Śmierć So­kra­tesa

Na­przód można było prze­widzieć, że tyle ro­zumu i cnoty wzbu­dzi za­zdrość i nie­nawiść tłumu, który żadnej wyż­szo­ści nad sobą ścier­pieć nie może. Lu­dzie nik­czemni zaczęli oczer­niać mę­drca; usiło­wali ośmie­szyć go w oczach narodu. Gdy to nie skut­kowało, wy­stą­pili ze skargą, że nie wierzy w bo­gów i szydzi z nich, i nauką swą psuje mło­dzież; powi­nien więc być przed sąd po­cią­gnięty, jako nie­bez­pieczny no­wa­tor. So­kra­tes, starzec już 70–letni, uważał za nie­godne siebie bronić się długą mową przeciw podob­nym zarzu­tom. Odwo­łał się tylko na swoje życie pu­bliczne i po­wie­dział, że od 30 lat wciąż sta­rał się usil­nie swoich współ­ziom­ków utrzy­mywać na drodze cnoty, a przez to do­pro­wa­dzać ich do szczę­ścia, i że na­kazy­wał tak mu czynić głos we­wnętrzny, głos Boga. Do­dał jeszcze, że na­leży mu się utrzy­manie kosz­tem rządu za za­sługi, ja­kie poło­żył. Rozją­trzyła sę­dziów tak śmiała obrona. spo­dzie­wali się oni, że So­krates, tak jak inni prze­stępcy, upo­ko­rzy się i bła­gać będzie litości, a tym­cza­sem starzec stanął przed nimi z dum­nie wznie­sio­nem czo­łem. Tym­cza­sowo ka­zali go za­mknąć w wię­zie­niu. Je­den z jego uczniów, Li­zyjasz, przygo­to­wał mu długą, sta­ran­nie opraco­waną obronę; So­kra­tes prze­czytał ją i po­wie­dział: „Pięk­nie to napi­sałeś, ale ja nie zrobię użytku z tej mowy, tak samo jak nie włożył­bym na nogi mięk­kiego i stroj­nego obuwia, gdyż uwa­żam to za znie­wie­ścia­łość.”

   Na­stępne zgro­ma­dzenie, słabą więk­szością trzech głosów, skazało go na śmierć. Z zu­peł­nem spo­kojem słu­chał mę­drzec wy­roku. Uczniowie ze łzami ci­snęli się do sę­dziów – bła­gali, złożyć chcieli wielką sumę pienię­dzy, byleby drogi ich na­uczy­ciel od­zyskał wol­ność; odrzu­cono ich prośby i ofiary. Starzec poże­gnał sę­dziów którzy za nim głoso­wali, przeba­czył tym któ­rzy go po­tępili, i od­szedł kro­kiem pew­nym z twa­rzą po­godną i po­stawą pełną powagi. Oto­czyli go przyja­ciele, i pła­cząc, szli za nim do więzie­nia:

„Cóż to znaczy, że dziś dopiero pła­cze­cie?” mówił z uśmie­chem. „Czyż od­dawna nie wie­dzieli­ście o tem, że na­tura, da­jąc mi ży­cie, i na śmierć mnie za­ra­zem ska­zała?” 

„Ach! mistrzu,” za­wołał Apollo­dor, „boli mnie to najwię­cej, że umie­rasz nie­winny!”  So­krates z uśmie­chem pogła­dził go po gło­wie:  „Ko­chany Apollo­do­rze, czyż wo­lał­byś, że­bym umie­rał jako wino­wajca?”

   Po­cieszali się tem uczniowie, że dzień śmierci został odło­żony. W tym samym dniu, gdy za­padł wy­rok na So­kratesa, ka­płani Apol­lina wypra­wili do Delos okręt święty, któ­rzy Ateń­czycy wy­syłali co­rocz­nie. Po­dług sta­rego prawa, nie wolno było tra­cić nikogo, dopóki okręt nie po­wróci. Upły­nęło od tego czasu dni 30. Ani na chwilę nie za­chmu­rzyła się twarz So­kra­tesa. Pra­co­wał wciąż, jakgdyby śmierć nie za­wi­sła nad głową jego. Na­pisał wier­szem wiele bajek Ezopa, i ukła­dał pie­śni na cześć bo­gów. Od­wie­dza­jący go przyja­ciele słyszeli z ust jego zaw­sze słowa pocie­chy i mą­dro­ści.

