Robinson Crusoe na
Syberii
W pewnej wsi w bliskości miasta Nerczyńska chciałem
poznać sposób życia mieszkańców i znalazłem u nich najgrubsze, prawie
bydlęce obyczaje. Właśnie w tym dniu miano, jak sądzę, obchodzić jakąś
wielką uroczystość. Bałwan wyrobiony z drzewa, w
postaci obrzydliwszej od czarta, jak go nam przedstawiają na obrazach, postawiony
był na pniu starego drzewa. Łeb tego bałwana nie
był podobny do żadnego ze znanych zwierząt; uszy miał wielkie jak rogi
kozła, oczy jak dwa talary, nos jak krzywy róg barani, otwarty pysk czworograniasty
był niby lwia paszcza wysadzona straszliwymi zębami i zakrzywiona jak
dolna część dzioba u papugi. Ubiór tej poczwary był najbrudniejszy, jak sobie
tylko można wyobrazić; wierzchnia odzież była ze skór baranich obróconych
wełną na wierzch; na łbie potwór miał wysoką czapkę tatarską, spod której
wychodziły rogi. Posąg ten miał osiem stóp wysokości, był bez nóg i brak
było proporcji w całej budowie.
Straszydło to stało za miastem;
kilkanaście istot ludzkich, których płci odróżnić nie mogłem,
bo tak mężczyźni, jak kobiety jednaką mieli odzież i zwróceni byli
twarzą do ziemi, korzyło się leżąc na brzuchach dokoła drewnianego bałwana
bez najmniejszego poruszenia, jak gdyby sami byli z drewna, i na pierwszy
rzut oka tak mi się nawet wydawało. Gdym się jednak do nich zbliżył, zerwali
się wszyscy naraz i wydając wrzask przeraźliwy, podobny do wycia psów gończych,
uciekli przestraszeni lub też obrażeni naszą obecnością. U wejścia do pobliskiego
namiotu, zrobionego z krowich i baranich skór, ujrzałem trzech rzeźników
(przynajmniej tak sądziłem, bo mieli w ręku długie noże), a w środku
namiotu dostrzegłem zarżnięte trzy barany i ciołka. Zdaje się, że te
zwierzęta poświęcone były drewnianemu bożkowi, że ci trzej ludzie byli
jego ofiarnikami czy kapłanami, i że ofiara pochodziła od owych siedemnastu
nieszczęśników, którzy pouciekali przed nami. Składali ją pniakowi z
drewna, zanosząc do niego modły w chwili naszego przybycia.
Wyznać muszę, że ta niedorzeczna
cześć przejęła mnie odrazą, jakiej dotąd jeszcze
nie doznałem na żaden widok. Najszlachetniejsza i najlepsza ze wszystkich
istot, której Bóg już przy stworzeniu nadał tyle przewagi nad resztą swych
tworów, której nade wszystko dał duszę rozumną, zdolna do poznania i
wysławiania swego Stwórcy – mógłże człowiek poniżyć się do tego stopnia,
ażeby zrobiwszy własną ręką poczwarę z drewna, sam w siebie wmówił uszanowanie
dla niej i oddawał jej cześć boską ? Ciemnota ludzka posuwała się do takiej nikczemności chyba przez podstęp szatana zazdrosnego
o cześć Boga i skłoniła tych nieszczęśników do czynów szpetnych, zabobonnych
i obrzydłych, stanowiących obrazę dla samej Natury.
...
Karawana
miała przez trzy dni odpoczywać w mieście o cztery mile od tej wsi, by zmienić
konie, które okulały i wynędzniały na złych drogach i po długim marszu
przez pustynię. Miałem więc czas wykonać zamiar,
jaki sobie ułożyłem. Zwierzyłem się z nim szkockiemu kupcowi,
którego odwagę znałem. Opowiedziałem mu o wszystkim, co widziałem, a
także o tym, jaką zgrozą przeniknęło mnie takie poniżenie ludzkiej natury.
– Jest moim postanowieniem
– rzekłem – udać się tam z kilkoma dobrze
uzbrojonymi ludźmi, zniszczyć nikczemne, obrzydliwe bożyszcze i
pokazać hołdującemu mu ciemnemu ludowi, że ten ubóstwiany potwór nie ma
mocy się bronić, a przeto nie powinni oddawać mu czci ani składać modłów i
ofiar.
Na te słowa
Szkot się roześmiał i rzekł:
–
Twoja żarliwość jest chwalebna, lecz jakaż będzie korzyść z tej wyprawy?
– Ta
korzyść – odpowiedziałem – że obronimy cześć boską, dla której
to ubóstwienie jest
obrazą.
