Puchar z Rzymu
Piękna teczka ze
złoconym napisem "Primo Congresso Mondiale della Stampa Aeronautica"
zachowała mi się cało jako jedyne trofeum ze zlotu prasy lotniczej w Rzymie.
Zlot ten był wielką imprezą propagandową; odbył się w Rzymie na początku lata
roku 1939. Poleciałem maszyną klubu sprawozdawców lotniczych typu RWD-13.
Towarzyszył mi drugi pilot–dziennikarz, Przemysław Kowalski z "prasy
czerwonej". Dla pewności dodano nam kolegę Ostaszewskiego, pilota
wytrawnego – no i całe szczęście, bo niezmiernie obładowana
"trzynastka" miała niezwykle długi start. Pilotowaliśmy i
lądowaliśmy na zmianę z Kowalskim, ale w najtrudniejszych okazjach startował
ów trzeci, ratując nas przed niechybnym rozbiciem na zbyt krótkim dla
przeładowanej "trzynastki" lotnisku Lido w Wenecji. Inni
Polacy–dziennikarze pojechali koleją.
Lecieliśmy na Lwów, Budapeszt, Zagrzeb i Wenecję z noclegiem w tej
ostatniej. Po lotniskach Europy mknęły roje sportowych i turystycznych
samolotów niemieckich, "wyrabiających" kilometry w związku ze zlotem
w Rzymie. Niemcy wsadzili na te samoloty ze stu pilotów–fachowców,
każdego z nich zaopatrzywszy... w legitymację jakiegoś
pisma. Chcieli w ten sposób zdobyć puchar, a przede wszystkim pomyszkować. Całe
roje młodych niemieckich turystów snuły się wtedy po całej Europie.
Nad Apeninami chwyciła nas potężna burza. Wysoki na prawie 3000 m,
olbrzym Gran Sasso nasuwał nam z lewej strony groźne zwały chmur. Kurs miałem
180 stopni – idealnie na południe. Samolocik bujał się na swym maksymalnym
pułapie, podrzucany podmuchami, coraz mocniej zagarniany przez zawieruchę.
Przyrządów do ślepego pilotażu nie mieliśmy, trzeba było zejść pod chmury i
lecieć tuż nad szczytami, a później jeszcze niżej – i przemykać się
krętym korytarzem wąwozu pomiędzy zalesionymi zboczami. Pod nami szumiały
potoki, łączące się w górską rzekę. Wśród ulewy coraz to kładłem samolot w
wiraż, uciekając od wyłaniających się nagle skał. Wtem błysnęło słońce, roztoczyło
się niewiarygodnie błękitne Morze Śródziemne, straszydła Gran Sasso uciekły w
tył, a rzeka pod nami okazała się leniwie płynącym Tybrem. Trochę w lewo
dymiło oparami Wieczne Miasto. Sadzałem samolot na lotnisku z uczuciem niewymownie
zdobywczym, a Kowalski zgrzytał z zazdrości zębami (według umowy miał być
"pierwszym" pilotem w drodze powrotnej).
Wrażenia z Włoch ówczesnych ? Miasta i drogi
dosłownie oblężone przez Niemców – turystów, komiwojażerów, agentów
wszelkiego rodzaju... Faszyści – znienawidzeni zarówno przez robotników,
jak i przez liberalną burżuazję. Na moją depeszę przyjechał z Mediolanu Luigi
Valazzi, handlowiec, syn włoskiego konsula z Batumi, koleżka z moich lat
dziecinnych. Mason i radykał, wprowadził mnie do kilku rzymskich domów, gdzie
zetknąłem się z postawą pełną finezyjnej pogardy i ironii wobec faszystów. Nad
losem Polski ubolewano otwarcie – wiele razy przypominałem sobie później
niezwykle jasne i przenikliwe oceny i horoskopy polityczne tudzież wojenne. W
kilku wypadkach spotykałem się jako Polak z manifestacjami współczucia w
dzielnicach robotniczych...
W trzeźwym poglądzie tych lotnych i rozumnych Europejczyków byliśmy
– już pogrzebani.
Jednakże podczas któregoś bankietu włoski minister lotnictwa, generał
Valle, nie zważając na obecność kilkudziesięciu Niemców, zwrócił się poprzez
stół z kielichem szampana do mnie:
– Piję za ostateczne zwycięstwo was, Polaków! Nie myślcie, że
kochamy naszych sojuszników...