   Kri­ton, naj­starszy uczeń i przyja­ciel So­kra­tesa, nie mógł się po­go­dzić z my­ślą, że uko­chany mistrz jego ma umie­rać śmier­cią gwał­towną. Przeku­piony przez niego stróż, drzwi więzie­nia zo­stawił otwarte; na morzu czekał okręt, który mę­drca, wyrwa­nego z rąk nik­czem­nych tyra­nów, prze­wieść miał do Tesa­lii. Kriton zakli­nał i błagał przy­ja­ciela, żeby się po­zwolił ra­to­wać. „Drogi mój Kritonie,” rze­kła So­krates ła­god­nie, „czyż nie było zawsze naszą zasadą, żeby nie od­pła­cać złem za złe? Na­ucza­łem in­nych, że obo­wiąz­kiem jest obywa­tela podle­gać pra­wom krajo­wym. Tak długo żyłem pod opieką miasta mego ro­dzin­nego, tak długo uży­wa­łem jego dobro­dziejstw, dla­cze­góż miał­bym się te­raz wyła­mywać spod jego ustaw? Prawo temu nie­winne, że kilku lu­dzi złej woli użyło go na moją zgubę.”

   We dwa dni po tej roz­mowie, weszło do wię­zie­nia jedena­stu mężów, któ­rych obo­wiąz­kiem było speł­niać wyroki; zdjęli kaj­dany z nóg starca, i oznaj­mili mu, że dziś ma umrzeć. Pięt­na­stu przyja­ciół zgro­ma­dziło się, żeby nie od­stąpić już mi­strza do ostat­niej chwili. „Jakie zo­sta­wiasz nam rozpo­rzą­dze­nia,” zapytał Kryton, „co do dzieci twych i rodziny? W czem mo­żemy cię za­do­wol­nić?” „Jeżeli żyć bę­dzie­cie,” od­rzekł sta­rzec, „tak, jak wam to już na­kazy­wałem. Nie po­wiem wam już nic no­wego.” „Ca­łemi si­łami starać się o to bę­dziemy, naj­droż­szy mi­strzu! Jakże z tobą po­stą­pić mamy po śmierci?”  „Jak chce­cie,” od­rzekł So­krates, „Wąt­pię jednak, czy potrafi­cie mnie za­trzy­mać, czy wam nie ucieknę.”  Z uśmie­chem spoj­rzał po obec­nych. „Kryton myśli” rzekł, „że mój trup będzie jesz­cze tym sa­mym So­krate­sem, który w tej chwili z nim mówi. Skoro już umrę nie mów­cie „kładą So­kra­tesa,” ja wów­czas będę już pomię­dzy du­chami.”

   Przy­szła jego żona, i troje dzieci. Słońce za­cho­dziło, gdy ich poże­gnał. Ukazał się sługa są­dowy, nio­sąc w ręku czarę na­peł­nioną zabój­czym na­po­jem. "Po­wiedz mi, jak się mam za­cho­wać?" zapytał mę­drzec: „Po wypi­ciu, bę­dziesz się prze­cha­dzał, dopóki cię nie owład­nie znuże­nie; potem poło­żysz się.”  Z pogod­nem czołem wziął So­krates ku­bek, mo­dlił się do bo­gów, pod­niósł do ust, i wy­chylił od­razu. –

   Pła­kali głośno przyja­ciele. „Cicho,” po­wie­dział starzec. „Dla­czegóż więc ode­słałem ko­biety?”  Prze­cha­dzał się czas ja­kiś, potem położył się. Dzia­łała już truci­zna: lodo­waciały nogi – ciało sztyw­niało. – Uczniowie stali do­koła w po­nurem mil­cze­niu. Umie­rający otwo­rzył oczy, i wy­szep­tał jeszcze: „Wró­ciło mi zdrowie; ofia­rujcie ko­guta czar­nego Eskula­powi.” Były to już ostat­nie jego słowa. Tak umarł nie­win­nie bo­ski So­krates w roku 399 przed Chr. Ateń­czycy, jak zwykle, po jego śmierci do­piero, poznali nie­godny swój i nie­spra­wie­dliwy po­stę­pek. Żal za­późny!

 Z „Hi­storji w Ob­razach” A.W.Grube'go
 
(w opraco­waniu Z.Za­jącz­kow­skiej)
Wydaw­nictwo Ferdy­nanda Ho­esicka, 1899

           do Czytaj!