Rzeczywiście,
widok był wspaniały. Niższe siedzenia, nabite togami, bielały jak śnieg.
W wyzłoconym podium siedział cezar w diamentowym naszyjniku, ze złotym
wieńcem na głowie, obok niego piękna i posępna Augusta, obok po obu stronach
westalki, wielcy urzędnicy, senatorowie w bramowanych płaszczach, starszyzna
wojskowa w błyszczących zbrojach, słowem, wszystko, co w Rzymie było potężne,
świetne i bogate. W dalszych rzędach siedzieli rycerze, a wyżej czerniało
kręgiem morze głów ludzkich, nad którymi od słupa do słupa zwieszały się
girlandy, uwite z róż, lilij, sasanków, bluszczu i winogradu.
Lud rozmawiał głośno, nawoływał się,
śpiewał, chwilami wybuchał śmiechem nad jakimś dowcipnym słowem, które
przesyłano sobie z rzędu do rzędu, i tupał z niecierpliwości, by przyśpieszyć
widowisko.
Wreszcie tupanie stało się podobne do grzmotów i nieustające.
Wówczas prefekt miasta, który poprzednio już był ze świetnym orszakiem
objechał arenę, dał znak chustką, na który w amfiteatrze odpowiedziało powszechne:
"Aaa!...", wyrwane z tysiąców piersi.
Zwykle widowisko rozpoczynało się od
łowów na dzikiego zwierza, w których celowali rozmaici barbarzyńcy z północy
i południa, tym razem jednak zwierząt miało być aż nadto, rozpoczęto więc
od andabatów, to jest ludzi przybranych w hełmy bez otworów na oczy, a
zatem bijących się na oślep. Kilkunastu ich, wyszedłszy na raz na arenę,
poczęło machać mieczami w powietrzu; mastygoforowie za pomocą długich
wideł posuwali jednych ku drugim, aby mogło przyjść do spotkania. Wykwintniejsi
widzowie patrzyli obojętnie i z pogardą na podobne widowisko, lecz lud
bawił się niezgrabnymi ruchami szermierzy, gdy zaś trafiało się, że spotykali
się plecami, wybuchał głośnym śmiechem, wołając: "W prawo!",
"W lewo!", "Wprost!", i często myląc umyślnie przeciwników.
Kilka par sczepiło się jednak i walka poczynała być krwawą. Zawziętsi zapaśnicy
rzucali tarcze i podając sobie lewe ręce, aby nie rozłączyć się więcej,
prawymi walczyli na zabój. Kto padł, podnosił palce do góry, błagając tym
znakiem litości, lecz na początku widowiska lud zwykle domagał się
śmierci ranionych, zwłaszcza gdy chodziło o andabatów, którzy mając twarze
zakryte pozostawali mu nieznani. Z wolna liczba walczących zmniejszała
się coraz bardziej, a gdy wreszcie pozostało dwóch tylko, popchnięto ich
ku sobie tak, że spotkawszy się padli obaj na piasek i zakłuli się na nim
wzajemnie. Wówczas, wśród okrzyków: "Dokonano!" – posługacze
uprzątnęli trupy, pacholęta zaś zagrabiły krwawe ślady na arenie i potrząsnęły
ją listkami szafranu.
Teraz miała nastąpić poważniejsza
walka, budząca zaciekawienie nie tylko motłochu, ale i ludzi wykwintnych,
w czasie której młodzi patrycjusze czynili nieraz ogromne zakłady, zgrywając
się częstokroć do nitki. Wraz też zaczęły krążyć z rąk do rąk tabliczki, na
których wypisywano imiona ulubieńców, a zarazem ilość sestercyj, jaką
każdy stawiał za swoim wybranym. Spectati, to jest zapaśnicy, którzy występowali
już na arenie i odnosili na niej zwycięstwa, zyskiwali najwięcej zwolenników,
lecz między grającymi byli i tacy, którzy stawiali znaczne sumy na gladiatorów
nowych i całkiem nie znanych, w tej nadziei, że na wypadek ich zwycięstwa
zagarną olbrzymie zyski. Zakładał się sam cezar i kapłani, i westalki, i
senatorowie, i rycerze, i lud. Ludzie z gminu, gdy zbrakło im pieniędzy,
stawiali często w zakład własną wolność. Czekano też z biciem serca, a nawet
i trwogą, na ukazanie się szermierzy i niejeden czynił głośne śluby bogom,
by zjednać ich opiekę dla swego ulubieńca.
