść dalej. Na
szczęście lub na nieszczęście była wówczas wojna między królem Ugandy a
Uniorą. Linde oddał znaczne usługi królowi Ugandy, który w zamian za nie
darował mu przeszło dwustu pagazich. Ułatwiło to całkowicie podróż i zwiedzenie
gór Karamojo, ale następnie ospa objawiła się w szeregach, a po niej przyszła
straszna choroba śpiączki – i ostateczna ruina karawany.
Linde posiadał znaczne zapasy
wszelkiego rodzaju konserw, ale w obawie szkorbutu polował codziennie dla
zdobycia świeżego mięsa. Był on wybornym strzelcem, lecz nie dość ostrożnym
myśliwym. I stało się, że gdy przed kilku dniami zbliżył się lekkomyślnie do
powalonego dzika ndiri, zwierz zerwał się i poszarpał mu okropnie nogę, a
następnie podeptał krzyż. Zdarzyło się to tuż koło obozu i w oczach Nasibu,
który podarłszy własną koszulę i uczyniwszy z niej bandaż zdołał zatamować
upływ krwi i odprowadzić rannego do namiotu. W nodze jednak od wewnętrznego
wylewu krwi potworzyły się skrzepy i choremu groziła gangrena.
Staś chciał go koniecznie
opatrywać i oświadczył, że albo będzie przyjeżdżał codziennie, albo, by nie
zostawiać Nel tylko pod opieką dwojga czarnych, przewiezie go między końmi na
rozpiętych wojłokach na cypel, do "Krakowa".
Linde zgodził się na pomoc
w opatrunkach, ale nie zgodził się na przewiezienie.
– Ja wiem – mówił wskazując
na swoich Murzynów – że ci ludzie muszą pomrzeć, ale póki nie pomrą, nie
mogę ich skazać na rozszarpanie żywcem przez hieny, które nocami ogień
tylko trzyma w oddaleniu.
I począł powtarzać gorączkowo:
– Nie mogę, nie mogę,
nie mogę!
Lecz uspokoił się zaraz i
mówił dalej jakimś dziwnie wzruszonym głosem:
– Przyjdź tu jutro
rano... Ja mam do ciebie prośbę, którą jeśli spełnisz, to może Bóg wyprowadzi
was z tych afrykańskich czeluści, a mnie da śmierć lekką. Chciałem tę prośbę
odłożyć do jutra, ale ponieważ jutro mogę już być nieprzytomny, więc wypowiem
ją dziś: weź wody w jakie naczynie, zatrzymaj się przed każdym z tych
śpiących biedaków, pryśnij na niego wodą i powiedz te słowa: "Ja ciebie
chrzczę – w imię Ojca i Syna, i Ducha!..."
Tu wzruszenie zatamowało
mu głos i umilkł.
– Wyrzucam sobie – mówił
po chwili – żem się nie żegnał tak z tymi, którzy umierali na ospę, i z tymi,
którzy posnęli poprzednio. Lecz teraz śmierć stoi nade mną... i chciałbym...
choć z tą resztą mojej karawany pójść razem w tę ostatnią wielką podróż...
To rzekłszy wskazał ręką na
rozpłomienione niebo – i dwie łzy spłynęły mu z wolna po policzkach.
Staś płakał jak bóbr.
Rozdział 34
Nazajutrz poranne słońce
oświeciło dziwne widowisko. Staś chodził wzdłuż skalnej ściany, zatrzymywał
się przed każdym Murzynem, skrapiał mu czoło wodą i wymawiał nad nim
sakramentalne słowa. A oni spali z drżeniem rąk i nóg, z głową spuszczoną na
piersi lub podniesioną do góry, żywi jeszcze, a podobni już do trupów. I tak
się odbywał ten chrzest śpiących, w ciszy porannej, w blasku słonecznym,
w głuszy pustynnej. Niebo było tego dnia bez chmur, wysokie, siwobłękitne
i jakby smutne.
Linde był jeszcze
przytomny, ale coraz słabszy. Po opatrunku wręczył Stasiowi zamknięte w
blaszanym futerale papiery, polecił je jego opiece i nie przemówił nic
więcej. Nie mógł już jeść, ale pragnienie dręczyło go okrutnie. Znacznie przed
zachodem słońca zaczął majaczyć. Wołał na jakieś dzieci, by nie odpływały
za daleko na jezioro, a w końcu jął się rzucać w dreszczach i obejmować
głowę rękoma.
Następnego dnia wcale już
Stasia nie poznał, a w trzy dni później zmarł w samo południe, nie odzyskawszy
przytomności. Staś opłakał go szczerze, po czym obaj z Kalim zanieśli go
do pobliskiej wąskiej jaskini, której otwór założyli cierniem i kamieniami.
Małego Nasibu zabrał Staś
do "Krakowa". Kalemu zaś kazał pilnować na miejscu zapasów i palić
nocami przy śpiących wielki ogień. Sam krążył ciągle między dwoma wąwozami,
przewożąc toboły, broń, a szczególniej ładunki do remingtonów, z których to
ładunków wydobywał proch i urządzał minę dla rozsadzenia skały zamykającej
Kinga. Szczęściem zdrowie Nel po codziennych dawkach chininy poprawiło
się znacznie, a większa rozmaitość pokarmów wzmocniła jej siły. Staś opuszczał
ją jednak zawsze niechętnie i z obawą, a odjeżdżając nie pozwalał jej wychodzić
z drzewa i zamykał otwór kolczastymi gałęziami akacji. Musiał jednak z
powodu nawału zajęć, jakie na niego spadły, zostawiać ją pod opieką Mei, Nasibu
i Saby, na którego zresztą liczył najwięcej. Wolał po kilkanaście razy na
dzień jeździć po toboły do obozu Lindego niż zostawiać dziewczynkę samą na
dłużej. Spracował się też okrutnie, ale żelazne jego zdrowie wytrzymywało
wszelkie trudy. Jednakże dopiero po dniach dziesięciu toboły były rozdzielone,
mniej potrzebne pochowane w jaskiniach, potrzebniejsze dostawione do
"Krakowa" – konie sprowadzone również na cypel, a na koniach
przewieziono sporą ilość remingtonów, które miał ponieść King.
Przez ten czas w obozie
Lindego raz w raz któryś ze śpiących Murzynów zrywał się w przedśmiertnym
paroksyzmie choroby, uciekał w dżunglę i już nie powracał. Byli jednak
tacy, którzy umierali na miejscu, a niektórzy, biegnąc na oślep, rozbijali
sobie głowy o skały w samym obozie lub też w pobliżu. Tych grzebać musiał
Kali. Po dwóch tygodniach został już tylko jeden, ale i ten zmarł niebawem
we śnie – z wycieńczenia.
Nadszedł wreszcie czas wysadzenia
skały i oswobodzenia Kinga. Był on już tak oswojony, że na rozkaz Stasia
chwytał go trąbą i zakładał sobie na kark. Przyzwyczaił się też i do dźwigania
ciężarów, które Kali wciągał mu po bambusowej drabince na grzbiet. Nel twierdziła,
że obarczają go zanadto, ale naprawdę było to wszystko dla niego muchą i
dopiero toboły odziedziczone po Lindem mogły stanowić poważniejszy ładunek.
Z Sabą, na którego widok okazywał z początku wielki niepokój, zaprzyjaźnił
się już ostatecznie i bawił się z nim w ten sposób, że przewracał go trąbą
na ziemię, a Saba udawał, że gryzie. Czasami jednak oblewał niespodzianie
psa wodą, co ów uważał za żart w zupełnie złym rodzaju.
Głównie jednak cieszyło
dzieci to, że pojętne i poważnie myślące zwierzę rozumiało wszystko, czego
od niego żądano, i zdawało sobie sprawę nie tylko z każdego rozkazu, lecz
z każdego polecenia, z każdego nawet skinienia. Pod tym względem słonie
przewyższają niezmiernie wszystkie inne domowe zwierzęta, a King przewyższał
bez żadnego porównania Sabę, który na wszelkie przestrogi Nel kiwał ogonem, a
potem robił, co chciał. King po kilku tygodniach pomiarkował doskonale,
że na przykład osobą, której najwięcej trzeba słuchać, jest Staś, a osobą, o
którą najwięcej wszyscy dbają – Nel. Więc spełniał najbaczniej rozkazy Stasia,
a najbardziej kochał Nel. Z Kalego mniej sobie robił, a Meę lekceważył zupełnie.
Staś po urządzeniu miny wcisnął
ją w najgłębszą szparę, po czym zalepił całkowicie szparę gliną zostawiając
tylko mały otwór, przez który zwieszał się lont ukręcony z suchych włókien
palmowych i potarty zmielonym prochem. Stanowcza chwila wreszcie nadeszła:
Staś zapalił osobiście naprochowany sznurek, po czym pomknął, ile miał sił
w nogach, do drzewa, w którym poprzednio wszystkich pozamykał. Nel obawiała
się, czy King nie zanadto się przestraszy, lecz chłopiec uspokoił ją naprzód
tym, że wybrał dzień, w którym rano przeszła burza z grzmotami, a po wtóre,
zapewnieniem, że dzikie słonie słyszą nieraz huk piorunów, gdy żywioły
niebieskie rozpętają się nad dżunglą. Siedzieli jednak z bijącym sercem,
licząc minutę za minutą. Straszliwy huk targnął wreszcie powietrzem tak, że potężny
baobab zadrżał od góry aż do dołu, a resztki nie wyskrobanego próchna
posypały się im na głowy. Staś wyskoczył w tej samej chwili z drzewa i omijając
zakręty wąwozu pobiegł do przejścia:
Skutki wybuchu okazały
się nadzwyczajne. Jedna połowa wapiennej skały rozsypała się w drobne
szczątki, druga pękła na kilkanaście większych i mniejszych kawałów, które
siła eksplozji porozrzucała na dość znacznej przestrzeni.
Słoń był wolny.
Uradowany chłopak poskoczył
teraz na brzeg krawędzi, gdzie już zastał Nel wraz z Meą i Kalim. King
przestraszył się jednak trochę i cofnąwszy się na sam brzeg wąwozu stał z
podniesioną trąbą, patrząc w stronę, w której rozległ się grzmot tak
niezwykły. Lecz gdy Nel poczęła na niego wołać, przestał zaraz poruszać
uszami, gdy zaś zeszła do niego przez otwarte już przejście, uspokoił się zupełnie.
Więcej jednak od Kinga przeraziły się konie, z których dwa zbiegły w dżunglę,
tak że Kali odnalazł je dopiero przed samym zachodem słońca.
Tegoż dnia jeszcze Nel
wyprowadziła Kinga "na świat". Kolos szedł za nią posłusznie jak
mały piesek, a następnie wykąpał się w rzece i sam pomyślał o swej wieczerzy,
w ten mianowicie sposób, że oparłszy głowę o duży sykomor złamał go jak wątłą
trzcinę, a następnie objadł starannie owoce i liście.
