Skan­dal w Clo­che­merle

   Ale nie był to jesz­cze kres utra­pień księ­dza Po­nosse. Dzień ten miał być cał­kiem wyjąt­kowy.  Oto po raz drugi – w po­rze spo­kojnej po­obied­niej sje­sty – za­stu­kano ener­gicz­nie do drzwi ple­ba­nii. Za­szu­rały kroki Ho­no­ryny, po czym ko­ry­tarz roz­brzmiał wrzawą wy­tę­żo­nych do naj­wyż­szego dia­pa­zonu gło­sów – rzecz zgoła wy­jąt­kowa w tym do­mo­stwie, gdzie pełne po­kory szepty nale­żały do prze­pi­so­wego rytu­ału. Na progu sa­lo­niku wy­ro­sła po­ryw­cza syl­wetka Ta­far­dela na­ła­do­wa­nego cierp­kimi sen­ten­cjami i trzy­mają­cego w ręce ar­ku­siki, na któ­rych utrwalił pierw­sze wstrząsy swego re­pu­bli­kań­skiego obu­rzenia.

   Nauczy­ciel nie zdjął z głowy swo­jej sła­wet­nej pa­namy – jak przy­stało na czło­wieka, co nie my­śli ustę­po­wać przed fa­naty­zmem i ciem­notą. Jed­nakże na wi­dok ba­ro­nowej wy­co­fał się. I na­wet tak go za­sko­czyła jej obec­ność, że po­słuszny wła­snemu gło­sowi we­wnętrz­nemu byłby wręcz uciekł – gdyby ta ucieczka miała zna­cze­nie tylko in­dy­wi­du­alne. Ale rejte­rada Ta­far­dela ozna­cza­łaby po­rażkę wiel­kiego stron­nic­twa, które god­nie re­pre­zento­wał. Star­łyby się ze sobą już nie zwy­kłe jed­nostki, lecz same za­sady, w pełni wy­razu. Ta­far­del uwa­żał się za zwią­za­nego nie­roz­łącz­nie z Re­wolu­cją i jej wy­zwoli­ciel­skim pro­gra­mem. Szer­mierz wol­no­ści wy­zy­wał na bój, na jego wła­snym te­re­nie, żoł­daka in­kwi­zy­cji. Nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na znaj­du­jące się tam osoby, na­wet się im nie ukło­niw­szy, na­uczy­ciel ru­szył w kie­runku księ­dza Po­nosse i wy­gło­sił pło­mienną prze­mowę:

   Si vis pa­cem para bel­lum, pa­nie Po­nosse! Nie będę sto­so­wał nik­czem­nych chwy­tów, uży­wa­nych w wa­szej je­zuic­kiej sek­cie, nie na­padnę pana zdra­dziecko. Przy­cho­dzę jako godny sza­cunku prze­ciw­nik, w jed­nej dłoni dzier­żąc miecz, w dru­giej ga­łązkę oliwną. Ma pan jesz­cze moż­ność po­nie­chać ma­tac­twa, jesz­cze czas po­wstrzy­mać swo­ich pa­choł­ków i wy­brać po­kój. Jeśli wo­lisz pan wojnę, bę­dziesz ją miał. Mój oręż już ukuty. Pro­szę wy­bie­rać mię­dzy po­ko­jem a wojną, mię­dzy wol­no­ścią su­mie­nia a re­pre­sją. Wy­bie­raj, pa­nie Po­nosse. I bacz na to, co wy­bie­rzesz!

   Przera­żony tą gniewną ty­radą, pro­boszcz nie wie­dział co ma po­cząć. Spró­bo­wał uspo­koić Ta­far­dela:

   – Panie pro­fe­so­rze, ja panu nigdy nie prze­szka­dza­łem w na­ucza­niu. Nie poj­muję, co by mi pan mógł za­rzu­cić. Nigdy ni­kogo nie ata­ko­wa­łem...
  
Ale już wznie­siony pa­lec wska­zu­jący Ta­far­dela punkto­wał mak­symę głę­boko ludzką, uzu­peł­nioną przez na­uczy­ciela:

   Trahis sua qu­em­que vo­lup­tas... et pis­sare le­giti­mum! Za­pewne aby moc­niej utrwa­lić swoje władz­two, wo­lałbyś mój pa­nie oglą­dać mno­żące się, tak jak w wie­kach uci­sku, wstrętne ka­łuże two­rzone z za­warto­ści prze­peł­nio­nych pę­che­rzów. Te czasy mi­nęły, pa­nie Po­nosse. Świa­tło się sze­rzy, po­stęp kro­czy nie­od­par­cie, lud od­tąd siu­siać bę­dzie w bu­dyn­kach ku temu przy­sto­so­wa­nych, oświad­czam to panu! Uryna zrosi płytę i spły­wać bę­dzie do ka­na­łów, pro­szę pana.