Jakoż gdy ozwały się przeraźliwe odgłosy
trąb, w amfiteatrze uczyniła się cisza oczekiwania. Tysiące oczu zwróciło
się ku wielkim wrzeciądzom, do których zbliżył się człowiek przybrany za
Charona i wśród ogólnego milczenia trzykrotnie zastukał w nie młotem,
niby wywołując na śmierć tych, którzy byli za nimi ukryci. Po czym otworzyły
się z wolna obie połowy bramy, ukazując czarną czeluść, z której poczęli
wysypywać się na jasną arenę gladiatorowie. Szli oddziałami po dwudziestu
pięciu ludzi, osobno Trakowie, osobno Mirmilonowie, Samnici, Gallowie,
wszyscy ciężko zbrojni, a wreszcie retiarii, dzierżący w jednym ręku
sieć, w drugim trójząb. Na ich widok tu i ówdzie zerwały się po ławkach
oklaski, które wkrótce zmieniły się w jedną ogromną i przeciągłą burzę. Od
góry do dołu widać było rozpalone twarze, klaszczące dłonie i otwarte
usta, z których wyrywały się okrzyki. Oni zaś okrążyli całą arenę krokiem
równym i sprężystym, migocąc orężem i bogatymi zbrojami, po czym zatrzymali
się przed cesarskim podium dumni, spokojni i świetni. Przeraźliwy głos
rogu uciszył oklaski, a wówczas zapaśnicy wyciągnęli w górę prawice i
wznosząc oczy i głowy ku cesarzowi, poczęli wołać, a raczej śpiewać przeciągłymi
głosami:
Ave, caesar
imperator!
Morituri. te salutant!
Za czym rozsunęli
się szybko, zajmując osobne miejsca na okręgu areny. Mieli na siebie uderzać
całymi oddziałami, lecz pierwej dozwolono słynniejszym szermierzom
stoczyć ze sobą szereg pojedynczych walk, w których najlepiej okazywała
się siła, zręczność i odwaga przeciwników. Jakoż wnet spomiędzy "Gallów"
wysunął się zapaśnik, znany dobrze miłośnikom amfiteatru pod imieniem
"Rzeźnika" (Lanio), zwycięzca w wielu igrzyskach. W wielkim hełmie
na głowie i pancerzu, opinającym z przodu i z tyłu jego potężną pierś, wyglądał
w blasku na żółtej arenie jak olbrzymi błyszczący żuk. Niemniej słynny retiarius,
Kalendio, wystąpił przeciw niemu.
Pomiędzy
widzami poczęto się zakładać:
– Pięćset sestercyj za Gallem!
– Pięćset za Kalendiem! – Na Herkulesa! Tysiąc!
– Dwa tysiące!
Tymczasem Gall, doszedłszy do środka areny, począł
się znów cofać z nastawianym mieczem i zniżając głowę przypatrywał się
uważnie przez otwory w przyłbicy przeciwnikowi, lekki zaś, o ślicznych posągowych
kształtach retiarius, całkiem nagi, prócz przepaski w biodrach, okrążał
szybko ciężkiego nieprzyjaciela, machając z wdziękiem siecią, pochylając
lub podnosząc trójząb i śpiewając zwykłą pieśń "sieciarzy":
Nie chcę ciebie, ryby szukam,
Czemu zmykasz, Gallu?