Wrócił jednak wieczorem
pod drzewo i wtykając co chwila swój sążnisty nos przez otwór, szukał Nel tak
gorliwie i natrętnie, że w końcu Staś musiał mu dać porządnego klapsa po
trąbie.
Najwięcej jednak rad z
wyniku tego dnia był Kali, gdyż spadło mu z głowy gromadzenie żywności dla
olbrzyma, co wcale nie było łatwą rzeczą. Toteż Staś i Nel słyszeli go,
jak rozpalając ogień do wieczerzy śpiewał nowy hymn radosny, ułożony w
następujących słowach:
– Pan wielki zabijać ludzi
i lwy! yah! yah! yah! pan wielki kruszyć skały, yah! Słoń sam łamać drzewa, a
Kali próżnować i jeść – yah! yah!
Pora dżdżysta, czyli tak
zwana massika, miała się ku końcowi. Bywały jeszcze dni chmurne i ulewne, ale
bywały i całkiem pogodne. Staś postanowił przenieść się na wskazaną mu
przez Lindego górę i zamiar ten przeprowadził wkrótce po uwolnieniu Kinga.
Zdrowie Nel nie stało już na zawadzie, gdyż miała się stanowczo lepiej.
Wybrawszy więc pogodny
ranek wyruszyli na południe. Nie bali się już teraz zbłądzić, gdyż chłopiec
odziedziczył po Lindem, wśród mnóstwa rozmaitych przedmiotów, kompas i
wyborną lunetę, przez którą łatwo było dojrzeć odległe nawet miejscowości.
Szło z nimi, prócz Saby i osła, pięć obładowanych koni i słoń. Ten oprócz tobołów
na grzbiecie niósł na karku i Nel, która między jego niezmiernymi uszyma
wyglądała tak, jakby siedziała w wielkim fotelu. Staś bez żalu porzucał
nadrzeczny cypel i baobab, albowiem łączyło się z nim wspomnienie choroby
Nel. Natomiast dziewczynka spoglądała smutnymi oczyma na skały, na drzewo,
na wodospad i zapowiedziała, że wróci tu jeszcze, jak będzie
"duża".
Jeszcze smutniejszy był
jednak mały Nasibu, który kochał szczerze dawnego pana – i obecnie, jadąc na
ośle na końcu karawany, oglądał się co chwila ze łzami w stronę, gdzie biedny
Linde pozostał aż do dnia Wielkiego Sądu.
Wiatr wiał z północy i
dzień był niezwykle chłodny. Dzięki temu nie potrzebowali przeczekiwać od
dziesiątej do trzeciej, dopóki nie przejdzie największy upał – i mogli
zrobić więcej drogi, niż czynią zwykle karawany. Droga nie była długa i na
kilka godzin przed zachodem słońca. Staś dojrzał już górę, ku której dążyli.
W dali rysowało się na tle nieba długie pasmo innych szczytów, a ona wznosiła
się bliżej i osobno, zupełnie jak wyspa wśród morza dżungli. Gdy przyjechali
bliżej, okazało się, że strome jej boki oblewa pętlica tejże samej rzeki,
nad którą siedzieli poprzednio. Szczyt był ścięty, płaski zupełnie i
widziany z dołu, wydawał się pokryty jednym gęstym lasem. Staś wyliczył,
że skoro cypel, na którym rósł ich baobab, wyniesiony był na siedemset metrów,
a góra ma osiemset, będą więc mieszkali na wysokości tysiąca pięciuset
metrów, a zatem w klimacie niewiele już gorętszym od egipskiego. Myśl ta
dodała mu otuchy i chęci do jak najprędszego zajęcia tej naturalnej
fortecy.
Jedyny grzbiet skalisty,
który do niej prowadził, znaleźli łatwo i poczęli się nim wspinać. Po
upływie półtorej godziny stanęli na szczycie. Ów las widziany z dołu był
istotnie lasem, ale bananów. Widok ich uradował nadzwyczajnie wszystkich
nie wyłączając Kinga, ale szczególnie rad był Staś, wiedział bowiem, że nie
masz w Afryce posilniejszego, zdrowszego i bardziej zapobiegającego
wszelkim chorobom pokarmu jak mąka z wysuszonych bananowych owoców. Było
ich zaś tyle, że mogło starczyć choćby na rok.
Wśród olbrzymich liści
tych roślin ukryte były chaty murzyńskie, niektóre popalone w czasie napadu,
inne zrujnowane – ale niektóre całe. W środku wznosiła się największa,
należąca niegdyś do króla wioski, pięknie ulepiona z gliny, z obszernym dachem
tworzącym naokół ścian rodzaj werandy. Przed chatami leżały tu i ówdzie
kości i całe kościotrupy ludzkie białe jak kreda, albowiem oczyszczone przez
mrówki, o których najściu wspominał Linde. Od tego najścia upłynęło już
wiele tygodni, jednakże w chatach czuć było jeszcze zakwas mrówczany i nie
można się w nich było dopatrzyć ani czarnych, wielkich karaluchów, które
roją się zwykle w lepiankach murzyńskich, ani pająków, ani skorpionów,
ani najmniejszego owadu. Wszystko wyprzątnęły straszliwe siafu. Można też
było być pewnym, że na całym szczycie nie ma ani jednego węża, gdyż nawet
boa padają ofiarą tych niepohamowanych małych wojowników.
Po wprowadzeniu Nel i Mei
do chaty naczelnika Staś wydał rozkaz Kalemu i Nasibu uprzątnięcia ludzkich
kości. Czarni chłopcy spełnili to polecenie w ten sposób, że powrzucali
je do rzeki, która poniosła je dalej. Przy tej czynności pokazało się jednak,
że Linde mylił się zapowiadając, iż nie zastaną na górze ani żywego ducha.
Cisza panująca po zagarnięciu ludzi przez derwiszów i widok bananów przynęciły
tu spore stado szympansów, które na wyższych drzewach pourządzały sobie
nawet rodzaj parasoli lub daszków dla ochrony od deszczu. Staś nie chciał ich
zabijać, ale postanowił je wygnać i w tym celu wystrzelił w powietrze. Wywołało
to ogólny popłoch, który powiększył się jeszcze, gdy po strzale rozległo
się zajadłe basowe szczekanie Saby i gdy King, podniecony hałasem, zatrąbił
groźnie. Ale małpy dla wykonania rejterady nie potrzebowały szukać skalistego
grzbietu i chwytając się załamów skał pospuszczały się ku rzece i rosnącym
przy niej drzewom z taką szybkością, że kły Saby nie mogły żadnej dosięgnąć.
Słońce zaszło. Kali i
Nasibu rozpalili ogień dla zagotowania wieczerzy. Staś po rozpakowaniu potrzebnych
na noc rzeczy udał się do chaty króla, którą zajęła Nel. W chacie było widno i
wesoło, albowiem Mea rozpaliła nie kaganek, który rozświecał wnętrze baobabu,
ale dużą, odziedziczoną po Lindem lampę podróżną. Nel nie czuła się wcale
zmęczona podróżą w dzień tak chłodny i wpadła w doskonały humor, zwłaszcza
gdy Staś oznajmił jej, że kości ludzkie, których się bała, są uprzątnięte.
– Jak tu dobrze, Stasiu!
– zawołała. – Patrz, i podłoga nawet wylana jest żywicą. Będzie nam tu
doskonale.
– Jutro dopiero obejrzę
dokładnie całą posiadłość – odpowiedział – wnosząc jednak z tego, com dziś
widział, można by tu mieszkać choć całe życie.
– Żeby z tatusiami, to
można by. Ale jak się będzie nazywała posiadłość?
– Góra powinna się
nazywać w geografii Górą Lindego, a ta wioska niech się nazywa tak jak ty:
Nel.
– To i ja będę w geografii?
– zapytała z wielką radością.
– A będziesz, będziesz
– odpowiedział z całą powagą Staś.
Rozdział 35
Na drugi dzień popadywał
trochę deszcz, ale że były i godziny pogody, więc Staś wybrał się wczesnym
rankiem na zwiedzanie posiadłości i do południa obejrzał wszystkie jej
kąty doskonale. Przegląd wypadł na ogół świetnie. Naprzód, pod względem bezpieczeństwa,
Góra Lindego była jakby wybranym miejscem w całej Afryce. Zbocza jej okazały
się dostępne chyba dla szympansów. Lwy ani pantery nie mogłyby się po nich
wdrapywać na szczytową płaszczyznę. Co do skalistego grzbietu, dość było
umieścić przy wejściu Kinga, aby spać bezpiecznie na oba uszy. Staś doszedł
do przekonania, że potrafiłby się tu obronić nawet mniejszym oddziałom derwiszów,
gdyż droga wiodąca na górę była tak wąska, że King zaledwie przez nią
przeszedł – i człowiek uzbrojony w dobrą broń mógł nie przepuścić żywego ducha.
W środku "wyspy" biło źródło chłodnej, czystej jak kryształ wody,
które zmieniało się w strumień i biegnąc wężowato wśród bananowych gajów
spadało wreszcie ze stromego wiszaru do rzeki, tworząc wąski, podobny do
białej taśmy wodospad. W południowej stronie "wyspy" leżały pola
pokryte bujnie maniokiem, którego korzenie dostarczają Murzynom ulubionego
pokarmu, a za polami wznosiły się grupy wyniosłych niezmiernie palm kokosowych
z koronami w kształcie wspaniałych pióropuszów.
"Wyspę" otaczało
morze dżungli i widok z niej był ogromnie rozległy. Od wschodu siniało pasmo
gór Karamojo. Na południu widać było też znaczne wyniosłości, które, wnosząc
z ich ciemnej barwy, musiały być pokryte lasem. Natomiast ze strony zachodniej
wzrok leciał aż do granicy widnokręgu, na której dżungla stykała się z niebem.
Staś dojrzał jednakże za pomocą lunety Lindego liczne parowy i rozrzucone
rzadko potężne drzewa, wznoszące się jak kościoły nad trawami. W miejscach,
gdzie trawy nie wybujały jeszcze zbyt wysoko, nawet gołym okiem można
było zobaczyć całe stada antylop i zebr lub gromady słoni i bawołów. Tu i
ówdzie żyrafy pruły szarozieloną powierzchnię dżungli, jak statki prują powierzchnię
morza. Tuż nad rzeką igrało kilkanaście kozłów wodnych, a inne wynurzały co
chwila swe rogate łby z głębiny. Tam gdzie toń była spokojna, wyskakiwały nad
nią co chwila owe ryby, które łowił Kali, i migocąc jak srebrne gwiazdy w powietrzu,
zapadały na powrót w wodę. Staś obiecywał sobie przyprowadzić tu, gdy się pogoda
ustali, Nel i pokazać jej całą tę menażerię.
Na "wyspie" nie
było natomiast żadnych większych zwierząt, a za to moc motyli i ptaków.
