Mi­tręga

                      

Posłał raz Pan Bóg na ziemię Anioła, który nigdy jesz­cze na niej nie był. Pa­trzał na nią tylko z wy­soka, a do uszu jego do­cho­dziły stamtąd skargi i na­rzeka­nia. Cie­kawy więc był z bli­ska zo­ba­czyć ten pa­dół pła­czu. Sprawa z którą zo­stał wy­słany nie była tak bar­dzo pilna, po­zwolił mu więc Pan Bóg, aby się bliżej rozpa­trzył po ziemi.
        
  
Gdy Anioł przy­brał ludzką po­stać, spu­ścił się na zie­loną do­linę, ze­wsząd la­sem oto­czoną, przez którą pły­nęła rze­czułka – bo była właśnie wiosna. Ptactwo wśród drzew, na łące, w po­wietrzu – śpie­wem i szcze­bio­ta­niem ją na­pełniało – kwiaty roz­kwitały, po­wie­trze było wonne i świeże; bar­dzo się Anio­łowi zie­mia po­do­bała. Uśmiech­nął się do niej, mó­wiąc w du­chu, że lu­dzie mu­szą być bar­dzo ze­psuci, gdy się uskar­żają na po­byt w ta­kim raju. Bo ziemia na pierw­szy rzut oka wy­dawał mu się ra­jem. Począł się jednak roz­pa­try­wać do­koła i spo­strzegł naj­pierw wilka, który za­kradłszy się za krza­kiem, sko­czył do owcy, zadu­sił ją i poże­rał. To mu się nie po­do­bało. Tro­chę da­lej, lis sie­dząc przy ja­mie, w któ­rej mieszkał, chrupał kurę świeżo po­chwy­coną. Na drzewie ja­strząb darł gołę­bia, a na gałęziach pa­jąk cza­to­wał na mu­chy. Po­my­ślał so­bie jed­nak, że taki musi być po­rzą­dek między zwie­rzę­tami, aby się sil­niejsze kar­miły słab­szymi, ale mię­dzy ludźmi in­a­czej być musi.
  
Jednak ciekaw był posły­szeć, jak się zwie­rzęta będą tłu­ma­czyć ze swego okru­cień­stwa, i za­py­tał naj­pierw wilka, za co nie­szczę­śliwą owcę, matkę dzieci, tak nie­lito­śnie zamor­do­wał?
  
Bo mi się jeść chciało – odpowie­dział wilk, nie ob­wi­ja­jąc w ba­wełnę.
Gdy się zbli­żył do lisa i zadał mu py­ta­nie co do kury, otrzy­mał od­po­wiedź, że to była istota nie­godna li­tości, pełna prze­wrot­no­ści i zdra­dziec­twa, że zgrze­szyła na­wet prze­ciw Bogu, bo grze­bała w ziemi i do­bywała ziar­nek, które opatrz­ność siała, aby ze­szły i kwi­tły, że dopu­ściła się mężo­bój­stwa na kilku sta­tecz­nych ro­bacz­kach, które po­łknęła bez li­tości. On więc, lis, choć z bó­lem serca, musiał na niej wy­rok sprawie­dli­wo­ści wy­konać.
  
Gdy się ja­strzę­bia spytał o go­łę­bia, od­parł mu, że gołąb nie zdał się na nic, tylko do je­dzenia, bo śpie­wać nie umie, pie­rze miał nie­piękne i chodził nie­zgrab­nie. Pa­jąk w spra­wie mu­chy zagad­nięty, tłu­ma­czył się, że one na­przy­krzają się całemu światu i że odda­wał ogromną przysługę ludziom i bydłu, tę­piąc te pa­skudne owady. Na­wia­sem zaś do­dał, że tłusta mu­cha była bar­dzo smaczna.
  
Z tych od­powie­dzi nie­wiele się na­uczyw­szy, prócz tego że zwie­rzęta miały w so­bie dużo prze­wrot­no­ści, za­gadał jeszcze Anioł do kwiatów i drzew, jak im się działo, pew­nym będąc że im dobrze być musi. Lecz za­led­wie się ode­zwał, gdy skargi za­sze­leściły do­koła.
  
