Rajska opowieść
Za dobrze jest człowiekowi samemu na
ziemi
– rzekł Pan – i stworzył mu
niewiastę.
Działo się dnia onego,
w którym dobry Bóg sfuszerował doskonale ułożony repertuar stworzenia,
stworzywszy niewiastę. Nieszczęściem dnia tego było klęską, że Stwórca
nie mógł zapytać o zdanie nikogo starszego. Trudno! I geniusze i bogowie
mają swoje chwile słabości, których się potem
wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w dziele.
Zainteresowanie w raju było ogromne;
Anioły i zwierzęta rajskie widziały, zaglądając ciekawie przez gęstwinę
krzewów, że dobry Bóg coś wyprawia. Cały dzień siedział nad błotem rzeki i
coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał i wciąż się coś nie
udawało.
Ale wreszcie ulepił figurę niekształtną,
niezgrabną i do niczego nie podobną: podniósł ją i oparł o dwa patyki,
aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce i natarł je
liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego
błota.
Kobieta wyszczerzyła gębę
ku słońcu i parowała.
Zaledwie dobry Bóg wsiadł na czekający
niego obłok i uniósł się powoli w górę, ze wszystkich
stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie.
Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił
język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno oko, drugim oglądał nowe stworzenie
z miną idiotycznie złośliwą.
Z krzykiem i piskiem zbiegło się całe stado
małp, mniej lub więcej obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie,
oglądając ją ze wszystkich stron.
Dysząc ciężko wynurzył się z rajskiej rzeki
nosorożec i prychając, jak ktoś kto nie używa chustki do nosa, przywlókł się blisko, stanął przed niewiastą i zadarł nos w górę. Tabetycznym krokiem
przybiegła żyrafa, w ślad za nią przygnał wielbłąd, który się w tym czasie
kochał w niej beznadziejnie.
Przyszedł uroczyście lew, jak
jaki radca na komisję, przyszedł zaraz za nim lis, jak gazeciarski reporter,
potem wilki i niedźwiedzie.
Zleciała się czereda ptactwa, jak kobiety
na wystawę obrazów. Hałas był nie do opisania.
Uciszyło się na chwilę; wśród kłębów dymu i
siarki szedł rajski okaz, bardzo miły smok, pochmurny i zły; od czasu do
czasu przystawał w drodze i tłukł ogonem o drzewa. Natychmiast zrobiło się
miejsce w tłumie, tak że smok, jak jaki ekscelencja,
mógł podejść bardzo blisko. Stanął i rozglądnął się. W stronie olbrzymiego
ogona było bardzo wiele pustego miejsca.
Smok rozglądnął się w otoczeniu i skinął
głową na pierwsze bydlę z brzegu. Podbiegła wielkimi
krokami żyrafa.
– O co właściwie
chodzi? – prychnął smok.
Żyrafa skrzywiła
wesoło głowę:
– Kwestia kobieca...
Małpy podlazły blisko, aby słyszeć rozmowę.
– To ona?...
– Ona.
Smok oglądał z
zajęciem zlepek z błota.
– No, no...
– Cha! cha! cha! – wrzasnęły małpy bez
racjonalnego powodu i rozbiegły się na wszystkie strony.
Smok spojrzał z pogardą.
– Zwariowały?
– One tak zawsze, szlachetny panie. Małpy to jest
głupia publiczność.
W tej chwili
podlazł krokodyl.
– Nie bardzo piękne bydlę
jest ta kobieta...
Smok spojrzał na
niego niechętnie, potem zaczął do żyrafy.
– Kto to
taki?
– Ten? Nie warto mówić – krokodyl,
prawdę rzekłszy, idiota.
– Uważałem – rzekł smok, potem
z trudem chciał się obrócić na ogonie, kiedy nagle
potworny wrzask podniósł się opodal.
– Co się tam stało?
Podbiegł lis i zawył
w górę, w stronę smoczego ucha.
– Młody słoń się upił, wpadł w tłum i
szaleje.
– Który słoń?
– Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj
wybiłeś jeden kieł ogonem.
– To bydlę?
– To samo.
Młody słoń,
ogromnie sympatyczny, choć beznadziejnie głupi, w istocie szalał. Połamał
nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową
palmę dla zabicia czasu i kilku jakich niewinnych bydląt.
Ryczał przy tym, jakby w żołądku miał cierń. W tłumie zapanowała konsternacja.