Wielkie, białe jak śnieg papugi o czarnych dziobach i żółtych czubach
przelatywały nad krzakami gojawów; drobne, cudnie upierzone "wdowy"
kołysały się na cienkich indygach manioku, mieniąc się i błyszcząc jak
klejnoty, a z wysokich kokosów dochodziły głosy kukułek afrykańskich i łagodne,
podobne do jęków gruchania turkawek.
Staś wracał z przeglądu z
radością w duszy: "Powietrze jest zdrowe – mówił sobie – bezpieczeństwo
zupełne, żywności w bród i pięknie jak w raju!" Wróciwszy do chaty Nel
przekonał się, że jednak na wyspie znalazło się większe zwierzę, a nawet
dwoje, gdyż mały Nasibu wykrył przez ten czas w gęstwinie bananów kozę z
koźlęciem, których nie zdołali zrabować derwisze. Koza była już trochę
zdziczała, ale koźlę poprzyjaźniło się natychmiast z Nasibu, który
niezmiernie dumny był ze swego odkrycia i z tego, że za jego przyczyną bibi
będzie miała teraz codziennie wyborne, świeże mleko.
........................................................................................................................
– Co teraz będziemy
robili, Stasiu? – zapytała pewnego dnia Nel, gdy już dobrze zagospodarowali
się na "wyspie".
– Roboty jest mnóstwo –
odrzekł chłopak, po czym rozstawiwszy palce jednej ręki począł wyliczać na
nich wszystkie czekające ich prace:
– Naprzód, Kali i Mea są
poganami, a Nasibu, jako Zanzibarczyk mahometaninem. Trzeba ich więc oświecić,
nauczyć wiary i ochrzcić. Po wtóre, trzeba nawędzić mięsa na przyszłą
podróż, a zatem muszę chodzić na polowanie; po trzecie, mając dużo broni i
nabojów chcę Kalego nauczyć strzelać, aby nas dwóch było do obrony; a po
czwarte, chyba zapomniałaś o latawcach?
– O latawcach?
– Tak, które będziesz
kleiła albo, co jeszcze będzie lepiej, zszywała. I to będzie twoje zajęcie.
– Ja nie chcę się tylko
bawić.
– Wcale też to nie będzie
zabawa, ale robota, może najpożyteczniejsza ze wszystkich. Nie myśl też, że
skończy się na jednym latawcu, bo musisz ich przygotować z pięćdziesiąt
albo i więcej.
– Ale na co tyle? – pytała
rozciekawiona dziewczynka.
Więc Staś począł jej
wyłuszczać swoje zamysły i nadzieje. Wypisze oto na każdym latawcu, jak się
zowią, jak wyrwali się z rąk derwiszów, gdzie są i dokąd idą. Wypisze także,
że proszą o pomoc i o przesłanie depeszy do Port–Saidu. Potem zaś będzie puszczał
te latawce zawsze, gdy wiatr będzie wiał z zachodu na wschód.
– Wiele ich – mówił –
upadnie niedaleko, wiele zatrzymają góry, ale niech choć jeden doleci do
brzegu i wpadnie w ręce europejskie – wówczas jesteśmy ocaleni!
Nel zachwycona była
pomysłem i oświadczyła, że z mądrością Stasia nawet King nie może się
porównać. Była też zupełnie pewna, że mnóstwo latawców doleci nawet do tatusiów
– i obiecywała kleić je od rana do wieczora. Radość jej była tak wielka, że
Staś w obawie, by nie dostała gorączki, musiał hamować jej zapał.
I odtąd prace, o których
mówił Staś, rozpoczęły się na dobre. Kali, któremu kazano nałapać jak najwięcej
skaczących ryb, przestał je łowić na wędkę, a natomiast urządził z cienkich
bambusów wysoki płot, a raczej rodzaj kraty – i zastawę tę przeciągnął w poprzek
rzeki. W środku kraty był duży otwór, przez który ryby musiały koniecznie
przepływać chcąc dostać się na wolną wodę. Otwór ten zastawiał Kali mocną
siecią, uplecioną ze sznurków palmowych; w ten sposób zapewnił sobie
obfite codzienne połowy.
Napędzał zaś ryby do
zdradzieckiej sieci za pomocą Kinga, który, wprowadzony w wodę, mącił ją i
burzył tak niesłychanie, że nie tylko owe srebrne skoczki, ale wszelkie inne
stworzenia umykały, ile mogły, ku niezmąconej toni. Zdarzały się z tego powodu
i szkody, gdyż kilkakrotnie uciekające krokodyle przewracały kratę, a czasem
czynił to i sam King, żywiąc bowiem do krokodylów jakąś wrodzoną nienawiść
ścigał je, a gdy znalazły się na płytkich wodach, chwytał je trąbą, wyrzucał
na brzeg i rozdeptywał zawzięcie.
W sieci znajdowały się
także często żółwie, z których mali wygnańcy warzyli sobie wyborny rosół.
Kali oprawiał ryby i mięso ich suszył na słońcu, a pęcherze odnosił do Nel,
która rozcinała je, rozciągała na desce i zmieniała je jakby w ćwiartki papieru,
tak duże jak dwie dłonie.
Pomagał jej w tym Staś i
Mea, gdyż robota wcale nie była łatwa. Błonki były wprawdzie grubsze niż w
pęcherzach naszych ryb rzecznych, ale po wysuszeniu stawały się niezmiernie
kruche. Staś dopiero po niejakim czasie odkrył, że należy je suszyć w cieniu.
Chwilami jednak tracił cierpliwość i jeśli nie zarzucił zamiaru robienia latawców
z błon, to tylko dlatego, że uważał je za lżejsze od papierowych i bardziej
oporne na deszcz. Zbliżała się już wprawdzie sucha pora roku, ale on nie był
pewien, czy i podczas lata nie przechodzą czasem deszcze, zwłaszcza w górach.
Kleił jednak latawce i z
papieru, którego sporo znalazło się między rzeczami Lindego. Pierwszy, duży
i lekki, puszczony z wiatrem zachodnim, wzbił się od razu bardzo wysoko, a
gdy Staś przeciął sznurek, poleciał, porwany silnym prądem powietrznym, ku
łańcuchowi gór Karamojo. Staś śledził jego lot za pomocą lunety, póki nie
stał się tak mały jak motyl, jak muszka i póki nie roztopił się wreszcie w
bladym błękicie nieba. Następnego dnia puścił inny, uczyniony już z rybich
pęcherzy, który wzbił się jeszcze szybciej, ale zapewne z powodu przeźroczystości
błon wkrótce zniknął zupełnie z oczu.
Nel pracowała jednak
nadzwyczaj gorliwie i w końcu małe jej paluszki stały się tak zręczne, że ani
Staś, ani Mea nie mogli jej w robocie nadążyć. Sił jej teraz nie brakło.
Zdrowy klimat Góry Lindego po prostu odrodził ją na nowo. Termin, w którym
mógł przyjść trzeci, śmiertelny atak febry, minął stanowczo. Staś zaszył
się tego dnia w gęstwinie bananów i płakał z radości. Po dwóch tygodniach
pobytu na górze zauważył, że "dobre Mzimu" wygląda zupełnie inaczej,
niż wyglądało na dole w dżungli. Policzki jej popełniały; cera z żółtej i
przeźroczystej stała się na powrót różana, a spod obfitej czupryny patrzyły
wesoło na świat oczy pełne blasku. Chłopiec błogosławił chłodne noce, przeźroczystą
zdrojową wodę, mąkę z suszonych bananów – i przede wszystkim Lindego.
Sam wychudł i sczerniał,
co było dowodem, że febra się go nie ima, gdyż chorzy na nią nie opalają się
na słońcu, ale wyrósł i zmężniał. Ruch i praca fizyczna spotęgowały w nim
dzielność i siłę. Muskuły jego rąk stały się jak stalowe. Był to naprawdę
zahartowany już podróżnik afrykański. Polując codziennie i strzelając
tylko kulami stał się też niezrównanym strzelcem. Dzikich zwierząt nie obawiał
się już wcale, albowiem zrozumiał, że kudłatym lub cętkowanym myśliwcom w
dżungli niebezpieczniej jest z nim się spotkać niż jemu z nimi. Raz zabił jednym
strzałem wielkiego nosorożca, który, zbudzony z drzemki pod akacją,
szarżował na niego niespodzianie. Z napastliwych bawołów afrykańskich,
które rozpraszają czasem całe karawany, nic sobie nie robił.
Oboje z Nel, prócz klejenia
latawców i obok innych codziennych zajęć, zabrali się także do nawracania
Kalego, Mei i Nasibu. Ale poszło to trudniej, niż się spodziewali. Czarna
trójka słuchała jak najchętniej nauk, ale pojmowała je na swój, właściwy Murzynom,
sposób. Gdy Staś opowiadał im o stworzeniu świata, o raju i o wężu, szło
jeszcze nieźle, ale gdy doszedł do tego, jak Kain zabił Abla, Kali mimo woli
pogłaskał się po żołądku i zapytał z całym spokojem:
– A czy go potem zjadł?
Czarny chłopak twierdził
wprawdzie zawsze, że Wa–hima nigdy ludzi nie jedzą, ale widocznie pamięć o tym
pozostała jeszcze jako narodowa tradycja między nimi.
Nie mógł również zrozumieć,
dlaczego Pan Bóg nie zabił złego Mzimu – i wielu podobnych rzeczy. Pojęcia
o złem i dobrem miał także aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem
a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa:
– Powiedz mi – zapytał
Staś – co to jest zły uczynek?
– Jeśli ktoś Kalemu zabrać
krowy – odpowiedział po krótkim namyśle – to jest zły uczynek.
– Doskonale! – zawołał
Staś – a dobry?
Tym razem odpowiedź
przyszła bez namysłu:
– Dobry, to jak Kali zabrać
komu krowy.
Staś był zbyt młody, by
zmiarkować, że podobne poglądy na złe i dobre uczynki wygłaszają i w
Europie – nie tylko politycy, ale i całe narody.
Jednakże powoli, powoli
rozjaśniało się w czarnych głowach, a to, czego nie mogły pojąć głowy, chwytały
gorące serca. Po pewnym czasie można już było przystąpić do chrztu, który
odbył się bardzo uroczyście. Rodzice chrzestni ofiarowali każdemu z dzieci po
cztery dotis białego perkalu i po biczu niebieskich paciorków. Mea czuła
się wszelako nieco zawiedziona, albowiem w naiwności ducha rozumiała, że
po chrzcie wybieleje natychmiast na niej skóra, i wielkie było jej zdziwienie,
gdy spostrzegła, że pozostała czarna jak i przedtem. Nel pocieszyła ją jednak
zupełnie zapewnieniem, że ma teraz duszę białą.