Stary dąb stę­kał, że go pastuszki opa­lały, że ptaki mu gałę­zie gniaz­dami nisz­czyły, że mech na niego właził, że burze nim tar­gały.
  
Krzaki użalały się na są­siedz­two dębu, który z ziemi wszystkie soki wy­cią­gał, tak że im do życia nie pozosta­wało pra­wie nic; trawa uskarżała się, że ją bydło gry­zło; łopu­chy, że pod nimi żaby mieszkały; dzwonki, że je dziew­częta rwały do wian­ków. Sło­wem nikt ze swego losu nie był zado­wolony.
  
Lecz że były to wszystkie stworze­nia nie obda­rzone ro­zu­mem, Anioł są­dził, że z ludźmi in­a­czej być musi.
  
Po dro­dze zdzi­wił się, że kamie­nie na­wet szem­rały i pisz­czały,  jedne na ple­śnie i porosty, drugie na to że je łu­pano w ka­wały na bu­dowy, inne że ko­rzonki drzew wci­skały im się poma­lutku w samo ich ciało i bar­dzo prędko  w jakie sto, dwie­ście lat w proch gmach ob­racały.
   Zamy­ślony Anioł szedł przez las, ale mu się ziemia już ta­kim ra­jem jak z po­czątku nie wy­dawała.
   Na skraju lasu trafił na ubogą chatkę, w której mieszkał bud­nik, imieniem Mi­tręga. Było to bardzo biedne człe­czy­sko. Wła­śnie przy­nió­słszy wody, sie­dział w progu i łu­pał szczepki, żeby było czym ogień podpalić i jeść zgo­to­wać; odziany był ubogo, ko­szulę miał czarną, włosy nie­ucze­sane, ręce zasmo­lone i stę­kał gło­śno.
  
Zbliżył się Anioł do niego.
  
Niech będzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus.
  
Na wieki wie­ków – od­powie­dział Mi­tręga.
  
No cóż tam u was słychać? – zapytał – jakże tam, na roli i w domu?
  
A! za­chcieli­ście... – rzekł Mi­tręga – bieda i po wszyst­kim; nę­dza coraz gor­sza; co roku to cię­żej na chleb za­pra­co­wać, pot się z czoła leje, chwileczki spo­czynku człowiek nie ma, a tu dzieci kupa, a tu wszystko jeść woła i na mych ramio­nach dom, go­spo­dar­stwo, aż tchu nie staje.
  
Cóż ci to najbar­dziej do­lega ? – badał Anioł – powiedz mi szcze­rze.
   – Co ? 
Chyba wszystko ! – po­czął Mi­tręga. – Do­brego nie ma nic, złe od rana do nocy prze­śla­duje. A ze wszyst­kiego naj­gor­sze to, że nie­ustannie, bez spo­czynku pra­cować trzeba.
  
W nie­dzielę so­bie odpo­czywa­cie ! – rzekł Anioł.
   
Bodaj­żeś zdrów był – za­śmiał się Mi­tręga. – Toć mu­szę drew babie przy­nieść, wody przy­go­to­wać, często rzepę skro­bać, w ogień dmu­chać, by­dełku za­rzu­cić pa­szę, napoić!   A! a! kto zliczy.
  
Ale w ciągu roku – mówił Anioł – prze­cie są tygo­dnie i mie­siące, w których wy­po­czy­wa­cie?
  
Mitręga począł się śmiać.
  
A skądże to was tu Pan Bóg dał? Chyba nie znacie życia na­szego i po­rządku ziem­skiego. Kie­dyż to spo­cząć można? Zimą to się młóci, wy­siewa, wy­wozi, a długo tam tej zimy? Namarz­nie człek, prawda, ale żeby wypo­czął?!  Gdzie zaś. A tu le­dwie skow­ronki wio­senkę za­zwia­stują, ruszajże z gno­jem w pole i z so­chą, trzeba siać, żeby grad miał co wybi­jać. Skoń­czyła się siejba, za­czyna się zbiórka; jeszcze siano mo­kre w ko­picach, a tu prze­piórka woła: "Pójdźże żąć! Pójdźże żąć!"  Nim się owsy pokłosiły, a tu już orać trzeba na gwałt, aby pierwsze żyto na Bar­tło­mieja za­siać.
  