   To dzi­waczne prze­mó­wie­nie wy­czer­pało cier­pli­wość ba­ro­no­wej, która od po­czątku trzy­mała przy­by­sza pod ob­strza­łem swego groź­nego face-d-main. I na­gle z naj­wyż­szą im­per­ty­nen­cją, owym gło­sem co ujarz­miał serca i ko­men­de­ro­wał na po­lo­wa­niach z char­tami, za­py­tała:

   – Któż to jest ta okropna kre­atura ?

   Gdy­by Ta­fardel na­gle stwier­dził, że w jego ob­szer­nych zwi­sają­cych spod­niach tkwi skor­pion, nie wstrzą­snę­łoby to nim silniej od tego co usły­szał. Drżą­cy z pa­sji, wpra­wia­ją­cej jego bino­kle w zło­wróżb­ne oscyla­cje, na­uczy­ciel – choć jak wszy­scy w Clo­che­merle z wi­dze­nia znał ba­ro­nową – za­wo­łał:

   – Któż to się tu ośmie­la znie­wa­żać człon­ka ciała pe­da­go­gicz­nego ?

   Apo­strofa ta by­ła śmiesz­nie słaba, nie­zdol­na zmie­szać za­pa­śnicz­kę po­kroju ba­ro­no­wej. Po­jmu­jąc z kim ma spra­wę, od­par­ła z ob­ra­żają­cym spo­ko­jem:

   – Ostat­ni z mych lo­ka­jów, pa­nie ba­kała­rzu, le­piej po­trafi się za­cho­wać. Nikt z mo­jej służby nie śmiał­by wy­ra­zić się ordy­nar­nie w obec­no­ści ba­ro­no­wej de Co­urte­bi­che.

   Na te słowa w Ta­far­delu ode­zwała się wiel­ka tra­dy­cja ja­ko­biń­ska. Za­re­pli­ko­wał:

   – Pani jest  eks–ba­ro­nową de Co­urte­bi­che? Oby­wa­tel­ko, ja no­gą od­trą­cam pa­ni in­synu­acje. By­ły cza­sy, kie­dy szyb­ko by się z nimi roz­pra­wiła gi­lo­ty­na.

   – A ja pańską ga­da­ninę uwa­żam za bred­nie pół­główka! Były czasy, gdy lu­dzie z mo­jej sfery or­dy­nu­sów pań­skie­go po­kroju po­sy­ła­li na szu­bie­ni­cę, ka­żąc ich uprzed­nio wy­chło­stać na pla­cu pu­blicz­nym. Do­bra to me­toda wy­cho­waw­cza dla gbu­rów!

   Dialog przy­bie­rał tony bar­dzo przy­kre. Pod na­po­rem dwóch prą­dów, gwał­cą­cych chrze­ści­jań­ską neu­tral­ność jego sie­dziby, nie­szczę­sny ksiądz Po­nosse nie wie­dział w którą stronę się ob­ró­cić, i czuł że pot ob­lewa jego ob­ci­śnięte nową su­tanną ciało. Po­ważne względy na­ka­zy­wały mu li­czyć się z ary­sto­kra­cją – w oso­bie ba­ro­no­wej, najhoj­niej­szej pro­tek­torki pa­ra­fii. I względy nie­mniej po­ważne prze­ma­wiały za Re­pu­bliką – re­pre­zento­waną przez Ta­far­dela, se­kre­ta­rza gminy – za Re­pu­bliką, która była prawną wła­ści­cielką ple­ba­nii i wy­zna­czała wy­so­kość ko­mor­nego. Zda­wało się więc, że wszystko stra­cone i że sprawy dosię­gnęły szczytu gwał­tow­no­ści, kiedy osob­nik do­tych­czas trwa­jący cał­kiem na ubo­czu wy­kazał opa­no­wa­nie rów­nie im­po­nu­jące ile zba­wienne, ująw­szy ster dys­ku­sji z mocą któ­rej w nim zgoła nie prze­czu­wano.       

   Od chwili przy­by­cia Ta­far­dela Oskar de Sa­int–Choul drżał z ucie­chy. Ten za­po­znany po­li­tyk po­sia­dał zde­cy­do­wany ta­lent wy­trwa­łego bu­do­wa­nia pa­te­tycz­nych okre­sów, tak kunsz­tow­nie na­dzie­wa­nych zda­niami wtrą­co­nymi, że nie­szczę­śnik pod­dany dzia­ła­niu tej dia­lek­tyki czuł jak jego myśl gubi się w me­an­drach Sa­int–Choulo­wego ro­zu­mo­wa­nia, wię­znąc tam w końcu bez­rad­nie. Nie­stety, usta­wicznie ofu­ki­wany przez te­ściową, trak­tu­jącą wszyst­kich z góry, i zmu­szany do mil­cze­nia przez nadą­saną mał­żonkę, któ­rej ob­fite kształty ujarz­miały jego wolę, Oskar de Sa­int–Choul rzadko mie­wał spo­sob­ność wy­ka­za­nia swojej war­tości – i cier­piał z tego po­wodu.