Jeden smok był nieruchomy. Małpy podniosły wrzask, ptactwo urządziło piekielny
chór. A słoń szedł prosto ku kobiecie z widocznym zamiarem rozwalenia na
drzazgi bożej budowy.
Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję.
Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w górę daktylową palmę.
Smok prysnął ogniem i zagrzmiał:
– Bydlę!
Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły.
– Sam bydlę!
– Smarkaczu! – ryknął smok.
– Ogoniasta małpo! – zawył słoń.
– Cha! cha! cha! – zaśmiały się małpy.
W tłumie zapanowało zgorszenie.
– Gdyby tak Pan Bóg słyszał –
ładna rzecz...
Smok stał rozjuszony i tłukł o ziemię
ogonem, słoń ryczał, jakby mu ciotka umarła i tłukł trąbą.
– Ładne towarzystwo – rzekł
lew.
– Strach! – zawrzeszczała
papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
– Uhu... uhu...
– jęknął puchacz, ślepy, nie wiedząc dobrze o
co idzie.
– Gdzie jest człowiek
?
– Śpi.
– Powinien przyjść i zrobić porządek.
Słoń jest wielki, ale ma mózg mały.
– Cha! cha! cha! – wrzasnęły małpy, nie
mogąc wymyśleć nic nowego.
Wróble podrygiwały ponad całym zebraniem,
radując się niepomiernie.
Przygotowywała
się pierwsza awantura o kobietę, która stała nieporuszona i zwrócona ku słońcu.
Słoń rwał się bezczelnie do walki, jakby mu było wszystko jedno.
– To jest świństwo – zauważyła
pantera – te bydlaki nie szanują regulaminu.
– Co tobie to
szkodzi? – odrzekł lis – nie o ciebie
przecież idzie. Wolno im sobie rozbijać głowy, jeśli im się tak podoba.
– Obchodzi mnie...
– A czemu nikogo to nie obchodzi,
że się po nocy włóczysz i to nie sama ?
– Cha! cha! cha! – wrzasnęły małpy. – Parrhadna! – zaskrzeczała papuga.
Wróble aż się
pokładały ze śmiechu.
– Ihi!... ihi!...
ihi...
– Cicho durnie – wrzasnął kruk.
– Pan Bóg idzie! – zawołał ktoś z góry.
W jednej chwili
zrobiło się pusto, wszystko zginęło, schowawszy pod siebie ogony. Słoń
przerażony cisnął daleko od siebie palmę, zrobił smokowi minę na temat:
poczekaj, jeszcze przyjdziesz na moją ulicę – i zadarłszy w górę imitację
ogona, zginął w zaroślach. Smok prychnął za nim smugą dymu, potem z godnością
popełzał ku rzece.
Pan Bóg szedł mocno nie w humorze i bardzo
zamyślony. Za nim stąpał Anioł i pilnie spędzał z niego gałęziami
uprzykrzone muchy. A kiedy Bóg stanął przy kobiecie, głęboko się zastanowił.
– Mój kochany – rzekł do Anioła
– obejrzyj ją ze wszystkich stron, czy już
wyschła?
Anioł obszedł nowy twór dookoła i rzekł:
– Wyschła, ale się nie rusza.
– Nic nie szkodzi. Teraz dopiero muszę
tchnąć w nią ducha.
– Czy też warto? – rzekł Anioł – bardzo mizernie wygląda.
– Głupiś!
Anioł się zaczerwienił.
Dobry Bóg położył
ręce na głowie kobiety i coś szepnął, potem przytknął usta do jej ust i zaczął
dąć z całej siły.
Anioł patrzył zaciekawiony, jak się
niewiasta zaczęła wypełniać powietrzem, jak gumowa poduszka podróżna albo
jak pneumatyk samochodu.
– Rusza się! – krzyknął zdumiony Anioł.
Dobry Bóg, mocno już z wysiłku czerwony,
odpoczął i ręką przytrzymywał jej usta, aby z niej snadź duch boży nie
uleciał. Potem znowu zaczął napełniać ją powietrzem; figura jej zaczęła się
kształtować przepięknie i ciekawie.
– No – odsapnął Pan Bóg –
gotowa. Urwij trochę trawy, mój kochany.
Anioł przyniósł w
mig pęk trawy, którą Bóg zatkał kobiecie usta i dziurki w nosie.
– Zanim ożyje, trzeba uważać, by duch
z niej nie wyszedł.
Odstąpili kilka
kroków wstecz i spojrzeli na dzieło wielkopomne.
Anioł był niezadowolony.
– Dobry Panie!
– Czego
chcesz?