I wes­tchnął Mi­tręga, a że się roz­gadał, więc mu ję­zyk cho­dził już jak rozpę­dzony koło­wro­tek, który choć prządka odejdzie, jeszcze się ob­raca.
   – Ale
bo to tak źle na świe­cie, źle! Spo­czynku nie ma. Ani wia­domo na­wet, czy na drugim bę­dzie le­piej, bo tam jak sły­chać, trzeba bę­dzie z anio­łami dzień i noc śpie­wać, a to także ro­bota.
  
Więc ci się ro­bota tak na­przy­krzyła? – zapytał Anioł.
  
A ju­ści, a ju­ści – od­parł Mi­tręga – bo jakem się uro­dził, tom spo­czynku nie za­znał.
  
Coś so­bie Anioł pomy­ślał i po­wiada mu:
   – Człe­cze
ko­chany, żal mi cię. Wiesz co? Oto ja ci dam wo­rek złota, rozu­miesz? Ale pod tym wa­runek, że­byś nic a nic nie ro­bił.
  
Mitręga mu się do kolan rzucił, całując go po no­gach i zbawcą swym na­zy­wając, a gdy chciał dzię­ko­wać jesz­cze moc­niej, Anioł wstał i prędko od­leciał.  Po­wie­dział mu tylko raz jesz­cze, że teraz już nic a nic robić nie może.
  
A kto by tam o robo­cie myślał, kiedy le­żąc za pie­cem, mogę jeść słoninę z chlebem – odparł Mi­tręga.
  
Szedł tedy Anioł dalej, a co widział i sły­szał, tego my już opo­wia­dać nie bę­dziemy.
       
  
Tym­cza­sem ów Mi­tręga stał się panem i po­czął we wszystko opływać, Panu Bogu dzię­kując. Miał już i pa­rob­ków i dozor­ców i tak jak sobie życzył, za pie­cem się umie­ścił, szperkę przys­kwa­rzoną z chlebem zajadał, pi­wem popi­jał, dobrze mu się, bardzo dobrze działo.
  
Przyszła tedy zima, przywie­ziono mu drew, na­palono w piecu, a Mi­tręga z boku na bok się przewra­ca­jąc, Pana Boga chwa­lił. Wtem ja­koś po krót­kim czasie na­pa­dło go ziewa­nie. Ziewa, ziewa, aż mu w szczę­kach trzesz­czy; co ziew­nie, to krzy­żyk zrobi na ustach, nie po­maga. Myśli so­bie: – wstanę. Zwlókł się tedy do okna, na ła­wie siadł, po­pa­trzał sobie na po­dwórko, drze­miąc. Nudno mu było.
  
Zbierało się ja­koś na drugą wio­snę, na po­dwórku wróble ku­pami la­tały, to przy­pa­da­jąc ku ziemi, to gniazda ścieląc; skowro­nek bu­jał, ja­skółki błoto w dziób­kach nosiły, bo­ciany po łą­kach się uwi­jały, co żyło strasz­nie się ru­szało, krzą­tało, kłopo­tało, a śpie­wało we­soło.
  
Mitręga ziewał.
  
Chwała Tobie Pa­nie – my­ślał – że ja nie po­trzebuję nic robić to się za wszyst­kie lata wy­wczasuję.
  
Ano! zie­wał, bo nudno mu było.
  
Wyszedł na po­dwó­rze i siadł na przy­zbie.
A tu pa­robcy z dziewczę­tami się kręcą, cię­żary dźwi­gają, by­dło za­ganiają, z płu­gami wy­chodzą, z bro­nami wra­cają. Mi­tręga so­bie siedzi ręce zło­żywszy, palce około pal­ców okręca i ziewa...
  
Do­brze mi tak!
Wieczo­rem po­szedł za piec. Ale że cały dzień drzemał, za­snąć nie mógł. Począł się wycią­gać, sen nie przy­cho­dził, prze­le­żał tak do rana.
  