Rozdział 36
Staś uczył także Kalego
strzelać z karabinu Remingtona i ta nauka szła łatwiej od nauki katechizmu. Po
dziesięciodniowym strzelaniu do celu i do krokodylów, które sypiały na pobrzeżnych
piaskach rzeki, miody Murzyn zabił dużą antylopę pufu potem kilka arielów, a
wreszcie dzika ndiri. To jednak spotkanie omal nie skończyło się wypadkiem takim,
jaki zdarzył się Lindemu, albowiem ndiri, do którego Kali po strzale zbliżył
się niebacznie, zerwał się i rzucił się na niego z postawionym do góry
ogonem. Kali cisnąwszy karabin schronił się na drzewo i siedział na nim dopóty,
dopóki krzykiem nie przywołał Stasia, który jednakże zastał już dzika
nieżywego. Na bawoły, lwy i nosorożce Staś nie pozwalał jeszcze chłopcu polować.
Do słoni, które przychodziły wieczorami do wodopoju, i sam nie strzelał,
gdyż obiecał Nel, że nigdy żadnego nie zabije.
Gdy jednak rano albo w
godzinach popołudniowych dojrzał z góry przez lunetę pasące się w dżungli stada
zebr, bubalów, arielów lub kozłów–skoczków, brał Kalego ze sobą. W czasie
tych wycieczek często wypytywał się o narody Wa–hima i Samburu, z którymi,
chcąc iść na wschód do brzegów oceanu, musieli koniecznie się spotkać.
– Czy ty wiesz o tym,
Kali – zapytał pewnego razu – że za dwadzieścia dni, a na koniach nawet
prędzej, moglibyśmy dojechać do twego kraju?
– Kali nie wie, gdzie
mieszkać Wa–hima – odpowiedział młody Murzyn potrząsając smutnie głową.
– Ale ja wiem; oni
mieszkają w tej stronie, z której rano wstaje słońce, nad jakąś wielką wodą.
– Tak! tak! – zawołał ze
zdumieniem i radością chłopak. – Bassa–Narok! to po naszemu wielka i
czarna woda. Pan wielki wiedzieć wszystko.
– Nie, bo nie wiem, jak
przyjęliby nas Wa–hima, gdybyśmy do nich przyszli.
– Kali by kazać im padać
na twarz przed panem wielkim i przed dobrym Mzimu.
– A czyby cię usłuchali?
– Ojciec Kalego nosić skórę
lamparta i Kali także.
Staś zrozumiał, iż to
znaczy, że ojciec Kalego jest królem, a on sam najstarszym z jego synów i
przyszłym władcą Wa–hiwów.
Więc pytał w dalszym ciągu:
– Mówiłeś mi, że byli u
was biali podróżnicy i że starsi ludzie ich pamiętają?
– Tak, i Kali słyszał,
że mieli na głowach dużo perkalu.
"Ach! – pomyślał Staś
– więc to nie byli Europejczycy, tylko Arabowie, których Murzyni z powodu ich
jaśniejszej cery i białych ubrań poczytali za białych".
Ponieważ jednak Kali ich nie
pamiętał i nie mógł dać o nich żadnych ściślejszych objaśnień, więc Staś
zadał mu inne pytanie:
– Czy Wa–hima nie zabili
żadnego z tych biało ubranych ludzi?
– Nie. Wa–hima ani
Samburu nie mogą tego zrobić.
– Dlaczego?
– Bo oni mówili, że
gdyby krew ich wsiąknąć w ziemię, deszcz przestać by padać.
"Rad jestem, że tak
wierzą" – pomyślał znów Staś.
Po czym jeszcze zapytał:
– Czy Wa–hima poszliby
z nami aż do morza, gdybym obiecał im dużo perkalu, paciorków i strzelb?
– Kali pójść i Wa–hima także,
ale pan wielki zwojować pierwej Samburu, którzy siedzą z drugiej strony wody.
– A kto siedzi za Samburu?
– Za Samburu nie ma gór
i jest dżungla, a w niej lwy.
Na tym skończyła się rozmowa.
Staś coraz częściej myślał teraz o wielkiej podróży na wschód, pamiętając, co
mówił Linde, że można tam spotkać Arabów znad wybrzeży, handlujących
kością słoniową, a może i wyprawy misyjne. Wiedział, że taka podróż to dla
Nel szereg strasznych trudów i nowych niebezpieczeństw, ale rozumiał, że nie
mogą przez całe życie pozostać na Górze Lindego i że trzeba będzie wkrótce
wyruszyć w drogę. Czas po porze dżdżystej, gdy woda pokrywa zaraźliwe błota,
a sama znajduje się wszędzie, był na to najodpowiedniejszy. Upały na wysokim
szczycie nie dawały im się jeszcze we znaki; noce bywały tak chłodne, że
trzeba się było dobrze okrywać. Ale w dżungli na dole było już znacznie goręcej
i wiadomo było, że wkrótce przyjdą skwary niezmierne. Deszcz rzadko już teraz
zraszał ziemię i poziom wody w rzece zniżał się codziennie. Staś przypuszczał,
że latem zmienia się ona może w jeden z takich khorów, jakich wiele widział
w Pustyni Libijskiej, i że tylko samym środkiem jej koryta płynie wąski
pasek wody.
Jednakże odkładał wyjazd z
dnia na dzień. Na Górze Lindego było wszystkim tak dobrze, zarówno ludziom,
jak zwierzętom! Nel pozbyła się tu nie tylko febry, ale i anemii, Stasia
nawet nie zabolała nigdy głowa; skóra na Kalim i Mei poczęła się świecić jak
ciemny atłas. Nasibu wyglądał jak melon chodzący na cienkich nogach, a
King spasł się nie mniej niż konie i osioł. Staś wiedział dobrze, że takiej
drugiej "wyspy" wśród morza dżungli nie znajdą już do końca
podróży.
I z obawą patrzył w
przyszłość, jakkolwiek mieli teraz ogromną pomoc, a w danym razie i obronę w
Kingu.
W ten sposób, nim zaczęli
przygotowania podróżne, upłynął jeszcze tydzień. W chwilach wolnych od
robienia pakunków nie przestawali jednak puszczać latawców z oznajmieniem,
że idą na wschód, ku jakiemuś jezioru i ku oceanowi, a puszczali je w dalszym
ciągu dlatego, że przyszedł silny, podobny chwilami do huraganu wiatr zachodni,
który porywał je i niósł hen, ku górom i za góry. Aby zabezpieczyć Nel od
spiekoty, Staś zrobił z resztek namiotu palankin, w którym dziewczynka
miała jechać na słoniu. King po kilku próbach przyzwyczaił się do tego niewielkiego
ciężaru, jak również do przymocowania mu na grzbiecie palankinu za pomocą
mocnych sznurów palmowych. Ten ładunek był zresztą piórkiem w porównaniu
do innych, którymi zamierzano go objuczyć, a których rozdziałem i wiązaniem
zajęci byli Kali i Męa.
Mały Nasibu dostał
polecenie suszenia bananów i rozcierania ich między dwoma płaskimi kamieniami
na mąkę. W zrywaniu ciężkich wiązek owocowych pomagał mu także King, przy
czym objadali się obaj tak niesłychanie, że wkrótce w pobliżu chat zbrakło
zupełnie bananów i musieli chodzić do innej plantacji, położonej na
przeciwległym krańcu płaskowzgórza. Saba, który nie miał nic do roboty, towarzyszył
im najczęściej w tych wycieczkach.
Ale Nasibu omal nie
przypiacił swej gorliwości życiem albo przynajmniej szczególną w swoim rodzaju
niewolą. Zdarzyło się bowiem, że gdy raz zbierał banany nad brzegiem stromego
wiszaru, ujrzał nagle w szczerbie skalnej okropną twarz, pokrytą czarną
sierścią, mrugającą nań oczyma i wyszczerzającą białe kły jakby w uśmiechu.
Chłopiec skamieniał w pierwszej chwili ze strachu, a następnie począł zmykać
co siły. Zanim jednak przebiegł kilkanaście kroków, kosmate ramię
obwinęło go dokoła, podniosło w górę i czarny jak noc potwór począł z nim
uciekać do przepaści.
Na szczęście olbrzymia małpa
porwawszy chłopca mogła biec tylko na dwóch nogach, wskutek czego Saba, który
był w pobliżu, dognał ją z łatwością i zatopił kły w jej plecach.
Rozpoczęła się straszliwa walka, w której pies pomimo swego potężnego
wzrostu i sił byłby uległ z pewnością, albowiem goryl pokonywa nawet lwa.
Małpy jednak nie mają w ogóle zwyczaju puszczać zdobyczy, choćby chodziło
o ich wolność i życie. Goryl, pochwycony przy tym z tyłu, nie mógł łatwo
Saby dosięgnąć, wszelako porwawszy go za kark lewą ręką, już podniósł go w
górę, gdy wtem zadudniła pod ciężkimi krokami ziemia – i nadbiegł King.
Wystarczyło jedno lekkie
uderzenie trąbą, by, straszny "leśny diabeł", jak nazywają gorylów
Murzyni, legł ze zdruzgotaną czaszką i karkiem. King jednak dla większej
pewności lub przez przyrodzoną zapalczywość przygwoździł go jeszcze swym
kłem do ziemi, a następnie nie przestawał się nad nim mścić, dopóki
zaniepokojony rykiem i wyciem Staś nie nadleciał ze strzelbą od strony chat
i nie kazał mu zaprzestać.
Goryl leżał teraz w kałuży
krwi, którą chłeptał Saba i która czerwieniła się na kłach Kinga – ogromny, w
wywróconymi białkami oczu i z wyszczerzonymi kłami, straszny jeszcze, choć
już nieżywy. Słoń trąbił tryumfalnie, a popielaty z przerażenia Nasibu opowiadał
Stasiowi, co się stało. Ów namyślał się przez chwilę, czy nie sprowadzić Nel
i nie pokazać jej potwornej małpy, ale porzucił ten zamiar, gdyż nagle
ogarnął go strach.
Przecież Nel często chodziła
sama po "wyspie" więc ją także mogło coś podobnego spotkać. Pokazało
się zatem, że Góra Lindego nie jest tak bezpiecznym schronieniem, jak się z
początku zdawało.
Staś wrócił do chaty i
opowiedział Nel o wypadku, ona zaś słuchała z ciekawością i bojaźnią, otwierając
szeroko oczy i powtarzając raz po raz:
– Widzisz, co by się
stało bez Kinga?
– Prawda! z taką nianią
można się nie bać o dziecko, toteż póki nie wyjedziemy, nie wychodź ani na
krok bez niego.
– A kiedy wyjedziemy?
– Zapasy przygotowane,
ładunki rozdzielone, więc należy tylko objuczyć zwierzęta i możemy ruszać
choćby jutro.
– Do tatusiów!
– Jeśli Bóg pozwoli –
odpowiedział poważnie Staś.
Rozdział 37
Wyruszyli jednakże dopiero
w kilka dni po tej rozmowie. Odjazd po krótkiej modlitwie, w której polecili
się gorąco Bogu, nastąpił wraz ze świtem o godzinie szóstej rano. Na czele
jechał konno Staś, poprzedzany tylko przez Sabę. Za nim kroczył poważnie
King machając uszyma i niosąc na swym potężnym grzbiecie płócienny palankin,
a w palankinie Nel wraz z Meą, następnie szły jeden za drugim konie Lindego,
powiązane długim palmowym powrozem i niosące rozliczne ładunki, a
pochód zamykał mały Nasibu na spasionym równie jak i on sam ośle.
