Zapatan
Ustąpiliśmy na bok patrząc na nieznajomego,
który świecę przy głowach rannego postawiwszy nad nią się nachylił.
Przypatrzyłem się mu teraz bliżej i bardzo mnie to zdziwiło, że twarz
tego człowieka wydała mi się na chwilę bardzo starą i że w fizjonomii jego
leżała jakaś dziwna zgrzybiałość wieku. Przetarłem oczy, bom go przecież
przed chwilą młodego widział i co najwięcej trzydzieści lat bym mu pisał
– i owo przekonałem się, że twarz nieznajomego zmieniła się w niepojęty
sposób i że choć gładka a młoda była naprawdę, przecież od chwili do chwili
zgrzybiałość starca przypominała. ..........
Przystąpiłem do nieznajomego i pytam go
po niemiecku, czy tym językiem mówi, bom francuskiego
nie znał, a w łacinie nie byłem bardzo biegły. Odpowiedział mi na to dość
płynnie po niemiecku, ale akcentem jakimś dziwnym. Wtedy ja mu mówię:
– Mam honor waćpanu prezentować
się jako Narwoj, rotmistrz chorągwi, do której ów człowiek należy, i za
miły obowiązek poczytuję to sobie podziękować waćpanu za ową prawie
cudowną pomoc, którą żołnierzowi mojemu dałeś.
Nieznajomy z lekka kapelusza uchylił
i tak odpowiedział:
– A ja jestem conte
Zapatan i choć rad jestem, że komuś w przygodzie pożytecznym być mogę, to
znowu nierad jestem, że mi za taką bagatelkę dziękują. Nie waćpan mnie,
ale ja tej małej przygodzie wdzięcznym będę, jeżeli mi ona da sposobność
spędzenia tego wieczoru w gronie waszmościów, moi panowie oficerowie.
I tu się nam wszystkim dokoła
ukłonił, a w tej chwili i ów szpetny towarzysz jego, kruk duży, w skokach ku
nam przybieżał, a na stół podleciawszy śmiać się począł śmiechem okrutnym
a zgrzytliwym, wołając:
– Arrabet! Arrabet! Zapatan!
Podróżny uderzył szpadą po
głowie ptaka, aż trzasło, i mówił dalej:
– Widzę, że waćpanowie
odwagi swej żołnierskiej na tutejszym winie próbujecie. Czy pozwolicie,
abym się w wasze towarzystwo butelką własnego wina intromitował, bo
wiozę je ze sobą w mojej podróżnej karecie, a trochę lepsze jest niż owo
na stole?
Nim my na to odpowiedzieć mogli,
Zapatan dobył z kieszeni malutką srebrną piszczałkę i świsnął. Mało nam
uszu nie porozdzierał, taki ten świst był okrutny, aż szyby w karczmie zabrzęczały.
Na ten znak wbiegł zaraz do izby mały garbaty karzeł z włosem kędzierzawym
a czarnym, jak baranie runo, ubrany w kurcie płomienistej barwy. Zapatan
rzekł mu coś w języku, którego żaden z nas nie rozumiał, i za chwil kilka
stanęło na stole kilka flaszek wina.
Chociaż ten nieznajomy dziwny
człowiek pokazywał się grzecznym kawalerem i bardzo kształtnie do nas
przemawiał, przecież jakowyś nieprzeparty wstręt do niego czułem i chętnie
bym był z jego towarzystwa się wyprosił, ale obrazić go nie chciałem.
On w mgnieniu oka wina nam ponalewał do szklanek i grzecznie pić prosił.
Nie byłem nigdy wielkim amatorem trunków i nietęgi też znawca win ze mnie
bywał, ale to powiedzieć mogę, żem w całym życiu moim, ani przedtem ani
nigdy potem, wina tak wdzięcznego a szlachetnego
smaku nie pił. Był to jakoby kordiał jakiś przedziwny, nie tylko w krew,
ale do duszy i serca idący, niby to słodki a łagodny, choćby na języczek panieński,
a owo taki ognisty zarazem, że mi się wyraźnie zdało, jakobym dwa razy
więcej krwi miał w sobie...
Ledwośmy jeden kielich wychylili,
a już nam dziwna radość po sercach grała i takowa wesołość w duszy się rodziła,
że owej ochoty, a buty, a zuchwałej jakowejś fantazji żaden z nas pohamować
nie mógł. Mój najmłodszy porucznik, ale najstarszy wiekiem z nas wszystkich,
bo już szpak był tęgi, niejaki Zawejda, najpierw począł to wino wychwalać,
bo bibosz był zawołany i znawca takoż niezwyczajny.
– Oto mi wino – zawołał
– jakie i monarchowie chyba na wielkie
święto pijają! Przelałem ja przez gardło niejeden haust smakowity, a nie
ma wina którego bym nie pijał. U JWP kasztelana Zawichostskiego pijałem
jeszcze małmazję odwieczną, a kiedym był w Krakowie, poznałem się z węgrzynem
najszlachetniejszym, z winem co było Hungariae
natum, Cracoviae educatum; u księcia ordynata Ostrogskiego, kiedym
był w jego milicji, pijałem najzacniejsze francuskie wina, tu na Rusi pan
wojewoda Cetner nowomodnym szampanem raz mnie był poczęstował, ale
to, mości panie, wszystko furda! Za nic wszelakie pontagi, muszkatele, monasbergi,
refoski, Lacrimae Christi...
Na to ostatnie słowo Zapatan
nagle się zakrztusił i tak srodze kaszleć począł, że
aż Zawejda przerwać orację musiał. Dopiero po chwili mógł kontynuować
swoją perorę.
– Ecce vinum, mospanie
– wołał Zawejda dalej – nektar incomparabilis, który
serce grzeje, duszę wypogadza, rozum szlufuje, wzrok ostrzy, a starce w młodzieńce przywraca; ecce vinum, do którego
to napisano ów carmen:
Vinum dulce
Cor permulce!
Non te bibunt mali Turcae,
Sed tota christianitas!
W tejże chwili, wyraźnie jakby na słowo christianitas,
Zapatan znowu tak okropnie kaszleć począł, tak głośno a tak przenikliwie,
żeśmy się wszyscy ku niemu z przestrachem zwrócili. Był ten kaszel taki
szpetny i nieludzki, że mi się zdało, jakoby się w nim odzywało i psie
szczekanie, i wołanie puszczyka, i gwizdanie wichru w kominie, i rzegotanie
żabie, a przy tym oczy nieznajomego taką straszliwość przybierały, a tak
się z twarzy pchały naprzód, że zdawało się jako
lada chwila na stół wyskoczą. Na toż i kruk sobie jak pocznie wrzeszczeć a
przedrzeźniać się: Aratran! Metatran!
Arrabet! – owo istny
tumult piekielny.
Z „Opowiadań imć pana Wita” Władysława Łozińskiego