– Zda mi się, że za wiele w nią
tknąłeś ducha. Piersi jej są niekształtne i do naszych niepodobne, ani do
piersi Adama.
Dobry Bóg mrugnął wesoło oczyma.
– Już ja wiem, co ja robię. To
umyślnie.
Nagle Anioł aż
krzyknął.
– Panie!
– Czego znów?
– Albo raczej za mało ducha tchnąłeś w
nieporównany twór twój.
– Nie gadaj głupstw moje dziecko.
– Zgoła jest niepodobna do Adama, ani
do mnie, którzy jesteśmy jako mężowie silni.
Pan Bóg pogładził złote włosy naiwnego
Aniołka:
– Oj, ty głuptasku – zaśmiał
się. Wiem o tym.
Anioła zaniepokoiły
te zasadnicze różnice, których wytłumaczyć nie umiał, a Bóg przystąpił w onej chwili do kobiety, spoważniał nagle i
zawołał wielkim głosem:
– Kobieto wstań !
Kobieta ani
drgnęła.
– Co, u diabła – mruknął Pan Bóg
– kobieto wstań !
Był już poirytowany.
– Co ona sobie myśli, głupia ? – rzekł Anioł zgorszony.
– Kiedy widzisz,
mój kochany, ona nie ma myśleć.
– A tak!
– Zrobiłem to umyślnie, bo nie chcę,
aby za wiele ludzi myślało. Myślenie to jest rzecz niebezpieczna. Ale czemu
ona nie chce wstać ?
Aż nagle poweselał.
– Kobieto nie wstawaj
! – zawołał wielkim głosem.
A wtedy kobieta
powstała, a ujrzawszy, że jest naga wobec dwóch nieznajomych, namyślała
się chwilę, co zrobić – potem zemdlała.
Anioł aż się zatoczył z radości.
– Panie, mądrość twoja jest nieskończona.
A dobry bóg spoważniał.
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam tobie: jeśli chcesz, aby powstała, każ jej, by usiadła w
spokoju, a jeśli zechcesz miłość wzbudzić w sercu jej – uderz ją prętem
ostrym z wikliny. Taka będzie. Poznałem ją. A teraz wyjm jej trawę z gęby.
Anioł podszedł ostrożnie i zaczął wyjmować
trawę. A wtedy kobieta, wróciwszy do zmysłów, chwyciła
sympatycznego Anioła za skrzydła i pociągnęła go ku sobie.
– Panie! – krzyknął
Anioł i wyrwał się przestraszony.
Dobry Bóg chwycił
się za boki ze śmiechu. A potem rzekł:
– Niewiasto !
Niewiasta oparła
się na ręku i patrzyła ciekawie.
– Imię twoje będzie Hewa. Zrozumiałaś ?
– Tak, panie.
– I będziesz panowała w raju z mężem
twoim aż do odwołania. Jam jest Pan twój i Bóg twój.
Niewiasta zrobiła minę na temat: bardzo mi
przyjemnie.
– A przykazanie twoje, niewiasto,
jedno jest: miłuj męża swojego po wszystek dzień twojego żywota...
– Panie!... – przerwał
Anioł.
– Czego chcesz ?
– Panie! ona to wszystko zrobi na odwrót.
Pan Bóg zdębiał.
– W istocie – rzekł – masz rację. Co zrobić ?
– Może by przykazanie wygłosić na odwrót ?
– Nie wypada, szwindel tutaj? Powiem
jej jak należy, a nuż się uda.
A obróciwszy oczy na niewiastę, rzecze:
– O czym to
ja mówiłem? Aha! Masz tedy miłować męża swojego po wszystkie dni żywota. I
służyć mu będziesz i będziesz mu posłuszna. A iżbyś spełniła przykazanie,
rozumu mieć nie będziesz również po wszystkie dni żywota.
Niewiasta patrzyła skromnie, jak
pensjonarka, kiedy katechety słucha.
– A teraz – rzekł Bóg – zostawię ciebie z mężem twoim. Czyń, co ci
każe. – Krzyknij no na Adama, mój kochany.
Anioł złożył obie dłonie w tubę i krzyknął:
– Panie Adamie! hop!
hop!
– Mocno śpi – rzekł dobry Bóg. – Krzycz
głośniej.
– Panie Adamie! Chodź pan tu, mamy
dla pana kobietę!