Z powodu wczesnej godziny
upał nie dawał się zrazu zbytnio we znaki, choć dzień był pogodny i zza a
gór Karamojo wytoczyło się wspaniałe, nie przysłonięte żadną chmurką
słońce. Ale powiew wschodni łagodził żar jego promieni. Chwilami wstawał nawet
dość mocny wiatr, pod którego tchnieniem pokładały się trawy i cała dżungla
falowała jak morze. Po obfitych deszczach wszelka roślinność wyrosła tak
bujnie, że zwłaszcza w niższych miejscach chowały się w trawach nie tylko
konie, ale nawet i King, tak że nad rozkołysaną zieloną powierzchnią widać
było tylko biały palankin, który posuwał się naprzód jakby statek na jeziorze.
Po godzinie drogi na niewielkiej suchej wyniosłości, wznoszącej się na
wschód od Góry Lindego, trafili na olbrzymie osty, mające łodygi grubości
pni drzewnych, a kwiaty tak wielkie jak głowa ludzka. Na zboczach niektórych
wzgórz, które z daleka wydawały się jałowe, widzieli wrzosy wysokie na osiem
metrów.33 Inne rośliny, które w Europie należą do najdrobniejszych, przybier
ały tu odpowiednie do
ostów i wrzosów rozmiary, a olbrzymie pojedyncze drzewa wznoszące się nad
dżunglą wyglądały istotnie jak kościoły. Szczególniej figowce, zwane daro,
których płaczące gałęzie zetknąwszy się z ziemią zmieniają się w nowe pnie,
pokrywały ogromne przestrzenie, tak że każde drzewo tworzyło jakby osobny
gaj.
Kraina z dala widziana
wydawała się jak jeden las; z bliska jednak pokazywało się, że wielkie
drzewa rosną co kilkanaście, czasem co kilkadziesiąt kroków. W północnej
stronie widać ich było nawet bardzo mało i okolica przybierała charakter
górskiego stepu pokrytego równą dżunglą, nad którą wznosiły się tylko
parasolowate akacje. Trawy były tam bardziej zielone, mniejsze i widocznie
lepsze jako pasza, albowiem Nel z grzbietu Kinga, a Staś z wyniosłości, na
które wjeżdżał, widzieli tak wielkie stada antylop, jakich nie spotkali dotychczas
nigdzie. Pasły się one czasem osobno, czasem pomieszane razem: gnu, pufu,
ariele, antylopy, krowy, bubale, kozły skaczące i wielkie kudu. Nie brakło
także zebr i żyraf. Stada na widok karawany przestawały się paść, podnosiły
głowy i strzygąc uszami patrzyły na biały palankin z nadzwyczajnym zdumieniem,
po czym pierzchały w jednej chwili; ubiegłszy kilkaset kroków znów
stawały, znów przypatrywały się tej nieznanej sobie rzeczy, aż wreszcie
zaspokoiwszy ciekawość poczynały się paść spokojnie. Niekiedy zrywał się
przed karawaną z fukiem i łomotem nosorożec, ale wbrew swej popędliwej naturze
i gotowości do atakowania wszystkiego, co mu się nawinie przed oczy, pierzchał
sromotnie na widok Kinga, którego tylko rozkazy Stasia powstrzymywały od
pościgu.
Słoń afrykański nienawidzi
bowiem nosorożca i jeśli znajdzie jego świeży ślad, wówczas dufając w siłę
przemożną idzie za nim, póki nie znajdzie przeciwnika i nie stoczy z nim
walki, której ofiarą pada prawie zawsze nosorożec. Kingowi, który zapewne
niejednego miał już na sumieniu, niełatwo przychodziło wyrzec się dawnego
zwyczaju, ale tak już był oswojony i tak przywykł już uważać Stasia za swego
władcę, że posłyszawszy jego głos i spostrzegłszy groźnie patrzące oczy,
opuszczał podniesioną trąbę, kładł uszy po sobie i szedł dalej spokojnie. A
Stasiowi nie brakło wprawdzie ochoty, by widzieć walkę olbrzymów, ale
obawiał się o Nel. Gdyby słoń puścił się w cwał, palankin mógł się rozlecieć,
a co gorzej, ogromny zwierz mógł nim zaczepić o pierwszą lepszą gałąź, a
wówczas życie Nel byłoby w strasznym niebezpieczeństwie. Staś wiedział z
opisów polowań, które czytywał jeszcze w Port–Saidzie, że polujący na tygrysy
w Indiach więcej niż tygrysów obawiają się tego, by słoń w popłochu lub
pościgu nie zawadził wieżyczką o drzewo. Wreszcie i sam cwał olbrzyma jest
tak ciężki, że podobnej jazdy nikt bez szwanku dla zdrowia nie mógłby długo
wytrzymać.
Lecz z drugiej strony
obecność Kinga usuwała mnóstwo niebezpieczeństw. Złośliwe i zuchwałe bawoły,
które spotkali tegoż dnia dążące do małego jeziorka, gdzie zbierał się
pod wieczór wszelki zwierz okoliczny, pierzchły na jego widok także i okrążywszy
całe jeziorko piły po drugiej stronie. W nocy King, przywiązany za tylną
nogę do drzewa, pilnował namiotu, w którym spała Nel; była to zaś straż tak
pewna, że Staś kazał wprawdzie palić ogień, ale uznał za rzecz zbyteczną otaczać
obóz zeribą, chociaż wiedział, że w okolicy zamieszkanej przez tak liczne
stada antylop nie może braknąć i lwów. Jakoż zdarzyło się tej samej nocy,
że kilka ich poczęło ryczeć w olbrzymich jałowcach rosnących na zboczach
wzgórz. Mimo płonącego ognia lwy, znęcone zapachem koni, zbliżały się do
obozu, lecz gdy wreszcie Kingowi sprzykrzyło się słuchać ich głosów i gdy
nagle wśród ciszy rozległ się na kształt grzmotu jego groźny baritus – umilkły
jak niepyszne, zrozumiawszy widocznie, że z tego rodzaju osobą lepiej
jest nie wdawać się w żaden bezpośredni interes. Dzieci spały też przez
resztę nocy wybornie i dopiero świtaniem puściły się w dalszą podróż.
Lecz dla Stasia zaczęły
się znów troski i niepokoje. Naprzód zmiarkował, że podróżują wolno i że nie
będą mogli robić więcej nad dziesięć kilometrów dziennie. Posuwając się w
ten sposób zdołaliby wprawdzie za miesiąc dotrzeć do granicy Abisynii, ponieważ
jednak Staś postanowił iść we wszystkim za radą Lindego, a Linde
twierdził stanowczo, że do Abisynii przedrzeć się nie zdołają, przeto pozostawała
tylko droga do oceanu. Ale wedle obliczeń Szwajcara od oceanu dzieliło ich
przeszło tysiąc kilometrów – i to w prostej linii, albowiem do leżącego bardziej
na południe Mombassa było jeszcze dalej, przeto cała podróż musiałaby
zająć przeszło trzy miesiące czasu. Staś z trwogą myślał, że jest to trzy
miesiące znojów, trudów i niebezpieczeństw ze strony szczepów murzyńskich,
na które mogli natrafić. Byli jeszcze w kraju pustym, z którego wygnała
ludność ospa i wieści o rajzach derwiszów, ale Afryka jest w ogóle dość
ludna, musieli więc prędzej czy później wejść w okolice zamieszkane przez nieznane
pokolenia, rządzone jak zwykle przez dzikich i okrutnych królików. Było
nie lada zadaniem wynieść z takich opałów wolność i życie.
Staś liczył po prostu na
to, że jeśli trafią na lud Wa–himów, to wyćwiczy kilkudziesięciu wojowników
w strzelaniu, a następnie skłoni ich wszelkimi obietnicami, by towarzyszyli
mu aż do oceanu. Ale Kali nie miał żadnego pojęcia o tym, gdzie mieszkają
Wa–hima, a Linde, który coś o nich słyszał, nie mógł również ani wskazać drogi
do nich, ani oznaczyć dokładnie miejscowości przez nich zajętej. Linde wspomniał
o jakimś wielkim jeziorze, o którym wiedział tylko z opowiadań, a Kali
twierdził na pewno, że z jednej strony tego jeziora, które nazywał Bassa–Narok,
mieszkają Wa–hima, z drugiej Samburu. Otóż Stasia trapiło to, że w geografii
Afryki, której w szkole w Port–Saidzie uczono bardzo dokładnie, nie było o
takim jeziorze żadnej wzmianki. Gdyby mówił mu o nim tylko Kali, przypuszczałby,
że to jest Wiktoria–Nianza, ale nie mógł mylić się w ten sposób Linde, który
szedł właśnie od Wiktorii na północ wzdłuż gór Karamojo i z wieści zasięgniętych
od mieszkańców tychże gór doszedł do wniosku, że to tajemnicze jezioro leży
dalej na wschód i północ. Staś nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, a natomiast
obawiał się, że może na jezioro i Wa–himów całkiem nie trafić; obawiał się
także dzikich szczepów, bezwodnych dżungli, nieprzebytych gór, muchy
tse–tse, która zabija zwierzęta; bał się śpiączki, febry dla Nel, upałów i
tych niezmiernych przestrzeni, które dzieliły ich jeszcze od oceanu.
Lecz po opuszczeniu Góry
Lindego nie pozostawało nic innego jak iść naprzód, ciągle na wschód i na
wschód. Linde mówił wprawdzie, że jest to podróż nad siły nawet
doświadczonego i energicznego podróżnika, ale Staś zdobył już dużo doświadczenia,
a co do energii, to ponieważ szło o Nel, postanowił wydobyć z siebie tyle
zaradności, ile będzie potrzeba. Tymczasem chodziło 0 oszczędzanie sił dziewczynki,
więc postanowił podróżować tylko od szóstej rano do dziesiątej przed
południem, a drugi etap od trzeciej do szóstej wieczorem, to jest do zachodu
słońca, czynić tylko wówczas, gdyby na miejscu pierwszego postoju nie było
wody.
Ale tymczasem, ponieważ
deszcze padały w czasie massiki bardzo obficie, wodę znajdowali wszędzie.
Jeziorka utworzone przez ulewy w dolinach były jeszcze dobrze napełnione, a
z gór spływały tu i ówdzie strumienie toczące kryształową i chłodną wodę,
w której kąpiel była wyborna, a zarazem zupełnie bezpieczna, albowiem
krokodyle mieszkają tylko w większych wodach, w których nie brak ryb stanowiących
ich zwykłe pożywienie.
Staś jednak nie pozwalał
pić dziewczynce surowej wody, jakkolwiek odziedziczył po Lindem doskonały
filtr, którego działanie napełniało zawsze zdumieniem Kalego i Meę. Oboje
widząc, że filtr zanurzony w mętną białawą wodę przepuszcza do zbiornika
tylko czystą i przezroczą, pokładali się ze śmiechu i bili się dłońmi po
kolanach na znak podziwu i radości.