...
Pierwszą noc
spędziliśmy na mieszaniu środków palnych z okowitą, prochem strzelniczym
i innymi materiałami, jakie mogliśmy dostać; przygotowaliśmy także dostateczną
ilość smoły w małym glinianym garnku i w godzinę po zachodzie słońca poszliśmy
na wyprawę.
Stanąwszy na miejscu około jedenastej,
przekonaliśmy się, że mieszkańcy nie mieli najmniejszego pojęcia o niebezpieczeństwie jakie groziło ich bałwanowi. Noc
była pochmurna, księżyc jednak tyle rzucał światła, że łatwo można było dojrzeć,
iż bożek znajduje się w tym samym miejscu, na którym stał przedtem. Mieszkańcy
spali spokojnie i tylko w wielkim namiocie, gdzie widziałem poprzednio
trzech kapłanów, których wziąłem za rzeźników, widać było światełko. Podszedłszy
tam cichaczem usłyszeliśmy rozmawiających ludzi; można było sądzić, że
jest ich tam pięciu lub sześciu. Gdybyśmy więc podpalili
bożka, wybiegliby natychmiast i rzucili się ratować go od zniszczenia,
przeszkadzając nam w wykonaniu naszego czynu. Nie wiedzieliśmy, jak się
ich pozbyć. Zrazu chcieliśmy zabrać bałwana i spalić go w pewnej
odległości, lecz gdyśmy próbowali go poruszyć, okazał się zbyt ciężki i
nie wiedzieliśmy, co począć. Drugi Szkot chciał podłożyć ogień pod namiot i
mordować znajdujących się w nim Tatarów, kiedy będą uciekać, lecz ja
nie podzielałem jego zdania, pragnąc, o ile możności, uniknąć przelewu krwi.
– Dobrze więc! –
rzekł kupiec szkocki – już wiem, co trzeba uczynić: starajmy się pochwytać
ich i powiązać, i w ten sposób będą musieli bezczynnie się przyglądać, jak
ich bożyszczę niszczeje w płomieniach.
Przypadkiem mieliśmy przy sobie powrózki, którymi powiązane były materiały
palne, postanowiliśmy więc uderzyć czyniąc jak najmniej hałasu. Naprzód
zapukaliśmy do drzwi, a gdy ukazał się w nich jeden z kapłanów, rzuciliśmy
się na niego, zakneblowaliśmy mu usta, związali w tył ręce i zaprowadziliśmy
go na miejsce, gdzie stał bałwan; tam, upewniwszy się że nie będzie mógł narobić
krzyku, związaliśmy mu nogi i zostawiliśmy na ziemi.
Dwóch naszych czekało tymczasem
u drzwi namiotu spodziewając się, że któryś z towarzyszy pochwyconego
wyjdzie zobaczyć, co się z nim stało; zaczekali
póki nasz pomocnik nie nadejdzie, i gdy nikt nie wychodził z chaty, postanowili
znowu zapukać. Natychmiast wyszło dwóch Tatarów i uczyniliśmy z nimi to samo co i z poprzednim. Musieliśmy połączyć wszyscy nasze
siły, aby ich zawlec na miejsce, gdzie stał bożek,
i położyliśmy skrępowanych w pewnej odległości jeden od drugiego. Wracając
znowu spostrzegliśmy dwóch Tatarów, którzy wyszli z namiotu, a trzeci
stał we drzwiach za nimi. Pochwyciliśmy tych dwóch i natychmiast ich powiązaliśmy,
trzeci zaś z krzykiem schronił się do namiotu. Mój Szkot poskoczył za nim,
a wziąwszy uczynioną przez nas mieszaninę, która nie wydawała ognia, tylko
cuchnący dym, zapalił ją i rzucił do namiotu. Gdy się to działo przyjaciel
kupca i mój sługa zajęli się tymi dwoma, którzy już byli skrępowani,
związali ich razem za ramiona, zawlekli do bożka i zostawili, żeby sobie
poczekali, aż ich bałwan uwolni, sami zaś pośpieszyli do nas.
Gdy już dym napełnił namiot
do tego stopnia, iż wszyscy którzy się tam znajdowali o mało się nie podusili,
wrzuciliśmy przez drzwi woreczek skórzany napełniony inną materią, palącą
się jak świeca, i wchodząc ujrzeliśmy że zostało
tylko czworo ludzi, dwóch mężczyzn i dwie kobiety, którzy, jak sądziliśmy,
zajęci byli składaniem swych diabelskich ofiar. Wyglądali wszyscy na
śmiertelnie przerażonych – siedzieli drżący, oszołomieni od dymu,
nie mogąc słowa przemówić.
