Czytaj!    Filip K. Dick  "Ubik"  fragment:

W aparta­men­cie

                      

– Daj mi piętna­ście mi­nut – powie­dział do Ashwooda. Miał na­dzieję, że jeśli po­śpie­szy się i zrezy­gnuje ze śniada­nia, a nawet kawy, uda mu się przez ten czas do­pro­wadzić miesz­kanie do jakiego takiego ładu. W każdym ra­zie warto było spró­bo­wać.
   Wyłą­czył mi­krofon i zaczął w kuchen­nych szaf­kach po­szu­kiwać miotły (ręcznej lub ma­jącej własny na­pęd) albo od­ku­rza­cza (po­ru­sza­nego za po­mocą ba­te­rii he­lowej lub przez włącze­nie do sieci). Niczego nie zna­lazł. Najwyraź­niej firma za­opa­tru­jąca bu­dy­nek nie do­star­czyła mu w ogóle tego ro­dzaju sprzętu. Dowia­duję się o tym w najbar­dziej nieodpo­wiednim mo­men­cie – pomy­ślał. – A prze­cież miesz­kam tu już od czte­rech lat.
   Pod­niósł słu­chawkę wide­ofonu i nakręcił cy­fry 214. Był to numer admini­stra­cji bu­dynku.
   – Pro­szę mnie po­słu­chać – zaczął, gdy zgłosiła się jed­nostka home­osta­tyczna. – Mogę już przezna­czyć część mych fun­du­szów na po­krycie ra­chunku za wasze roboty sprząta­jące. Proszę je nie­zwłocz­nie przy­słać; gdy skończą pracę, za­płacę całą łączną na­leż­ność.
   – Sir, musi pan zapłacić całko­witą na­leżność, zanim w ogóle za­czną one cokol­wiek ro­bić.
   Joe Chip już miał w rękach portfel; wy­cią­gnął z niego sze­reg Ma­gicz­nych Kart Kredy­towych, z których więk­szość zo­stała już zresztą anulo­wana – za­pewne na zaw­sze – ze względu na jego sytu­ację mate­rialną i za­lega­nie ze spłatą dłu­gów.
   – Pro­szę za­tem wpi­sać kwotę, którą je­stem wi­nien, na konto mej Ma­gicz­nej Karty Kre­dy­towej – zwrócił się do swego słabo wi­docz­nego an­ta­goni­sty. – W ten spo­sób dług znik­nie z wa­szych ksiąg. Mo­żecie wpi­sać, że zo­stał całko­wi­cie za­płacony.
   – Do­cho­dzą do tego kary za zwłokę i odsetki.
   – Pro­szę wpi­sać je na konto mojej Karty Kredy­towej w Kształcie Serca...
   – Panie Chip, Agencja Ferris i Brock­man, zajmu­jąca się kontrolą i analizą należno­ści w systemie kredyto­wej sprze­daży de­ta­licz­nej, opubli­ko­wała na pana temat spe­cjalną ulotkę. Wpłynęła ona do nas wczoraj i mamy ją jesz­cze wy­raź­nie w pa­mięci. Od lipca wypadł pan z ka­tegorii GGG, je­śli cho­dzi o pański kre­dyt, i prze­su­nięty zo­stał do ka­tegorii GGGG. Wydział nasz, to znaczy admi­ni­stra­cja ca­łego bu­dynku, został za­progra­mo­wany w spo­sób wy­klucza­jący możli­wość świad­cze­nia usług czy udzie­la­nia kre­dytu tak wyjąt­kowo żało­snym jednost­kom jak pan, sir. Jeśli cho­dzi o pań­ską osobę, od tej pory wszyst­kie na­leżności muszą być re­gu­lo­wane w gotówce. Oba­wiamy się, że bę­dzie pan w tej sy­tuacji do końca życia. Szczerze mó­wiąc...

   Joe prze­rwał połą­cze­nie, po­rzucając równo­cze­śnie na­dzieję, że prośbą lub groźbą uda mu się zwa­bić sprząta­jące ro­boty do swego za­śmie­co­nego apar­ta­mentu. Powlókł się do sypialni, aby się ubrać; to jedno był w stanie zro­bić o wła­snych si­łach.
   Wło­żyw­szy brą­zową spor­tową opoń­czę, buty o błyszczą­cych, za­dartych ku górze czub­kach i filcową czapkę z pom­po­nem, za­czął roz­glądać się po kuchni w nadziei, że znaj­dzie tro­chę kawy. Szu­kał jej jed­nak bez skutku. Skupił więc swe wysiłki na living roomie. Obok drzwi prowa­dzą­cych do ła­zienki zna­lazł długą błękitną pelerynę w kropki, którą miał na sobie ubie­głej nocy, oraz torbę, w której znaj­do­wała się półfun­tową puszka praw­dzi­wej kawy z Ke­nii – wielki przy­smak, na którego zaku­pie­nie mógł się zdo­być je­dynie po pi­ja­nemu. Szczegól­nie w obli­czu swej obecnej opłaka­nej sy­tu­acji ma­terialnej.
   Wrócił do kuchni, przetrzą­snął kie­szenie w poszuki­waniu dziesię­cio­cen­tówki, a następ­nie za jej po­mocą uru­cho­mił eks­press do pa­rze­nia kawy. Wdy­chając jej nie­zwykły – w każ­dym ra­zie dla niego – aromat, spojrzał na zega­rek i stwier­dził, że upłynęło już pięt­na­ście mi­nut; pod­szedł więc ener­gicznym krokiem do drzwi wej­ścio­wych aparta­mentu, prze­krę­cił gałkę i od­sunął za­suwę.
   – Pro­szę o pięć cen­tów – po­wie­działy drzwi, nie otwiera­jąc się.
Przeszu­kał kie­szenie, ale nie znalazł w nich już żadnych monet – ani jed­nego centa.
   – Za­płacę ju­tro – po­wiedział do drzwi. Znów pró­bo­wał krę­cić gałką, ale drzwi pozosta­wały szczel­nie za­mknięte. – Pie­nią­dze, które ci daję, to w grun­cie rze­czy na­piwek. Nie mam obo­wiązku ci płacić!
   – Je­stem odmien­nego zda­nia – od­parły drzwi. – Proszę spraw­dzić w kon­trak­cie, który podpisał pan ku­pu­jąc ten apar­ta­ment.
   Znalazł doku­ment w szufla­dzie biurka; od czasu podpi­sa­nia go musiał się do niego wie­lo­krotnie odwoły­wać; No ja­sne: obo­wią­zy­wał go opłata za otwiera­nie i za­mykanie drzwi – nie był to więc na­piwek.
   – Jak pan wi­dzi, mam rację – po­wie­działy drzwi to­nem peł­nym sa­tys­fak­cji.
Z szu­flady znajdu­jącej się obok zlewo­zmy­waka Joe wy­jął nóż z nierdzew­nej stali i zabrał się do odkrę­cania śrub w zamku swych chci­wych drzwi.
   – Za­skarżę pana – po­wie­działy drzwi, gdy wy­padła pierw­sza śrubka.

Z „Ubika”  Fi­lipa K. Dicka
(w tłuma­czeniu Mi­chała Ro­ni­kiera)
Wydaw­nic­two Amber, 1990

           do Czy­taj!