W ogóle podróż z początku
szła łatwo. Mieli po Lindem spore zapasy kawy, herbaty, cukru, bulionu,
różnych konserw i wszelkiego rodzaju lekarstw. Staś nie potrzebował
oszczędzać ładunków, było ich bowiem więcej, niż mogli zabrać; nie brakło
również rozmaitych narzędzi, broni wszelkiego kalibru i rac, które przy zetknięciu
się z Murzynami mogły się bardzo przydać. Kraj był żyzny; zwierzyny, a więc
świeżego mięsa, wszędy obfitość. Owoców również. Tu i ówdzie w nizinach
trafiały się błota, ale pokryte jeszcze wodą, a zatem nie zarażające powietrza
szkodliwymi wyziewami. Moskitów, które wszczepiają w krew febrę, nie było
na wyżynach wcale. Upał od dziesiątej rano czynił się wprawdzie nieznośny,
ale mali podróżnicy zatrzymywali się w czasie tak zwanych "białych godzin"
w głębokim cieniu wielkich drzew, przez których gęstwę nie przedzierał się
żaden promień słoneczny. Zdrowie dopisywało Nel, Stasiowi i Murzynom doskonale.
Rozdział 38
Piątego dnia podróży Staś
jechał razem z Nel na Kingu, trafili bowiem na szeroki pas akacji rosnących
tak gęsto, że konie mogły iść tylko szlakiem utorowanym przez słonia. Godzina
była wczesna, ranek promienny i rosisty. Dzieci rozmawiały o podróży i o
tym, że każdy dzień zbliża ich jednak do oceanu i do ojców, do których oboje
nie przestawali tęsknić ciągle. Był to od chwili porwania ich z Fajumu
niewyczerpany przedmiot wszystkich rozmów, które wzruszały ich zawsze do
łez. I powtarzali wciąż jedno w kółko: że tatusiowie myślą, iż oni już nie
żyją albo że przepadli na wieki – i obaj martwią się, i wbrew nadziei wysycają
do Chartumu Arabów po wieści, a oni oto są już daleko nie tylko od Chartumu,
ale i od Faszody, a za pięć dni będą jeszcze dalej – a potem znów jeszcze
dalej, aż wreszcie dotrą do oceanu albo przedtem jeszcze do jakich miejsc,
skąd będzie można przesłać depeszę. Jedyną w całej karawanie osobą, która
wiedziała, co ich jeszcze czeka, był Staś – Nel natomiast była najgłębiej
przekonana, że nie ma takiej rzeczy na świecie, której "Stes" nie
potrafiłby dokonać, i była zupełnie pewna, że ją doprowadzi do brzegu.
Więc nieraz uprzedzając wypadki wyobrażała sobie w swej małej główce, co to
będzie, gdy przyjdzie pierwsza o nich wiadomość – i szczebiocąc jak ptaszek
opowiadała o tym Stasiowi. "Siedzą – mówiła – tatusiowie w Port–Saidzie
i płaczą, aż tu wchodzi boy z depeszą. Co to jest? Mój albo twój tatuś
otwiera, patrzy na podpis i czyta: "Staś i Nel". O, to dopiero się
ucieszą! to dopiero się zerwą, żeby jechać naprzeciw nas! to dopiero będzie
radość w całym domu – i tatusiowie się ucieszą, i wszyscy się ucieszą – i
będą cię chwalili – i przyjadą – i ja obejmę mocno tatusia za szyję, i potem
będziemy zawsze razem... i.."
I kończyło się na tym, że
bródka zaczynała się jej trząść, śliczne oczki zmieniały się w dwie fontanny,
a w końcu opierała głowę na ramieniu Stasia i płakała zarazem z żalu, tęsknoty
i radości na myśl o przyszłym spotkaniu. A Staś, lecąc wyobraźnią w przyszłość,
odgadywał, że ojciec będzie dumny z niego, że powie mu: "Spisałeś
się, jak na Polaka przystało" – i wzruszenie ogarniało go ogromne, a w
sercu rodziła się tęsknota, zapał i nieugięta jak stal odwaga. "Muszę
– mówił sobie – wyratować Nel, muszę dożyć takiej chwili". I wówczas
jemu także zdawało się, że nie ma takich niebezpieczeństw, których nie
zdołałby zwyciężyć, ani takich przeszkód, których nie zdołałby skruszyć.
Ale do ostatecznego
zwycięstwa było jeszcze daleko. Tymczasem przedzierali się przez gaj akacyj.
Długie kolce tych drzew czyniły nawet na skórze Kinga białawe rysy. Wreszcie
gaj zrzedniał, a poprzez gałęzie rozrzuconych drzew widać było dalej zieloną
dżunglę. Staś, mimo że upał dawał się już mocno we znaki, wysunął się z palankinu
i usadowił się na karku słonia, by obaczyć, czy na widnokręgu nie ma jakich
stad antylop lub zebr, postanowił bowiem odnowić zapas mięsa.
Jakoż po prawej stronie
dojrzał stadko arielów, złożone z kilku sztuk, a wśród nich dwa strusie, lecz
gdy minęli ostatnią kępę drzew i słoń zwrócił się na lewo, inny widok uderzył
oczy chłopca: oto w odległości pół kilometra spostrzegł obszerny łan manioku,
a na skraju łanu kilkanaście czarnych postaci, zajętych widocznie robotą w
polu.
– Murzyni! – zawołał
zwracając się do Nel.
I serce poczęło mu bić
niespokojnie. Przez chwilę zawahał się, czy nie zawrócić i nie skryć się na
powrót w akacjach, lecz przyszło mu na myśl, że w zaludnionym kraju trzeba
będzie jednak prędzej czy później spotkać się z mieszkańcami i wejść z nimi w
stosunki i że od tego, jak się te stosunki ułożą, zależeć może los całej
podróży, więc po krótkim namyśle skierował słonia ku polu.
W tej samej chwili zbliżył
się Kali i ukazując ręką na kępę drzew, rzekł:
– Panie wielki, oto tam
wieś murzyńska, a tu kobiety pracują przy manioku. Czy mam podjechać ku nim?
– Podjedziemy razem –
odpowiedział Staś – i wówczas powiesz im, że przybywamy jako przyjaciele.
– Wiem, panie, co im
powiedzieć – zawołał z wielką pewnością siebie młody Murzyn.
I zwróciwszy konia ku
pracującym, złożył dłonie koło ust i jął krzyczeć:
– Yambo, he! yambo sana!
Na ten głos zajęte okopywaniem
manioku kobiety zerwały się i stanęły jak wryte, ale trwało to tylko jedno
mgnienie oka, następnie bowiem porzuciwszy w popłochu motyki i kobiałki,
poczęły z wrzaskiem uciekać ku owym drzewom, wśród których kryła się wieś.
Mali podróżnicy zbliżali
się wolno i spokojnie. W gęstwinie rozległo się wycie kilkuset głosów, po czym
zapadła cisza. Przerwał ją wreszcie głuchy, ale donośny huk bębna, który
nie ustawał już później ani na chwilę.
Było to widocznie hasło
do boju dla wojowników, albowiem przeszło trzystu ich wysunęło się nagle z
gęstwiny. Wszyscy ustawili się w długi szereg przed wioską. Staś zatrzymał
Kinga w odległości stu kroków i począł im się przypatrywać. Słońce
oświecało ich dorodne postacie, szerokie piersi i silne ramiona. Uzbrojeni
byli w łuki i włócznie. Naokół bioder mieli krótkie spódniczki z wrzosów, a
niektórzy – ze skór małpich. Głowy ich zdobiły pióra strusi, papug lub
wielkie peruki zdarte z czaszek pawianów. Wyglądali wojowniczo i groźnie,
ale stali nieruchomie i w milczeniu, albowiem zdumienie ich nie miało
wprost granic i potłumiło chęć do boju. Wszystkie oczy wlepione były w Kinga,
w biały palankin i w siedzącego na karku słonia białego człowieka.
A jednakże słoń nie był dla
nich zwierzęciem nie znanym. Przeciwnie! żyli oni pod ciągłą przemocą słoni,
których całe stada wyniszczały nocami ich pola maniokowe oraz plantacje
bananów i palm dum. Ponieważ włócznie i strzały nie przebijały skóry słoniowej,
biedni Murzyni walczyli ze szkodnikami za pomocą ognia, za pomocą krzyków,
naśladowania głosów kogucich, kopania dołów i urządzania pułapek z pni
drzewnych. Ale tego, by słoń stał się niewolnikiem człowieka i pozwalał
sobie siedzieć na karku, nikt z nich nigdy nie widział i żadnemu podobna
rzecz nie chciała się w głowie pomieścić. Toteż widok, jaki mieli przed sobą,
tak dalece przechodził wszelkie ich pojęcia i wyobrażenia, że sami nie
wiedzieli, co im wypada czynić: walczyć czy uciekać, gdzie oczy poniosą,
choćby przyszło pozostawić wszystko na wolę losu.
Więc w niepewności,
trwodze i zdumieniu szeptali tylko wzajem do siebie:
– O matko! co to za
stworzenia przychodzą do nas i co nas czeka z ich ręki?
A wtem Kali, podjechawszy
do nich na rzut włóczni, stanął w strzemionach i począł wołać:
– Ludzie, ludzie! słuchajcie
głosu Kalego, syna Fumby, potężnego króla Wa–bimów znad brzegów
Bassa–Narok, o, słuchajcie, słuchajcie! i jeśli rozumiecie jego mowę, uważajcie
na każde jego słowo!
– Rozumiemy! – zabrzmiała
odpowiedź z trzystu ust.
– Niechaj wystąpi wasz
król, niech powie imię swoje i niech otworzy uszy i wargi, aby mógł słyszeć
lepiej!
– M'Rua! M'Rua! –
poczęły wołać liczne głosy.
M'Rua wysunął się przed
szereg, ale nie więcej niż na trzy kroki. Był to stary już Murzyn, wysoki i
silnie zbudowany, lecz nie grzeszący widocznie zbytnią odwagą, gdyż łydki
tak drżały pod nim, że musiał wbić ostrze dzidy w ziemię i oprzeć się na drzewcu,
by utrzymać się na nogach.
Za jego przykładem i inni
wojownicy powbijali również dzidy w ziemię na znak, że chcą wysłuchać spokojnie
słów przybysza.
A Kali podniósł jeszcze
głos:
– M'Ruo i wy, ludzie
M'Ruy! Słyszeliście, że mówi do was syn króla Wa–bimów, którego krowy
pokrywają tak gęsto góry koło Bassa–Narok, jak mrówki pokrywają ciało
zabitej żyrafy. A cóż powiada Kali, syn króla Wa–himów? Oto zwiastuje wam
wielką i szczęśliwą nowinę, że przybywa da waszej wsi – dobre Mzimu!
Po czym zawołał jeszcze
głośniej:
– Tak jest. Dobre Mzimu!