Wyprowadziliśmy ich najpierw
z namiotu, bo dym był i dla nas nie do zniesienia, powiązaliśmy ich tak
jak poprzednich, bez najmniejszego hałasu, i zawlókłszy ich przed bałwana, wzięliśmy się do niego. Naprzód tedy wysmarowaliśmy
go i jego suknie smołą i inną jeszcze substancją, jakąśmy z sobą mieli,
to jest łojem zmieszanym z siarką; oczy, uszy i usta zapchaliśmy prochem,
do czapki wpakowaliśmy znaczną ilość mieszaniny wybuchowej, dokoła
zaś bałwana zgromadziliśmy wszystkie materiały wybuchowe, które ze
sobą przynieśliśmy, rozglądając się przy tym, co by jeszcze
dodać, aby ogień uczynić gwałtowniejszym. Wtedy mój służący przypomniał
sobie, że w pobliżu namiotu leży kupa słomy czy suchej
trzciny, nie pamiętam dokładnie. Pobiegli z jednym ze Szkotów i przynieśli
całe naręcza. Potem przyprowadziliśmy naszych jeńców; odkneblowaliśmy
im pierwej usta i rozpętawszy nogi ustawiliśmy tuż przed potwornym bożkiem
i podłożyliśmy ogień.
Staliśmy jeszcze z kwadrans na
miejscu, dopóki proch, ponapychany w ślepia, uszy i usta potwora nie wybuchnął,
deformując go i niszcząc tak dalece, że tylko bezkształtny pniak z niego
pozostał; słowem, zaczekaliśmy, póki płonący bałwan nie zamienił się w
zwykłą kłodę drzewa, a wtedy nagarnąwszy ku niemu suchej trzciny i siana
chcieliśmy odejść, w przekonaniu, że spali się doszczętnie. Ale Szkot
radził nam jeszcze się zatrzymać, bo biedni zaślepieni
bałwochwalcy gotowi byli rzucić się w ogień i spłonąć razem z bożkiem. Czekaliśmy przeto, aż słoma i trzcina przygaśnie, i
wtedy dopiero odeszliśmy zostawiwszy naszych jeńców.
Nazajutrz z
rana pokazaliśmy się między naszymi towarzyszami podróży, gorliwie zajęci
przygotowaniami do odjazdu, tak że nikomu przez myśl nie przeszło, że mogliśmy
tę noc spędzić gdzie indziej niż na posłaniu, jak wędrowcy chcący nabrać
nowych sił przed odbyciem męczącej podróży.
Ale sprawa na tym się nie skończyła.
Następnego dnia mnóstwo tubylców nie tylko z tej wsi, lecz chyba z setki innych,
zebrało się przed bramami miasta i jak najzuchwalej domagali się od rosyjskiego
gubernatora zadośćuczynienia za zniewagę wyrządzoną ich kapłanom i za
spalenie bożka, wielkiego Czam–Czi–Taungu; tak trudne do wymówienia
imię miał potwór, którego czcili. Z początku mieszkańcy Nerczyńska bardzo
się zatrwożyli, gdyż rozgłoszono po mieście, że zebrało się już do trzydziestu
tysięcy Tatarów, a za kilka dni będzie ich sto tysięcy.
Gubernator wyprawił do nich
posłanników, by ich uspokoić i z wielką uprzejmością
zapewnić, że nic nie wie o tym gwałcie, że żaden z jego żołnierzy na krok
nie wyszedł za miasto i że nikt tutejszy nie mógł tego zrobić. Przyrzekł,
że jeżeli odkryją winowajców, zostaną oni surowo ukarani. Na to Tatarzy
z dumą odpowiedzieli, iż cały kraj oddaje cześć
wielkiemu Czi–Taungu, który mieszka na słońcu, i nikt ze śmiertelnych
nie śmiałby znieważyć jego obrazu, chyba tylko chrześcijanie, że przeto
postanowili wypowiedzieć wojnę gubernatorowi i wszystkim Rosjanom,
którzy są niewierni i chrześcijanie.
...
Z
"Robinsona Crusoe" Daniela Defoe
(w tłumaczeniu anonimowym)
Pobyt
na wyspie bezludnej to zaledwie część podróży i przygód Robinsona
Crusoe. Reszta jest nawet bardziej interesująca, a zwłaszcza podróż
lądem przez Chiny, Mongolię, Syberię, Rosję – do Anglii. Byłoby dobrze,
gdyby jakiś wydawca opracował marszrutę i chronologię tej dwuletniej podróży.