Lecz Gall nie zmykał, po chwili bowiem
zatrzymał się i stanąwszy w miejscu, począł obracać się tylko nieznacznym
ruchem, tak aby zawsze mieć z przodu nieprzyjaciela. W jego postaci i potwornie
wielkiej głowie było teraz coś strasznego. Widzowie rozumieli doskonale,
że to ciężkie, zakute w miedź ciało zbiera się do nagłego rzutu, który może
walkę rozstrzygnąć. Sieciarz tymczasem to przyskakiwał do niego, to odskakiwał,
czyniąc swymi potrójnymi widłami ruchy tak szybkie, że wzrok ludzki z trudnością
mógł za nimi podążyć. Dźwięk zębów o tarczę rozległ się kilkakrotnie, lecz
Gall ani się zachwiał, dając tym świadectwo olbrzymiej swej siły. Cała
jego uwaga zdawała się być skupioną nie na trójząb, ale na sieć, która
krążyła ustawicznie nad jego głową jak ptak złowrogi. Widzowie, zatrzymawszy
oddech w piersi, śledzili mistrzowską grę gladiatorów. Lanio, upatrzywszy
chwilę, runął wreszcie na przeciwnika, ów zaś z równą szybkością przemknął
się pod jego mieczem i wzniesionym ramieniem, wyprostował się i rzucił siecią.
Gall, zwróciwszy się na miejscu, zatrzymał ją
tarczą, po czym rozskoczyli się obaj. W amfiteatrze zagrzmiały okrzyki:
"Macte!" – w niższych zaś rzędach poczęto robić nowe zakłady.
Sam cezar, który z początku rozmawiał z westalką Rubrią i nie bardzo dotąd
zważał na widowisko, zwrócił głowę ku arenie.
Oni zaś poczęli znów walczyć tak wprawnie i z
taką dokładnością w ruchach, iż chwilami wydawało się, że chodzi im nie o
śmierć lub życie, ale o wykazanie swej zręczności. Lanio, dwukrotnie jeszcze
wywinąwszy się z sieci, począł się na nowo cofać ku okręgowi areny. Wówczas
jednak ci, którzy trzymali przeciw niemu, nie chcąc, by wypoczął, poczęli
krzyczeć: "Nacieraj!" Gall usłuchał i natarł. Ramię sieciarza
oblało się nagle krwią i sieć mu zwisła. Lanio skurczył się i skoczył chcąc
zadać cios ostatni. Lecz w tej chwili Kalendio, który umyślnie udał, że nie
może już władać siecią, przegiął się w bok, uniknął pchnięcia i wsunąwszy
trójząb między kolana przeciwnika, zwalił go na ziemię.
Ów chciał powstać, lecz w mgnieniu oka spowiły
go fatalne sznury, w których każdym ruchem zaplątywał silniej ręce i
nogi. Tymczasem razy trójzęba przygważdżały go raz po raz do ziemi. Raz
jeszcze wysilił się, wsparł na ręku i wyprężył, by powstać, na próżno! Podniósł
jeszcze ku głowie mdlejącą rękę, w której nie mógł już miecza utrzymać, i
padł na wznak. Kalendio przycisnął mu zębami wideł szyję do ziemi i wsparłszy
się obu rękami na ich trzonie, zwrócił się w stronę cesarskiej loży.
Cały cyrk począł się trząść od oklasków
i ludzkiego ryku. Dla tych, którzy trzymali za Kalendiem, był on w tej
chwili większy niż cezar, ale właśnie dlatego znikła w ich sercu zawziętość
i przeciw Laniowi, który kosztem krwi własnej napełnił im kieszenie. Rozdwoiły
się więc życzenia ludu. Na wszystkich ławach ukazały się w połowie znaki
śmierci, w połowie politowania, lecz sieciarz patrzył tylko w lożę cezara
i westalek, czekając, co oni postanowią.
Na
nieszczęście Nero nie lubił Lania, albowiem na ostatnich igrzyskach przed
pożarem, zakładając się przeciw niemu, przegrał do Licyniusza znaczną
sumę, wysunął więc rękę z podium i zwrócił wielki palec ku ziemi.
Z „Quo
vadis”
literatura, wypisy,
urywki, fragmenty, ciekawostki, rozmaitości