Ooo!
Z ciszy, jaka zapadła,
można było zmiarkować, jak niezmierne wrażenie sprawiły słowa Kalego. Zakołysała
się fala wojowników, albowiem jedni, parci ciekawością, posunęli się o
parę kroków naprzód, drudzy cofnęli się z trwogi. M'Rua oparł się obu rękoma na
włóczni – i czas jakiś trwało głuche milczenie. Dopiero po chwili szmer
przebiegł szeregi i pojedyncze głosy poczęły powtarzać: "Mzimu!",
"Mzimu!", a tu i ówdzie ozwały się okrzyki: "Yancig,
yancig!", wyrażające zarazem cześć i powitanie.
Lecz głos Kalego zapanował
znów nad szmerem i okrzykami:
– Patrzcie i cieszcie
się! Oto dobre Mzimu siedzi tam, w tej białej chacie na grzbiecie wielkiego
słonia, a wielki słoń słucha go, jak niewolnik słucha pana i jak dziecko
słucha matki. O! ani wasi ojcowie, ani wy nie widzieliście nic podobnego...
– Nie widzieliśmy!
yancig! yancig!...
I oczy wszystkich
wojowników zwróciły się na "chatę", czyli na palankin.
A Kali, który w czasie
lekcji religii na Górze Lindego dowiedział się, że wiara porusza góry, i był
głęboko przekonany, że modlitwa białej bibi może wszystko wyjednać u Boga,
tak dalej i z zupełną szczerością opowiadał o dobrym Mzimu:
– Słuchajcie! słuchajcie!
Dobre Mzimu jedzie na słoniu w tę stronę, w której słońce wstaje za górami z
wody; tam dobre Mzimu powie Wielkiemu Duchowi, by przyssał wam chmury, a te
chmury będą w czasie suszy polewały deszczem wasze proso, wasz maniok, wasze
banany i trawy w dżungli, abyście mieli dużo do jedzenia i aby wasze krowy
miały dobrą paszę i dawały gęste i tłuste mleko. Czy chcecie dużo jedzenia
i mleka, o, ludzie?
– He! chcemy, chcemy!
– ...I dobre Mzimu powie
Wielkiemu Duchowi, by przysłał wam wiatr, który wywieje z waszej wsi tę
chorobę, co zmienia ciało w plaster miodu. Czy chcecie, by on ją wywiał, o,
ludzie?
– He! niech ją wywieje!
...I Wielki Duch na prośbę
dobrego Mzimu obroni was od napaści i od niewoli, i od szkód w waszych polach...
i od lwa, i od pantery, i od węża, i od szarańczy...
– Niech tak uczyni...
– Więc teraz słuchajcie
jeszcze i patrzcie, kto siedzi przed chatą między uszyma strasznego słonia.
Oto siedzi tam bwana kubwa – biały pan – wielki i mocny, którego boi się
słoń...
– He!
– ...Który ma w ręku
piorun i zabija nim złych ludzi...
– He!
– ...Który zabija lwy...
– He!
– ...Który wypuszcza
węże ogniste...
– He!
– ...Który łamie skały...
– He!
– ...Który jednak nie
uczyni wam nic złego, jeżeli uczcicie dobre Mzimu!
– Yancig! yancig!
– I jeśli naznosicie mu
suchej mąki z bananów, jaj kurzych, świeżego mleka i miodu.
– Yancig! yancig!
– Więc zbliżcie się i
padnijcie na twarz przed dobrym Mzimu.
M'Rua i jego wojownicy
poruszyli się i nie przestając "yancigować" ani na chwilę,
posunęli się o kilkanaście kroków naprzód, ale zbliżali się ostrożnie,
albowiem i zabobonny lęk przed Mzimu, i prosty strach przed słoniem hamowały
ich kroki. Widok Saby przeraził ich na nowo, gdyż poczytali go za wobo, to
jest za wielkiego płowego lamparta, który zamieszkuje tamtejsze okolice
oraz południową Abisynię i którego miejscowi mieszkańcy boją się więcej niż
lwa, albowiem mięso ludzkie przekłada nad wszelkie inne i z niesłychaną zuchwałością
napada nawet na zbrojnych mężczyzn. Uspokoili się jednak widząc, że mały
brzuchaty Murzynek trzyma straszliwego wobo na powrozie. Ale nabrali
jeszcze większego wyobrażenia o potędze dobrego Mzimu jak również
białego pana i spoglądając to na słonia, ta na Sabę, szeptali sobie wzajem:
"Jeżeli oczarowali nawet wobo, to któż na świecie im się oprze?"
Lecz najuroczystsza chwila nadeszła dopiero wówczas, gdy Staś zwróciwszy
się ku Nel skłonił się naprzód głęboko, a następnie porozsuwał urządzone
jak firanki ściany palankinu i ukazał oczom zgromadzonych dobre Mzimu. M'Rua
i wszyscy wojownicy padli na twarz, tak że ciała ich utworzyły długi żywy
pomost. Nikt nie śmiał się ruszyć, a trwoga zapanowała we wszystkich sercach
tym większa, gdy King, czy to na rozkaz Stasia, czy z własnej ochoty,
podniósł do góry trąbę i zaryczał potężnie, a za jego przykładem ozwał się
Saba najgłębszym basem, na jaki umiał się zdobyć. Wówczas ze wszystkich
piersi wyrwało się podobne do błagalnego jęku: "Aka! aka! aka!" –
i trwało dopóty, dopóki Kali znów nie przemówił:
– M'Ruo i wy, dzieci
M'Ruy! Oddaliście cześć dobremu Mzimu, więc wstańcie, patrzcie i napełnijcie
nim oczy wasze, albowiem kto to uczyni, będzie nad nim błogosławieństwo
Wielkiego Ducha. Wygnajcie też strach z piersi i brzuchów waszych i
wiedzcie, że tam, gdzie przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być
przelana.
Na te słowa, a zwłaszcza
wskutek oświadczenia, że wobec dobrego Mzimu śmierć nie może nikogo
spotkać, podniósł się M'Rua, a za nim inni wojownicy i poczęli patrzyć nieśmiało,
ale chciwie na dobrotliwe bóstwo. Jakoż musieliby przyznać, gdyby Kali
zapytał o to po raz drugi, że ani ich ojcowie, ani oni nie widzieli nic
podobnego. Oczy ich przywykły bowiem do poczwarnych, wyrobionych z drzewa
i z włochatych kokosowych orzechów postaci bożków, a teraz stało przed
nimi na grzbiecie słonia jasne bóstewko, łagodne, słodkie i uśmiechnięte, podobne
do białego ptaka i zarazem do białego kwiatu. Toteż strach ich przeszedł;
piersi odetchnęły swobodniej, grube wargi poczęły się uśmiechać, a ręce mimo
woli wyciągać się do cudnego zjawiska.
– O, yancig! yancig!,
yancig!
Wszelako Staś, który
zwracał na wszystko jak najbaczniejszą uwagę, spostrzegł, że jeden Murzyn,
przybrany w spiczastą czapkę ze skóry szczurów, wysunął się zaraz po
ostatnich słowach Kalego z szeregu i pełznąc jak wąż w trawie, skierował
się ku osobnej chacie stojącej na uboczu poza ogrodzeniem, ale otoczonej
także wysokim częstokołem powiązanym pnączami.
Tymczasem dobre Mzimu,
lubo wielce zakłopotane rolą bóstwa, wyciągnęło z polecenia Stasia swą małą
rączkę i poczęło witać Murzynów. Czarni wojownicy śledzili z radością
oczyma każdy ruch tej małej ręki wierząc głęboko, że są w tym potężne
"czary", które uchronią ich i zabezpieczą od mnóstwa klęsk. Niektórzy
uderzając się w piersi i biodra mówili też: "O matko! teraz dopiero będziemy
mieli dobrze – my i krowy nasze!" M'Rua, ośmielony już zupełnie,
zbliżył się do słonia, uderzył raz jeszcze czołem dobremu Mzimu, a potem
skłoniwszy się Stasiowi odezwał się w następujący sposób:
– Czy wielki pan, który
prowadzi na słoniu białe bóstwo, zechce zjeść kawałek M'Ruy i czy zgodzi się
na to, aby M'Rua zjadł kawałek jego i aby się stali braćmi, między którymi
nie masz kłamstwa i zdrady?
Kali przetłumaczył natychmiast
te słowa, lecz widząc z twarzy Stasia, że nie ma najmniejszej ochoty na
"kawałek" M'Ruy, zwrócił się do starego Murzyna i rzekł:
– O, M'Ruo! czy myślisz
naprawdę, że biały pan, tak potężny, którego boi się słoń, który ma w ręku
piorun, który zabija lwy, któremu kiwa ogonem wobo, który wypuszcza węże
ogniste i lamie skały, może zawierać braterstwo krwi z byle królem? Pomyśl, o
M'Ruo, zali Wielki Duch nie ukarałby cię za zuchwalstwo i zali nie dosyć
będzie dla ciebie chwały, jeśli zjesz kawałek Kalego, syna Fumby, władcy
Wa–himów, i jeśli Kali, syn Fumby zje kawałek ciebie?
– Nie jestżeś niewolnikiem?
– zapytał M'Rua.
– Pan wielki nie porwał
Kalego ani go kupił, tylko ocalił mu życie, przeto Kali prowadzi dobre Mzimu i
pana do krainy Wa–bimów, aby Wa–himowie i Fumba oddali im cześć i złożyli
dary wielkie.
– Niech więc będzie, jak
mówisz, i niech M'Rua zje kawałek Kalego, a Kali kawałek M'Ruy.
– Niech tak będzie! –
powtórzyli wojownicy.
– Gdzie jest czarownik?
– zapytał król.
– Gdzie czarownik?
gdzie czarownik? gdzie Kamba? – poczęły wołać liczne głosy.
A wtem zaszło coś takiego,
co mogło zmienić całkowicie położenie rzeczy, zamącić przyjazne stosunki
i uczynić Murzynów wrogami świeżo przybyłych gości. Oto w stojącej na
uboczu i otoczonej osobnym częstokołem chacie rozległ się nagle piekielny hałas.
Był to jakby ryk lwa, jakby grzmot, jakby huk bębna, jakby śmiech hieny,
wycie wilka i jakby skrzypienie przeraźliwe zardzewiałych żelaznych zawias.
King posłyszawszy te okropne głosy począł ryczeć, Saba szczekać, osioł, na
którym siedział Nasibu, rżeć. Wojownicy skoczyli jak oparzeni i powyrywali
dzidy z ziemi. Uczyniło się zamieszanie. O uszy Stasia odbiły się niespokojne
okrzyki: "Nasze Mzimu! Nasze Mzimu!" Cześć i życzliwość, z jaką
spoglądano na przybyszów, znikły w jednej chwili. Oczy dzikich poczęły
rzucać podejrzliwe i nieprzyjazne spojrzenia. Groźne szmery jęły podnosić
się wśród tłumu, a straszliwy hałas w samotnej chacie wzmagał się coraz
bardziej.