Coś zaszeleściło
w gęstwinie i za chwilę wylazł z niej Adam; obrosłe zupełnie stworzenie z
długą brodą, z długimi pazurami; był mocno oblepiony błotem, we włosach
głowy miał kępy trawy; ręce długie aż poniżej kolan; chodził pochylony bardzo
naprzód; oczy miał głupkowate i czerwone. Wyglądał bestia, jakby z
menażerii uciekł.
Zobaczywszy Pana Boga, mruknął
coś, potem upadł na twarz i wydawał jakieś dziwne okrzyki.
– No, dobrze już, dobrze – rzekł
dobry Bóg. – Powstań Adamie i spójrz.
Adam powiódł
skrwawionymi oczyma, ujrzał Hewę i zdumiał się.
– Stworzyłem ją dla ciebie, człowieku,
na obraz i podobieństwo twoje. Trochę mi się, uważasz, ten interes nie
udał, ale z czasem to się samo naprawi. Weź ją i bądź jej mężem.
Adam łypnął pożądliwie oczyma, jako że się
dotąd zalecał bez powodzenia tylko do siostry hipopotama; spragniony był
wielce takiego nowego tworu.
– Dla mnieś to uczynił, Panie ?
– Dla ciebie, człowieku.
Anioł patrzył na
to wszystko strasznie uradowany.
– Zbliż się ku niej i powiedz jej,
ktoś zacz.
Adam uśmiechnął
się głupkowato, obcesowo podszedł ku Hewie i ujął ją za rękę. A w tejże
samej chwili krzyknął i za łydkę się chwycił.
– Kąsa, Panie !
– zawołał boleśnie.
– Kąsa ? Czy być może ?
– Ukąsiła mnie w łydkę.
– To nic Adamie, nie trwóż się,
jeszcze się nie oswoiła.
Ale się zasmucił
dobry Pan Bóg, który chce zawsze wszystkiego jak najlepiej.
A wtedy sprytny Anioł szepnął coś Adamowi na
ucho. Adam uradowany ukłonił się Panu, potem zębami odgryzł silny pręt wikliny i podszedł
z nim ku Hewie.
– Oho! – smutno
szepnął dobry Bóg – już się zaczyna.
Adam z dziką
satysfakcją zmierzył prętem szerokość pleców matki Hewy, która ryknęła jak
nieboskie stworzenie, a padłszy do zabłoconych stóp Adama, całowała je.
I stało się, że urodzona jest w tejże chwili
miłość tych dwojga, którym Bóg błogosławił, ręce ku nim wyciągnąwszy, a
potem odszedł, albowiem był spracowany bardzo.
Adam pozostał sam z niewiastą swoją. Silna
była i podobna do małpy. Obrosła sierścią jako Adam, mąż jej, drapała się kosmatą
ręką w bolące plecy. Piersi miała wypukłe, jako wymiona
krowie.
Dobry Bóg pomyślał o wszystkim.
Obejrzeli się
wzajemnie dokładnie, potem Hewa, której snadź podobał się małżonek, mrugnęła
na niego znacząco i oboje, już w zgodzie przykładnej, odeszli w gęstwinę, w
której trawy było bardzo wiele.
Poszli przyzwyczajać się do życia i zachowywać
gatunek, aby dobremu Bogu oszczędzić trudu stwarzania.
Poszli zakładać ognisko
rodzinne, które ze wspaniałych, do wulkanu podobnych wybuchów miłości,
zeszło później do roli maszynki spirytusowej na trzech nóżkach.
O potężny, mocny Adamie! Pochwalone niech
będą uda twoje, jako konary rosochatego dębu.
O Hewo, łaskawa Hewo! Pochwalone niech
będą kosmate piersi twoje, które są jako ziemia słodkim mlekiem
płynąca.
I stało się, albowiem potrzeba jest matką
wynalazków. Stało się, że Adam był smutny, a Hewa pragnąca. A gdy od owej
chwili ze trzy razy księżyc odmienił się złoty, chodził Adam po raju
przybity, a wyglądał tak, jak po operacji robaczkowego wyrostka. Hewa zasię
przytyła i radowała się głośno.
– Mężu – rzekła raz do Adama
– bądź łaskaw i wyrwij ogon temu pawiowi, który się niedaleko stąd
drze okropnym głosem.
Adam nie rzekł ani słowa, tylko podszedł do
pawia, chwycił go między kolana i wyrwał mu cały ogon. A kiedy go przyniósł
Hewie, przywiązała go sobie łykiem gdzieś w okolicach pleców i chodziła
dumna. A potem rzekła:
– Bądź łaskaw, mój drogi, i skręć kark jakiej ładnej papudze.