Tu ręką wskazał Niemców, udających że nic nie
słyszą.
O puchar najlepszego dziennikarza–pilota trzeba było stoczyć długą
walkę. Jury zlotu umieściło nas na drugim miejscu, pierwsze zajął jakiś
Niemiec. Wszczęliśmy dociekania i okazało się, że był to pilot zawodowy, który
napisał w życiu... jeden artykuł. Legitymacji Związku
i Federacji Dziennikarzy nie posiadał. Wszystko to wyszperał i udowodnił redaktor
Miciukiewicz, prezes polskiej wyprawy. W ten sposób otrzymałem puchar, a raczej
pokazano mi go w pewnej witrynie. Po wyryciu na nim mojego nazwiska i wyczynu
miał być przesłany do Polski. Nie nastąpiło to nigdy. Dotychczas uważam, że
Włosi zwędzili mi moją niewątpliwą własność, nota bene jedyny zarobiony przeze
mnie puchar! Trudno.
I oni również coś utracili...
Po wielu dniach obrad, wycieczek, uczt – urządzono nam 11 czerwca
widowisko. Podczas zwiedzania naukowego ośrodka lotniczego pod Rzymem
zapowiedziano sensację. Chodziło o Mussoliniego – miał nadlecieć
osobiście pilotując, wylądować i odbyć z nami rozmowę.
Istotnie, piękny dwumotorowiec pokręcił się nad lotniskiem, wcale nieźle
wylądował i potoczył w naszą stronę. Tłum Włochów i Niemców pogalopował mu na
spotkanie. Dwu Anglików, Francuz i Amerykanin pokłusowali za nimi. Opanowaliśmy
naszą ciekawość i ruszyliśmy ku samolotowi trochę przyśpieszonym krokiem, ale z
godnością.
Mussolini właśnie wysiadł z samolotu. Z miejsca otoczyli go dziennikarze
tudzież organizatorzy kongresu. Doszedłem do ciasno stłoczonego
koła, którego osią był dyktator. Anglosasi i Francuzi zadawali
pośpieszne pytania. Następnie prezentowano Mussoliniemu Niemców.
Dyktator rozejrzał się.
– Co, reszta sami Niemcy? – spytał z widocznym niesmakiem.
Zaraz odpowiedziano, że nie tylko, bo są także i Polacy. Nawet jeden z
nich zdobył puchar kongresu... Wypchnięto mnie naprzód i tak stanąłem oko w oko
z postrachem "italskiego buta".
Mussolini przypomniał mi z malującej się na twarzy pychy pewnego
"naczreda" z Warszawy, ale oczy patrzyły mu bystro i mądrze znad
więdnących worków. Wymiana zdań odbyła się po francusku:
– Pan jest
dziennikarzem, prawdziwym dziennikarzem ?
– Tak, ekscelencjo!
– I pilotem? Z licencją?
– Tak jest. Mam licencję pilota, a także jestem pilotem
szybowców...
– Z jakiego pisma?
– Dawniej – "Kurier Warszawski", teraz –
"Polska zbrojna"...
– Organ Polskich Sił Zbrojnych?
– Tak jest.
Mussolini okazał zadowolenie.
– To bardzo dobrze. Widzi pan – ja także jestem
dziennikarzem i pilotem! Więc i pan jest na najlepszej drodze!
Byłem wtedy w dobrej formie.
– Czy ekscelencja ma na myśli, że mógłbym się stać z czasem... dyktatorem Włoch?
Patrzył na mnie długo i groźnie, aż nareszcie raczył
się uśmiechnąć.
Wieczorem, po powrocie do hotelu,
stwierdziłem zmianę w nastrojach usługi hotelowej. Okazuje się, że rozmowa była
przytoczona przez pisma i w radio. Pomimo straszliwego zniekształcenia
nazwiska, dyrekcja hotelu stanęła na wyżynach łacińskiej domyślności i w
rezultacie – moje rzeczy przeniesiono z małego i dusznego pokoiku na
piątaku do apartamentu z salonem i łazienką na pierwszym piętrze. Oto, co
znaczy pogadać z dyktatorem! Szkoda tylko, że zabawa w kongresy już się
kończyła, znów następowała era mowy armatniej.
Z „O własnych siłach”
Stanisława Strumph Wojtkiewicz