Kali przeraził się i
przysunąwszy się szybko do Stasia począł mówić przerywanym ze wzruszenia
głosem:
– Panie, to czarownik
zbudził złe Mzimu, ktore boi się, że je ominą ofiary, i ryczy ze złości.
Uspokój, panie, czarownika i złe Mzimu wielkimi darami, albowiem inaczej
ci ludzie zwrócą się przeciw nam.
– Uspokoić ich? – zapytał
Staś.
I nagle ogarnął go gniew na
przewrotność i chciwość czarownika, a niespodziane niebezpieczeństwo
wzburzyło go do dna duszy. Smagła twarz jego zmieniła się zupełnie tak samo
jak wówczas, gdy zastrzelił Gebhra, Chamisa i dwóch Beduinów. Oczy błysnęły
mu złowrogo, zacisnęły się wargi i pięści, a policzki pobladły.
– Ach, ja ich uspokoję!
– rzekł.
I bez namysłu pognał
słonia ku chacie.
Kali, nie chcąc pozostać
sam wśród Murzynów, ruszył za nim. Z piersi dzikich wojowników wydarł się
okrzyk – nie wiadomo: czy trwogi, czy wściekłości, lecz zanim się opamiętali,
trzasnął i runął pod naciskiem głowy słonia częstokół, potem rozsypały się
gliniane ściany chaty i dach wyleciał wśród kurzawy w powietrze, a jeszcze
po chwili M'Rua i jego ludzie ujrzeli czarną trąbę wzniesioną do góry, na
końcu zaś trąby – czarownika Kambę.
A Staś spostrzegłszy na
podłodze wielki bęben, uczyniony z pnia wypróchniałego drzewa i obciągnięty
małpią skórą; kazał go sobie podać Kalemu i zawróciwszy stanął wprost
zdumionych wojowników.
– Ludzie – rzekł donośnym
głosem – to nie wasze Mzimu ryczy, to ten łotr huczy na bębnie, by wyłudzać
od was dary, a wy boicie się jak dzieci!
To rzekłszy chwycił za
sznur przewleczony przez wyschniętą skórę w bębnie i począł nim z całej siły
kręcić w koło. Te same głosy, które poprzednio tak przeraziły Murzynów,
rozległy się i teraz, a nawet jeszcze przeraźliwiej, gdyż nie tłumiły ich
ściany chaty.
– O, jakże głupi jest
M'Rua i jego dzieci! – zakrzyknął Kali.
Staś oddał mu bęben, Kali
zaś począł hałasować na nim z takim zapałem, że przez chwilę nie można było
dosłyszeć ani słowa. Aż gdy nareszcie miał dosyć, cisnął bęben pod nogi
M'Ruy.
– Oto jest wasze Mzimu!
– zawołał z wielkim śmiechem.
Po czym jął ze zwykłą
Murzynom obfitością słów przemawiać do wojowników nie żałując przy tym wcale
drwin i z nich, i z M'Ruy. Oświadczył im wskazując na Kambę, że "ów
złodziej w czapce ze szczurów" oszukiwał ich przez wiele pór dżdżystych i
suchych, a oni paśli go fasolą, koźlętami i miodem. Jestże drugi głupszy
król i naród na świecie? Wierzyli w moc starego oszusta i w jego czary, więc
niech patrzą teraz, jak ten wielki czarownik wisi na trąbie słonia i
krzyczy: "Aka!", by wzbudzić litość białego pana. Gdzież jego moc?
gdzież jego czary? czemu żadne złe Mzimu nie ryknie teraz w jego obronie?
Ach!. cóż to jest to ich Mzirnu? płachta małpiej skóry i kawał spróchniałego
pnia, który rozdepce słoń! U Wa–himów ani kobiety, ani dzieci nie bałyby się
takiego Mzimu, a boi się go M'Rua i jego ludzie. Jedno jest tylko prawdziwe
Mzimu i jeden prawdziwie wielki i mocny pan niech więc oddadzą im cześć i
niech naznoszą jak najwięcej darów, inaczej bowiem posypią się na nich
klęski, o jakich nie słyszeli dotychczas.
Dla Murzynów nie potrzeba
było nawet tych słów, gdyż już to, że czarownik razem ze swym złym Mzimu okazał
się tak niesłychanie słabszym od nowego, białego bóstwa i od białego pana,
wystarczyło im najzupełniej, by go opuścić i okryć pogardą. Poczęli więc
na nowo "yancigować", a nawet z większą jeszcze pokorą i skwapliwością.
Ale ponieważ źli byli na siebie, że przez tyle lat pozwolili się Kambie
oszukiwać, więc chcieli koniecznie go zabić. Sam M'Rua prosił Stasia, by pozwolił
go związać i zachować dopóty, dopóki nie obmyślą mu dość okrutnej śmierci.
Nel jednak postanowiła darować mu życie, a ponieważ Kali zapowiedział, że
tam gdzie przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być przelana, przeto Staś
pozwolił tylko na wypędzenie ze wsi nieszczęśliwego czarownika.
Kamba, który się spodziewał,
że umrze w najwymyślniejszych męczarniach; padł na twarz przed dobrym Mzimu
i szlochając dziękował mu za ocalenie. I odtąd nic już nie zmąciło uroczystości.
Zza częstokołu wysypały się kobiety i dzieci, albowiem wieść o przybyciu nadzwyczajnych
gości rozeszła się po całej wsi i chęć widzenia białego Mzimu przemogła
strach. Staś i Nel widzieli po raz pierwszy osadę prawdziwych dzikich, do
których nie dotarli nawet Arabowie. Ubranie tych Murzynów składało się
tylko z wrzosów lub ze skór pozawiązywanych naokół bioder; wszyscy byli
tatuowani. Zarówno mężczyźni, jak kobiety mieli przedziurawione uszy i w
tych otworach kawałki drzewa lub kości tak duże, że porozciągane klapki
uszu sięgały ramion. W dolnej wardze nosili pelele, to jest drewniane lub kościane
krążki, wielkie jak spodki od filiżanek. Znakomitsi wojownicy i ich żony
mieli na szyjach kołnierze z żelaznego lub mosiężnego drutu tak wysokie i
sztywne, że zaledwie mogli poruszać głowami.
Należeli też widocznie do
szczepu Szylluków, który ciągnie się daleko na wschód, albowiem Kali i Mea
rozumieli wybornie ich mowę, a Staś w połowie. Nie posiadali jednak nóg tak
długich jak pobratymcy ich mieszkający nad rozlewiskami Nilu, byli szersi w
ramionach, mniej wysocy i w ogóle mniej podobni do ptaków brodzących. Dzieci
wyglądały jak pchełki i nie zeszpecone jeszcze przez pelele, były bez
porównania od starszych ładniejsze.
Kobiety, napatrzywszy się
naprzód z dala dobremu Mzimu, poczęły na wyścigi z wojownikami znosić mu
dary składające się z koźląt, kur, jaj, czarnej fasoli i piwa warzonego z
prosa. Trwało to dopóty, dopóki Staś nie powstrzymał tego napływu zapasów,
a ponieważ zapłacił za nie hojnie paciorkami i kolorowym perkalem, a Nel
rozdała dzieciom kilkanaście lusterek odziedziczonych po Lindem, przeto radość
niezmierna zapanowała w całej wsi, i naokół namiotu, do którego schronili
się mali podróżnicy, rozlegały się wciąż wesołe i pełne zachwytu okrzyki. Potem
wojownicy odbyli na cześć gości taniec wojenny i stoczyli udaną bitwę, a w
końcu przystąpiono do zawarcia braterstwa krwi między Kalim a M'Ruą.
Ponieważ nie było Kamby,
który do tej ceremonii był koniecznie potrzebny, więc zastąpił go stary
Murzyn znający dostatecznie zaklęcia. Ów zabiwszy koźlę wyjął z niego wątrobę
i podzielił ją na kilka sporych kąsków, po czym jął obracać ręką i nogą
rodzaj kołowrotka i spoglądając to na Kalego, to na M'Ruę, ozwał się
uroczystym głosem:
– Kali, synu Fumby, czy
chcesz zjeść kawałek M'Ruy, syna M'Kuli – i ty M'Ruo, synu M'Kuli, czy chcesz
zjeść kawałek Kalego, syna Fumby?
– Chcemy – ozwali się
przyszli bracia.
– Czy chcecie, aby serce
Kalego było sercem M'Ruy, a serce M'Ruy sercem Kalego?
– Chcemy
– I ręce, i włócznie, i
krowy?
– I krowy!
– I wszystko, co każdy
ma lub będzie miał?
– Co ma i będzie miał!
– I aby nie było między
wami kłamstwa ani zdrady, ani nienawiści?
– Ani nienawiści!
– I aby jeden nigdy
drugiego nie okradł?
– Nigdy!
– I abyście byli braćmi?
– Tak!
Kołowrotek obracał się
coraz prędzej. Zgromadzeni naokół wojownicy śledzili z coraz większym
zajęciem jego ruchy.
– Ao! – zawołał stary
Murzyn – lecz gdyby jeden z was okłamał drugiego; gdyby go zdradził, gdyby go
okradł, gdyby go otruł, gdyby go zabił, niech będzie przeklęty.
– Niech będzie przeklęty!
– powtórzyli wszyscy wojownicy.
– A jeśli jest kłamcą i
knuje zdradę, niech nie przełknie krwi swego brata i niech ją zrzuci w naszych
oczach!
– Och, w naszych oczach!
– I niech umrze!
– Niech umrze!
– Niech go rozedrze
wobo!
– Wobo!
– Albo lew!
– Albo lew!
– Niech go stratuje słoń
i nosorożec, i bawół!
– O! i bawół – powtórzył
chór.
– I niech go ukąsi wąż!
– Wąż.
– A język jego niechaj
stanie się czarny!
– Czarny.
– A oczy niech mu
uciekną w tył głowy!
– W tył głowy.
– I niech chodzi piętami
do góry!
– Ha! piętami do góry.
Nie tylko Staś, ale i Kali
gryźli wargi, by nie wybuchnąć śmiechem, a tymczasem zaklęcia powtarzały się
coraz straszniejsze, kołowrotek obracał się tak szybko, że oczy nie mogły
za jego obrotami nadążyć. Trwało to dopóty, dopóki stary Murzyn nie stracił
zupełnie sił i oddechu.
Wówczas siadł na ziemi i
przez jakiś czas kiwał głową na obie strony w milczeniu. Po chwili jednak podniósł
się i wziąwszy nóż naciął nim skórę na ramieniu Kalego, i umazawszy jego krwią
kawałek wątroby koźlęcej wsunął go w usta M'Ruy, drugi zaś kawałek, umazany
we krwi króla, w usta Kalego. Obaj połknęli je tak szybko, że aż zagrały im
krtanie, a oczy wyszły na wierzch, po czym chwycili się za ręce na znak wiernej
i wieczystej przyjaźni.
Wojownicy zaś poczęli wołać
z radością:
– O