Adam cisnął kijem i zabił papugę.
Skrzydłami jej ustroiła sobie Hewa głowę, a
język zjadła.
Potem czerwonym burakiem natarła sobie
policzki i usta i była piękna.
– Czy urządziłeś dzisiaj cyrk, Adamie ?
– Urządziłem.
– Tam, gdzie zawsze
?
– Tak, w zgięciu rzeki.
– Pan Bóg będzie ?
– Nie może, jakiś archanioł zrobił
awanturę i podobno pobił się z drugim.
– Czy być może
? Nieokrzesane towarzystwo...
– Tylko się nie spóźnij do cyrku, moje
dziecko. Zawsze przychodzisz za późno.
Kiedy słońce zaszło i spoza rzeki wypłynął
na widnokrąg księżyc, jeszcze wtedy całkiem nowy, świecący wówczas jak
tulski samowar, zaczęła się w zgięciu rzeki gromadzić publiczność.
Najpierw czereda głupich bydląt
i bezmyślnego ptactwa; wszystko to zajęło galerię i robiło wrzask.
Małpy chwiały się na ogonach, uwieszone na gałęziach drzew; papugi darły się bezkrytycznie. Od
czasu do czasu zaklekotał bocian, zupełnie jak zawodowy
klakier.
– Zaczy–y–ynać ! – wrzasnęło zgromadzenie.
Nikt na to nie zwracał uwagi.
Zeszły się senatory
raju: lew z grzywą jak wypomadowaną, żyrafa i wilk i lis; niedźwiedź i hipopotam.
Przyglądając się wszystkim, wszedł w tłum nonszalancko stary, wyłysiały
szympans; dziwnie niesympatyczne bydlę i przez nikogo
w raju nielubiane.
Zeszły się małe aniołki, prowadzone przez
guwernantki, stare wypłowiałe anielice.
Ukazała się wreszcie Hewa.
Przez tłum poszło długie: aaa! aaa!
Hewa była piękna.
Wlókł się za nią
pawi ogon; na głowie sterczały jej dwa duże skrzydła papuzie. Ciało całe
miała wysmarowane czymś tłustym, tak że się aż
szkliło. Obrosłe sierścią nogi stąpały bardzo zgrabnie. Rozejrzała się po
zgromadzeniu, przywitała je uśmiechem i usiadła.
Galerii się to nie podobało.
– Cha! cha! cha! – zaskrzeczały małpy.
– Zdjąć kapelusz! – gwizdnął kos.
– Nic nie widać! Kapelusz! Uhu!
– Brhawo! Brhawo! – wrzasnęła papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
Lis zwrócił się do lwa.
– Z tą hołotą nie można sobie dać
rady. Bydło!
– Hm... tak... – mruknął lew.
– Po co to
wpuszczać? – rzekła żyrafa.
– Brhawo! – wrzasnęła
papuga bez powodu.
– Czego ta stara małpa znowu skrzeczy ?
– Która małpa ?
– No, ta papuga.
– Licho ją wie, głupia od urodzenia.
– Zaczynać!
Hewa zaczynał się
nudzić; kokieteryjnie podrapała się prawą ręką w lewą łopatkę i rozglądała
się znudzona po towarzystwie. Jeden szympans – zdawało się jej –
miał jako takie maniery.
W koło wśród publiczności, wszedł Adam i
ukłonił się zgromadzeniu.
– Brhawo! – Brhawo!
Adam rozpoczął przedstawienie: chodził na głowie, pożerał z łupiną kokosowe
orzechy, puszczał z brzucha dym.
Żyrafa nachyliła się do towarzystwa:
– Że też człowiek
musi zawsze udawać małpę.
– Dobrze to robi.
Potem wybiegł na
arenę słoń i zatańczył taniec brzucha, rycząc przy tym rozkosznie; stary
szympans uśmiechał się pobłażliwie, małe aniołki piszczały z radości, Hewa
miała na ustach uśmiech jak kwiat.
W programie były zapasy dwóch ichtiosaurów,
śpiew papugi, znoszenie jaja przez kukułkę, aria łabędzia, ewolucje goryla na trapezie, walka byków, prestidigitatorstwo kameleona,
połykanie kamieni przez strusia i naśladowanie człowieka przez orangutana.
Małpy wyły z radości, papuga wrzeszczała
swoje: brhawo! – żyrafa stanęła z radości na
głowie.
Noc była przedziwnie piękna.
............
Z „Rajskiej opowieści” Kornela Makuszyńskiego