   Zaraz po pierw­szych sło­wach Ta­far­dela zro­zu­miał, że oto przy­pa­dek po­sta­wił na jego dro­dze tę­giego za­pa­śnika, nie­zgor­szego od niego sa­mego ga­dułę, z któ­rym przy­jemnie bę­dzie wdać się w prze­wle­kły spór. Cze­kał tedy – z ustami peł­nymi śliny, której na­pływ po­prze­dzał u niego wy­lewy słowne – aż się w re­pli­kach okaże naj­drob­niej­sza choćby szczerba, aby sko­czyć do gar­dła temu zaja­dłemu dys­ku­tan­towi i za­gar­nąć go dla sie­bie. Gdy wresz­cie po ostat­nim oświad­cze­niu ba­ro­no­wej za­pa­dło mil­cze­nie, Sa­int–Choul wy­stą­pił o dwa kroki na­przód.
  
Za po­zwo­le­niem, miał­bym słówko do po­wie­dze­nia. Je­stem Oskar de Sa­int–Choul, pa­nie... pa­nie?...

   – Ernest Ta­far­del. Ale ja nie uznaję żad­nych świę­tych, oby­wa­telu Choul.
  
Jak pan so­bie ży­czy, drogi pa­nie de Ta­far­del.

   Trudno w to uwie­rzyć: ta szla­checka party­kuła podana mu przez czło­wieka, co sam jej uży­wał, bę­dąc jej dzie­dzicz­nym po­sia­da­czem, po­dzia­łała na ambi­cję na­uczy­ciela jak bal­sam, uspo­sa­bia­jąc go przy­chyl­nie wzglę­dem Oskara de Sa­int–Choul, umożli­wia­jąc temu ostat­niemu wspa­niały wy­pad wstępny:
   – Po­zwa­lam
so­bie wmie­szać się do dys­ku­sji, drogi pa­nie de Ta­far­del, al­bo­wiem wy­daje mi się, iż na płasz­czyź­nie, na którą nas przy­wio­dły dwa świa­topo­glądy jed­nako godne sza­cunku, oby­dwa po­sia­da­jące swoje wznio­słe re­giony oraz swoje, jakby tu rzec, strefy czło­wie­czej omyl­no­ści, są­dzę, po­wia­dam, iż na­suwa się po­trzeba wy­stą­pie­nia bez­stron­nego me­dia­tora. Wi­tam w to­bie pra­cow­nika o pło­mien­nym sercu, czci­god­nego członka tej szla­chet­nej ple­jady wy­cho­waw­ców peł­nią­cych deli­katną mi­sję kształ­ce­nia no­wych po­ko­leń. Wi­tam w panu wciele­nie czy­stego du­cha wie­dzy pod­sta­wo­wej z tym co w nim fun­da­men­talne i, jakby tu rzec, gra­ni­towe, tak, gra­ni­towe, al­bo­wiem na tej nie­znisz­czal­nej opoce spo­czy­wają pod­wa­liny na­rodu, na­szego uko­cha­nego kraju, od­ro­dzo­nego przez po­tężne prądy lu­dowe, któ­rych, rzecz pro­sta, nie po­parł­bym bez za­strze­żeń, lecz któ­rych cen­nego wkładu nie­mniej przeto nie mógł­bym ne­go­wać, al­bo­wiem od wieku ozdo­biły one wspa­niałe kary wiel­kiej księgi fran­cu­skiego ge­niu­szu. Oto dla­czego was – na­uczy­cieli re­pu­bli­ka­nów i wol­no­my­śli­cieli – okre­ślam mia­nem ciała dzie­dzicz­nego.  Nic co dzie­dziczne, nie jest nam obo­jętne. Z tego ty­tułu, drogi pa­nie, nale­żysz do na­szego obozu jako ary­sto­krata my­śli. Po­daj mi pra­wicę. Za­wrzyjmy so­jusz po­nad stron­nic­twami, oży­wieni je­dy­nie chę­cią wza­jem­nego do­sko­nale­nia się.

 

 Ze „Skan­dalu w Clo­che­merle” Ga­briela Cheval­lier
( w tłuma­czeniu Ga­briela Kar­skiego )
Spóldzielnia Wy­daw­ni­cza Czy­tel­nik

           do Czytaj!