Dawaj babo jeść!
Przynieśli mu ogromną misę klu­sek; wziął się do je­dzenia, ale ape­tytu nie miał. Zda­wało mu się, czy przy­dy­mione, czy nie doso­lone; soli dosy­pał, sło­niny doło­żył, w gardło nie idzie. Więc do piwa. Piwsko zda­wało mu się za kwa­śne – woda nie smaczna,
   Babę
po­łajał, do­stało się wszyst­kim po­tro­sze, na ławie siadł i mu­chy spędzał.
   Dzień mu się wydawał długi, taki że ani przeżyć; nadeszła noc ani przespać... 
  
Owo zie­wanie napa­stuje go cią­gle. Hu­mor mu się po­psuł.
W kilka dni stękać po­czął, sam do­brze nie wiedząc dlaczego. W pole po­szedł, nogi mu ociężały, nagnie­wał się na pa­rob­ków i po­wrócił zły. Cały dzień przeka­wę­czał, całą noc znowu przestę­kał. I my­śli sobie:
   – Co
to jest ?  Wszyst­kiego pod dostat­kiem mam czego du­sza za­pragnie, a do ni­czego ochoty nie mam.
  
Ale przypo­mniawszy sobie z trwogą, jak ciężko daw­niej praco­wał, pocie­szył się tylko tym, że nic nie robi i usnął. We śnie mary go trapiły, obudził się ze strasz­nym bó­lem głowy, a taki zły, że ani przy­stępu do niego.
  
Co tu ro­bić? Ba! – poczy­nało mu się już za­chciewać byle czym ręce za­jąć, choćby pójść dre­wek narą­bać, ale się wstydził – a po­tem słowo dał. A słowa Mi­tręga do­trzy­mać musi.
  
Sam so­bie nała­jawszy, siadł Mi­tręga na przyzbie i orzechy gryzł. Wszystkie pra­wie były dziu­rawe. Na­rzeka tedy znowu, jaki jest strasznie nieszczę­śliwy i pluł i złorze­czył.  Już ku je­sieni – życie stało się nie do wy­trzy­mania.
  
A gdy przy pracy zdrów był i tęgi, te­raz wy­chudł, zżółkł, zmi­zer­niał i le­dwie się trzyma na no­gach.
  
Przyszło do tego na ostatku, że daw­nego ży­cia poża­ło­wał.
  
Głu­pim był – powie­dział so­bie.
Wtem, gdy się tak mę­czy, patrzy, idzie ten sam, który go zło­tem obdarzył.
  
Niech będzie po­chwa­lony!
  
Na wieki wie­ków!
  
A co u was sły­chać, po­czciwy Mi­tręgo? Jużci szczę­śliwy je­ste­ście, gdy macie coście chcieli?
  
Poskro­bał się w głowę chłop. Nie śmiał się przy­znać, że głu­pim się czuł.
  
Pew­nie, żem z łaski wa­szej szczę­śliwy – rzekł wzdy­chając – ale coś mi jest.
  
Cóż ci jest ? – spy­tał Anioł.
  
Ot, cza­sami za­chciewa mi się coś ro­bić, bo mnie nuda zjada.
  
Ale żeś prze­cie pa­nem i praco­wać nie po­trze­bujesz – ode­zwał się Anioł. – Chciałeś pań­stwa i spo­czynku, to je masz.
  
Mitrędze już tak nuda i bezsen­ność do­ku­czyły, że na­my­śliw­szy się do nóg do­bro­czyńcy padł.
  
Wróć mnie do dawnego stanu – rzekł do niego. – Już mi dziś nic nie sma­kuje, sen nie bierze, schnę i umrę. Co mi po bo­gac­twie, kiedy szczęścia ono nie daje?.. Wolę bie­dować jak przed­tem.· Anioł się nad nim ulitował i zmie­nia­jąc po­stać, sta­nął przed nim ja­sno­ścią okryty.· – Czło­wieku mój! – rzekł. – Niech ci się więc sta­nie jako pra­gniesz. Ale wiedz o tym, że na świe­cie ca­łego szczę­ścia nie ma. Pan Bóg zaś dał pracę czło­wie­kowi, aby mu ulżył i ży­cie zno­śniej­szym uczynił.
 

Z „Bajek i opowie­ści" Józefa Igna­cego Kra­szew­skiego

         do Czytaj!